37865.fb2
Ponieważ nikt w domu nie oponował przeciwko wizycie u cioci, a skrupuły pana Collinsa, który wzdragał się opuścić państwa Bennetów na jeden wieczór, zostały rozwiane, następnego dnia pojechali wszyscy i o oznaczonej godzinie stawili się w salonie państwa Philipsów. Dziewczęta dowiedziały się z radością, że pan Wickham przyjął zaproszenie i już jest.
Po tej miłej informacji, kiedy goście rozsiedli się wygodnie, pan Collins mógł do woli rozglądać się wokół i podziwiać wszystko. Wielkość i umeblowanie salonu przejęły go takim zachwytem, że oświadczył, iż czuje się tu prawie tak, jak w małym letnim pokoju do śniadań w Rosings. Porównanie to nie było przyjęte z początku z dużym uznaniem, później jednak, kiedy pastor wyjaśnił pani Philips, co to jest Rosings i kto jest jego właścicielką, kiedy opisał jeden tylko z salonów lady Katarzyny i stwierdził, że sam kominek kosztował osiemset funtów, dama odczuła wagę komplementu i byłaby wdzięczna teraz nawet za porównanie jej salonu z pokojem gospodyni w Rosings.
Tak więc pan Collins, dopóki nie przyłączyli się do nich panowie, zabawiał panią Philips opisywaniem wspaniałości i bogactw lady Katarzyny i jej rezydencji, od czasu do czasu robiąc dygresje na temat ubogiej swojej chatki i najrozmaitszych udoskonaleń, jakie w niej wprowadza. Znalazł w pani Philips uważną słuchaczkę, która utwierdzała się w dobrej opinii o jego osobie w miarę słów pastora i która postanowiła też jak najszybciej powtórzyć wszystko swoim sąsiadkom. Dziewczęta nużyła rozmowa, miały już bowiem dość gadania kuzynka, a pod nieobecność panów nie pozostawało im nic innego do roboty, jak tylko tęsknić do klawikordu lub też podziwiać własne nie najlepsze malowidła na porcelanie stojącej na kominku. Wreszcie skończyło się. Weszli panowie, a kiedy pojawił się Wickham, Elżbieta zrozumiała, że zarówno podczas pierwszego ich spotkania, jak i później w myślach jej nie było ani odrobiny bezpodstawnego zachwytu. Oficerowie z pułku hrabstwa X stanowili prawdziwie dobrane towarzystwo, a tutaj znajdowała się sama ich śmietanka. Pan Wickham jednak górował nad nimi wytworną powierzchownością, piękną twarzą, spojrzeniem i obejściem, podobnie jak tamci przewyższali grubego, nalanego, pachnącego portwajnem wuja Phitipsa, który podążył za nimi.
Oczy prawie wszystkich kobiet zwróciły się na tego wybrańca losu, jego zaś wybranką okazała się Elżbieta, przy której wreszcie usiadł. Od razu zaczął miłą rozmowę, a choć tematem jej był tylko padający właśnie deszcz i prawdopodobieństwo, że najbliższy okres bardzo będzie dżdżysty, Elżbieta pomyślała, że najpospolitsze, najnudniejsze, najbardziej jałowe tematy mogą stać się niezwykle interesujące dzięki talentom rozmówcy.
Wobec takich rywali jak pan Wickham i oficerowie, pan Collins stał się w oczach płci niewieściej nic nie znaczącym prochem i pyłem. Młode damy zupełnie nie zwracały nań uwagi, znajdował jednak od czasu do czasu chętną słuchaczkę w pani Philips, która pilnie baczyła, by miał pod dostatkiem kawy i ciasteczek.
Kiedy rozstawiono wreszcie stoliki do kart, on z kolei miał możność przysłużyć się pani domu zasiadając do wista.
– Gram jeszcze bardzo słabo – oświadczył – ale rad będę rozszerzyć swoje umiejętności w tym względzie, bowiem moja sytuacja życiowa… – pani Philips bardzo była mu wdzięczna za powolność jej życzeniom, nie miała jednak czasu na wysłuchiwanie tłumaczeń.
