37862.fb2 Drzewo wieczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Drzewo wieczno?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Po co właściwie o tym pisać? Cóż - nie wolno jednak i milczeć?! W świetle dnia ujrzeliśmy, iż kora na wysokości człowieka jest pokryta drobnymi wyraźnymi literkami. Można by powiedzieć, że ktoś zostawił tu swoje ślady, aby jakoś przypisać się do wieczności.

Choć litery znajdowały się na korze i to bardzo grubej, przecież boli to pokiereszowane drzewo. Małpiszony! Napisy takie co prawda z czasem zanikają, ale pojawiają się nowe, szkodzą jednak temu żywemu ciału, mogą przeniknąć do jego drzewnych wnętrzności.

Bywali tutaj ludzie zewsząd, zostały ich nazwiska i zawody (wedle tego należałoby ich doprowadzić do milicji, żeby oberwali po łapskach i uderzono ich po kieszeni), nie mam jednak zamiaru dodatkowo uwieczniać ich także i na papierze. O jednym jednak napisie nie wolno mi nie wspominać. Na korze zostawił ślad swojej głupoty pewien X "w imieniu komsomolskiej organizacji homelskiego instytutu pedagogicznego" czyli w imieniu przyszłych siewców tego, co mądre i dobre.

Biedni chłopcy! Jaki ich spotkał pech! Niegłupi przecież, wybrali towarzysza X, by wystąpił w ich imieniu!

I tylko znacznie wyżej, dokąd nie sięgały ręce różnych takich iksów, pień świecił pierworodną kremową nieskazitelnością. Kremowa aż do białości - byłby taki cały, gdyby nie te małpy! Kilka lat temu Janka Bryl, Wałodzia Kaleśnik i ja odwiedziliśmy starożytny dąb w Worończy, związany z imieniem Adama Mickiewicza. Z drzewa-kolosu ziało okropnej wielkości dziuplą, w której mogłoby się pomieścić jakieś dwadzieścia osób. W otworze dziupli widziało się przeciwległą ścianę pnia. Wdrapałem się, wsunąłem głowę we wnętrze jak jakiś leśny duch. Przekonałem się, że kiedyś we wnętrzu tego wydrążenia jakiś barbarzyńca rozłożył ognisko, drzewo jednak ugasiło je własną krwią i stało dalej. Trzeba było kilku furmanek z cegłą i kilka worów cementu, żeby zaplombować dziurę, potrzebna była żelazna obręcz, żeby ująć konary, aby drzewo nie rozpadło się, aby mogło przetrwać jeszcze jakieś siedemset lat. Zdecydowaliśmy się napisać do zarządu komitetu ochrony przyrody. Po jakimś czasie Janka miał zaszczyt otrzymać list, w którym donoszono, że istotnie w pobliżu Worończy pod Nowogródkiem istnieje wielowiekowy dąb, związany z imieniem Mickiewicza, że w tym dębie istotnie znajduje się wydrążenie. W ten sposób mogliśmy sprawdzić tylko swoje własne doświadczenie!

Ślicznie dziękujemy!

Jest okazja ku temu, by przynajmniej teraz zawstydzić się, póki czas, ocalić trochę naszego narodowego honoru! I może uczynić to jak najprędzej? Jeszcze rok temu dąb Mickiewicza stał w Worończy. Czy nie będzie już za późno?

...Potem odjechaliśmy od naszego dębu i na wyrębisku zobaczyliśmy dąb... dwunożny. W żadnym miejscu nie było widać, że to zrosły się dwa drzewa. Po prostu po wyrębisku wlokło się samotne, przygarbione drzewo na dwóch nogach, jakby chciało i nie mogło uciec ze spustoszonego przez ludzi miejsca.

Dopóki chłopcy kręcili zdjęcia, nie wytrzymałem i znowu wróciłem do swego kolosa. Biały, stał w półmroku, o czymś przemyśliwał, ziemia zaś okadzała go zapachami.

Ach, jaka odwieczna, lecz dająca się odczuwać, otaczała go cisza! Stałem przed nim, rozmawiałem z nim w myślach, choć niewierzący, modliłem się do niego, prosząc o coś bardzo dla mnie drogiego. O co prosiłem w modlitwie, tego nie powiem.