Pan Wickham nie grał w wista, toteż zasiadł przy innym stoliku, między Elżbietą i Lidią, gdzie został przyjęty z wielką radością. Z początku istniało niebezpieczeństwo, że Lidia zaanektuje go dla siebie całkowicie, była bowiem niezwykle gadatliwa; ponieważ jednak w równym stopniu zajmowała ją gra w loteryjkę, wkrótce oddała się jej z zapamiętaniem i zbyt była pochłonięta czynieniem zakładów i uciechą z wygranych, by na kogokolwiek zwracać uwagę. Zważając więc na najkonieczniejsze tylko w grze posunięcia, pan Wickham mógł rozmawiać z Elżbietą do woli, ona zaś chętnie nastawiała ucha, choć nie liczyła na to, co ją najbardziej ciekawiło – a mianowicie na opowieść o jego znajomości z panem Darcym. Nie śmiała nawet wspomnieć nazwiska owego pana. Ciekawość jej została jednak zupełnie niespodziewanie zaspokojona, bowiem pan Wickham sam zaczął mówić na ten temat. Dopytywał się, jak jest daleko z Netherfield do Meryton, a otrzymawszy odpowiedź zapytał dość niepewnym tonem, od jak dawna przebywa tam pan Darcy.
– Blisko miesiąc – odrzekła Elżbieta, potem zaś, nie chcąc dopuścić do zmiany tematu, dodała: – Jest, o ile mi wiadomo, właścicielem wielkich jakichś posiadłości w hrabstwie Derby.
– Tak – potwierdził Wickham. – To wspaniały majątek, przynosi na czysto dziesięć tysięcy rocznie. Trudno znaleźć osobę, która mogłaby dać ci, pani, lepsze informacje na ten temat, jestem bowiem w pewien sposób związany z tą rodziną od najwcześniejszego dzieciństwa.
Elżbieta spojrzała nań ze zdumieniem.
– Masz pani podstawy, by dziwić się moim słowom, zauważyłaś bowiem, jak przypuszczam, nasze chłodne przywitanie wczoraj. Czy znasz go pani bardzo dobrze?
– Dla mnie zupełnie wystarczająco – zapewniła go Elżbieta gorąco. – Spędziłam cztery dni w tym samym domu, co on i uważam go za wyjątkowo niemiłego człowieka.
– Nie mam prawa wydawać opinii, czy jest miły, czy też nie – rzekł Wickham. – Nie jestem po temu właściwym sędzią. Znam go zbyt długo i zbyt dobrze by sąd ten mógł być bezstronny. Po prostu ja sam nie mogę być bezstronny. Lecz, jak przypuszczam, pani zdanie na ogół zdumiewałoby ludzi i może gdzie indziej nie wyrażałabyś go z takim przekonaniem. Tu jesteś wśród rodziny.
– Doprawdy, to, co mówię tutaj, mogłabym powtórzyć głośno we wszystkich domach w sąsiedztwie oprócz Netherfield. Pan Darcy jest bardzo nie lubiany w naszym hrabstwie. Każdego razi jego pycha. Nie znajdzie tu pan nikogo, kto by wyrażał się o nim lepiej ode mnie.
– Nie będę udawał, że sprawia mi przykrość, kiedy on lub ktokolwiek inny jest oceniany tak, jak na to zasługuje – powiedział Wickham po krótkiej chwili milczenia. – Nie wydaje mi się jednak, by w stosunku do jego osoby często się to zdarzało. Świat, zaślepiony jego majątkiem i znaczeniem lub przestraszony jego górnym i pewnym siebie sposobem bycia, widzi go takim, jakim on chce być widziany.
– Nawet moja krótka znajomość wystarczy, bym go uważała za człowieka o przykrym usposobieniu. Wickham tylko potrząsnął głową.
– Ciekaw jestem – powiedział przy następnej sposobności – jak długo jeszcze on tu chce zostać.
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale kiedy byłam w Netherfield, nie słyszałam, by miał wyjeżdżać. Mam nadzieję, że pańskie plany co do wstąpienia do pułku hrabstwa X nie ulegną zmianie ze względu na obecność tego pana w sąsiedztwie.
– Ach, skądże! Ja nie należę do tych, których pan Darcy może wypłoszyć. Jeśli nie życzy sobie mojej tu obecności, sam musi wyjechać. Nie łączą nas przyjacielskie stosunki i każde z nim spotkanie sprawia mi przykrość, nie mam jednak żadnych innych powodów unikania go oprócz tych, które mogę wyjawić całemu światu, a mianowicie: prócz świadomości, iż zachował się w stosunku do mnie bardzo niesprawiedliwie i prócz głębokiego żalu za to, że jest tym, czym jest. Ojciec jego, panno Bennet, świętej pamięci pan Darcy, był najlepszym człowiekiem na świecie, najszczerzej mi życzliwym, dlatego też zawsze w towarzystwie pana Darcy’ego nawał wspomnień sprawia mi niewymowny ból. Zachował się w stosunku do mnie wprost skandalicznie, lecz, na mą duszę, mógłbym mu przebaczyć wszystko, prócz sprzeniewierzenia się nadziejom i splamienia pamięci własnego ojca.
Zaciekawienie Elżbiety wzrastało, toteż słuchała z zapartym tchem. Delikatność przedmiotu nie pozwalała jednak na dalsze pytania.
Pan Wickham zaczął rozmawiać na ogólniejsze tematy. Mówił o Meryton, o sąsiedztwie, o towarzystwie – sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z tego, co już widział, a o okolicznym towarzystwie wyrażał się z delikatną, lecz wyraźną galanterią.
– Właśnie nadzieja na stałe i dobre towarzystwo dała mi asumpt do zaciągnięcia się do pułku hrabstwa Wiem, że jest to regiment ogólnie respektowany i miły. Mój przyjaciel Denny kusił mnie opisem obecnej kwatery. Mówił, iż Meryton otacza ich dużym szacunkiem i pozwala zawierać świetne znajomości. Przyznam, że nie mogę obejść się bez towarzystwa. Jestem człowiekiem zawiedzionym w życiu i dlatego samotność źle na mnie działa. Muszę mieć zajęcie i towarzystwo. Nigdy nie pragnąłem zostać wojskowym, lecz okoliczności sprawiły, iż ten właśnie zawód wybrałem. Powinienem był zostać duchownym – na to byłem od dziecka przygotowywany – i miałbym dzisiaj jedną z najlepszych parafii, gdyby się to podobało panu, o którym przed chwilą mówiliśmy.
– Doprawdy?
– Tak. Nieboszczyk pan Darcy zapisał mi w testamencie najlepsze beneficjum, kiedy tylko się zwolni. Był moim ojcem chrzestnym i szczerze mnie kochał. Trudno wprost opisać, jaki był zacny. Chciał dobrze zabezpieczyć moją przyszłość i myślał, że to uczynił, kiedy jednak beneficjum było do wzięcia, otrzymał je ktoś inny.
– Wielkie nieba! – krzyknęła Elżbieta. – Jakże się to mogło stać? Jak można było sprzeniewierzyć się woli ojca? Dlaczegóż nie wystąpiłeś pan na drogę prawną?
– Była pewna nieformalność w warunkach, pod jakimi miałem otrzymać zapis. I to właśnie nie dawało mi żadnych nadziei uzyskania beneficjum na drodze prawnej. Człowiek honoru nie byłby wątpił w intencje ofiarodawcy, pan Darcy jednak wolał w nie wątpić lub też potraktować zapis jako zwykłą warunkową rekomendację i stwierdzić, że straciłem wszelkie do niej prawa przez moje wybryki, brak rozwagi, jednym słowem, przez wszystko i nic zgoła. W każdym razie nie ulega kwestii, że kiedy dwa lata temu zwolniło się miejsce plebana – było to akurat w czasie, kiedy dorosłem na to stanowisko – zostało oddane komuś innemu. Nie mogę sobie również wyrzucać, bym uczynił cokolwiek, czym zasłużyłbym na jego utratę. Wiem, że mam gorące, niepohamowane usposobienie i że pewnie od czasu do czasu mówiłem panu Darcy’emu, co o nim sądzę, prosto i bez osłonek. Nic gorszego nie mogę sobie przypomnieć. Faktem jest, że różnimy się całkowicie i że on mnie nienawidzi.