Potem pojechaliśmy dalej. Znowu przez odludzie. Widzieliśmy dąb, strzaskany przez pioruny. Pioruny lubią dęby, lubią właśnie przede wszystkim zmagać się z nimi, bo to godny ich przeciwnik, prawie nie zdarza się, aby zawadzały o brzozy, które są płaczliwe, pokorne i ciche. Niechaj ciebie los chroni przed piorunami, Drzewo Wieczności!

Gazik pruł dalej. Często spoglądały na nas z traw wielkie dropie, przypominające strusie.

W pewnej chwili ugrzęźliśmy w kałuży. Ktoś poszedł po traktor, my zaś zdjęliśmy koszule i na oczach tubylców opalaliśmy się, udając, że tak właśnie trzeba.

Czarna jak smoła, rumiana i hoża mołodyca o wielkich oczach zawołała wesoło do mnie z sadu:

- Hej, który tam z gołymi plecami! Chodź tu pod jabłoń, opowiem bajkę!

Była taka czarnooka i piękna, że kiedy indziej dostarczyłbym tematu na długo dla swoich znajomych: zostałbym! Leżelibyśmy pod jabłonią, rozmawialibyśmy, śmialibyśmy się tym bardziej, iż mogę wam powiedzieć na ucho, że ze mnie także niezły bajarz. Ale tym razem tylko na tym się skończyło, gdyż wóz wytaszczono z kałuży, zapomniałem o wszystkim - zerwałem się i dopiero teraz o tym wspominam.

Dlatego, że byłem przejęty inną bajką, którą zostawiliśmy w puszczy.

Pod wieczór spadła straszliwa ulewa. Zrobiło się zupełnie ciemno. Wszystko zdawało się być ogarnięte przez nieprzenikniony deszcz. Srebrnoszary wchłaniał w siebie nawet najbliższe drzewa, pałaszował powietrze, siekł i spluwał potokami na ziemię.

Mijały godziny i kilometry, on zaś nie słabł. Atramentowy mrok kiereszowały błyskawice. Nad lasami bez kresu, nad całym Polesiem przechodziła niesamowita ulewa. Wóz ledwie się przez nią przebijał. Siedziałem jednak, snując swoje myśli o stuleciach, w których teraz zacząłem istnieć, do których teraz należałem. Byłem z nimi, z całą historią swego narodu związany dzięki temu Drzewu Wieczności. Czułem się związany z najpierwszym poetą tej ziemi, który może podobnie dotykał dłonią białej kory.

Lało, a ja przez cały czas miałem w świadomości, że on stoi gdzieś w głębi tych lasów, w mrocznej puszczy, w atramentowym omroczu, w tym nocnym, ogłuchłym i odwiecznym, jak stulecia, życiodajnym dla ziemi deszczu - mój, nasz dąb! Stoi, zmagając się z błyskawicami i piorunami, z ludzkimi siekierami i z samym Czasem i oto przychodzą doń ludzie prosząc go, żeby żył dla nich, jego przemijających synów, żeby wiecznie trwała ta moja ziemia, która wydaje bohaterów.

Stoi! Po nielicznych gałęziach, po jeszcze bardziej pociemniałej od wilgoci ciemnej korze spływają ołowiane strumienie deszczu. Dookoła noc. Później nadejdzie przecież poranek, na razie jednak jest noc.

Czułem się tak, jakbym na polu walki opuścił towarzysza, który nie mógł już iść ze mną. A nawet gorzej, towarzysza bowiem starałbym się z pola walki jakoś unieść lub z nim zostałbym. W tym wypadku nic nie można było uczynić. Dąb umarłby po zrobieniu pierwszego kroku... Nie mogłem z nim zostać... On zaś nie mógł żyć tam gdzie ja - wśród ulic i gruchotu torów, wśród rozmów, a także wśród oszczerstw - bez ożywczego powietrza, bez owych prostych ludzi, bez dziewiczej mowy poleskiej.

Bądź zawsze dla nas, ziemio ojczysta!

Tyś nie mogło pójść ze mną. Drzewo Wieczności! Ale i teraz, gdy mi bywa czasem ciężko, nagle, pozornie bez żadnego powodu, przypominam sobie, że gdzieś oto stoi, gdzieś szumi lub milczy milczeniem samych dziejów - ów skąpany w wiosennym świetle, zlany deszszem lub osypany nocnym śniegiem - stoi i czeka drugiego swojego tysiąclecia świadek całej naszej pisanej historii, wszystkich naszych uczynków i wszystkich Białorusinów, co przeszli po ziemi.

Stoi i rośnie wielki Dąb-Praojciec.