– Ależ to jest okropne! Zasługuje na publiczne potępienie!
– Doczeka się go z pewnością prędzej czy później, ale ja do tego ręki nie przyłożę. Dopóki żyje we mnie pamięć jego ojca, nie oskarżę go i nie ujawnię światu jego postępku.
Uczucia te wzbudziły uznanie i szacunek Elżbiety. Pomyślała też, że pan Wickham nigdy jeszcze nie wyglądał piękniej niż teraz, kiedy wypowiadał te słowa.
– Jakież jednak mogły być powody? – podjęła po chwili przerwy. – Cóż mogło go skłonić do podobnego okrucieństwa?
– Głęboko zakorzeniona niechęć do mnie, niechęć, której trudno nie przypisać w pewnym stopniu zazdrości. Gdyby nieboszczyk pan Darcy nie był tak mocno do mnie przywiązany, może jego syn mniej byłby mi niechętny. Wydaje mi się, że niezwykła miłość jego ojca do mnie drażniła go od najwcześniejszej młodości. Przypuszczam, że nie był w stanie znieść tej pewnego rodzaju rywalizacji, jaka istniała pomiędzy nami, nie mógł też pogodzić się, iż ojciec jego często mnie faworyzował.
– Nie przypuszczałam, że pan Darcy jest tak podłym człowiekiem. Nigdy go nie lubiłam, ale nie myślałam o nim bardzo źle. Wydawało mi się, że gardzi wszystkimi, lecz nie podejrzewałam, by mógł się zniżyć do podłej zemsty, niesprawiedliwości, nieludzkiego postępku!
Po chwili zastanowienia ciągnęła:
– Pamiętam, jak kiedyś w Netherfield chwalił się stałością swych uprzedzeń, tym, że nie potrafi wybaczać. To straszne usposobienie.
– Nie dowierzam swym ocenom w tym względzie – odparł Wickham. – Trudno mi być w stosunku do niego sprawiedliwym sędzią.
Elżbieta zamyśliła się głęboko, a po pewnym czasie mówiła dalej:
– Tak się zachować w stosunku do chrześniaka, przyjaciela i ulubieńca swojego ojca… – a mogłaby jeszcze dodać: „Do takiego młodzieńca jak pan, którego sama twarz świadczy o miłym usposobieniu…” Zadowoliła się jednak słowami: – Do kogoś, kto jak pan, zdaje się, mówił, był mu najbliższym towarzyszem dzieciństwa.
– Urodziliśmy się w tej samej parafii, w obrębie tego samego majątku, większą część naszej młodości spędziliśmy wspólnie. Mieszkaliśmy w tym samym domu, oddawaliśmy się wspólnym zabawom, otoczeni tą samą ojcowską opieką. Mój ojciec rozpoczął życie w zawodzie, który wuj pani tak wysoko ceni. Porzucił jednak wszystko, by stać się pomocnym nieboszczykowi panu Darcy’ emu, i cały swój czas poświęcił pieczy nad posiadłościami Pemberley. Pan Darcy wysoko go cenił, byli zażyłymi, zaufanymi przyjaciółmi. Pan Darcy niejednokrotnie stwierdzał, jak wiele zawdzięcza jego czujnej opiece, toteż kiedy tuż przed śmiercią mego ojca zapewnił go własnowolnie, iż zabezpieczy moją przyszłość, pewien jestem, że uważał to zarówno za spłatę długu wdzięczności, jak i za wyraz swego przywiązania do mnie.
– Jakież to dziwne – zawołała Elżbieta – i jakież wstrętne! Że też duma pana Darcy’ego nie kazała mu zachować się uczciwie względem pana. Że też on, jeśli już nie miał lepszych po temu powodów, nie okazał się zbyt dumny na nieuczciwość – bo tak trzeba nazwać jego postępek.
– To istotnie bardzo dziwne – odparł Wickham – zwłaszcza że prawie wszystkie jego czyny są powodowane dumą. Często bywa mu ona najlepszym przyjacielem. Zbliża go do cnoty bardziej niż jakiekolwiek inne uczucia. Ale nikt z nas nie jest monolitem, zaś w jego stosunku do mnie odgrywały rolę inne jeszcze prócz dumy impulsy.
– Czyż tak potworna duma mogła kiedykolwiek dać mu impuls do dobrego uczynku?
– O tak, często popychała go do hojności, do wyrozumiałego traktowania ludzi. Kiedy szeroką ręką rozdawał pieniądze, kiedy był gościnny, kiedy pomagał swym dzierżawcom i opiekował się ubogimi – zawsze powodowała nim duma, duma rodzinna i duma synowska, bo on pyszni się swoim ojcem. Najpotężniejszym bodźcem jego działania jest dążność, by okazać się godnym swej rodziny, by nie stracić popularności i wpływów, jakie miał dom Darcych. Przepełnia go też duma braterska, która, połączona z pewnym przywiązaniem do siostry, sprawia, iż jest troskliwym i dobrym jej opiekunem. Sama się pani przekona, że jest ogólnie uznawany za najlepszego i najbardziej uważającego brata.
– Jaka jest panna Darcy? Potrząsnął głową.
– Chciałbym móc nazwać ją miłą. Boli mnie, gdy muszę powiedzieć coś złego o którymś z Darcych, lecz ona zbyt jest podobna do brata – ogromnie, ogromnie dumna. Jako dziecko była serdeczna i wdzięczna, niezwykle mnie lubiła, a ja poświęcałem długie godziny, by ją zabawić. Teraz jednak jest dla mnie niczym. Ma piętnaście czy szesnaście lat, jest ładna i jak mi się wydaje, bardzo wykształcona. Od śmierci ojca zamieszkała na stałe w Londynie wraz z pewną damą, która ma pieczę nad jej edukacją.
Po kilku przerwach i paru próbach zmiany tematu Elżbieta nie mogła się oprzeć pokusie, by wrócić do pierwszego przedmiotu rozmowy.
– Dziwi mnie tylko jego zażyła przyjaźń z panem Bingleyem. Jak człowiek, który jest uosobieniem dobroci i który, święcie w to wierzę, jest naprawdę miły – jak taki człowiek może się przyjaźnić z podobną osobą. Są przecież zupełnie inni. Czy zna pan może pana Bingleya?
– Nie, nie znam.
– To łagodny, bardzo uprzejmy, czarujący mężczyzna. Z pewnością nie wie, kim w rzeczywistości jest pan Darcy.
– Bardzo możliwe. Pan Darcy, jeśli chce, potrafi się przypodobać. Nie brak mu po temu zdolności. Umie nałożyć maskę, jeśli to w jego przekonaniu warte zachodu. Między równymi sobie pozycją i znaczeniem jest zupełnie inny niż między skąpiej obdarowanymi przez los. Nigdy nie przestaje być dumny, ale pomiędzy bogatymi jest wyrozumiały, prawy, rzetelny, rozsądny, jest człowiekiem honoru i w dodatku człowiekiem miłym. Oczywiście, część tego przypisać należy jego fortunie i pozycji.
Po niedługiej chwili partia wista rozpadła się, a pan Collins zajął miejsce między Elżbietą a panią Philips, która – jak to zwykle w takich wypadkach bywa – poczęła dopytywać się, kto wygrał. Sukcesy pana Collinsa nie były zbyt wielkie – przegrał najwięcej z towarzystwa, kiedy jednak pani Philips poczęła wyrażać swoje ubolewanie, upewnił ją z solenną powagą, iż to rzecz bez znaczenia, że w jego pojęciu pieniądz to marność nad marnościami i że prosi, by się tym nie przejmowała.
– Wiem doskonale, pani – tłumaczył – iż kiedy ktoś zasiada do gry, musi wziąć na siebie ryzyko przegranej, ja zaś jestem szczęśliwie w takiej sytuacji, że pięć szylingów nie sprawia mi żadnej różnicy. Jest zapewne wielu, którzy nie mogliby tego powiedzieć o sobie, ja jednak dzięki lady Katarzynie de Bourgh absolutnie nie potrzebuję przywiązywać wagi do podobnych drobiazgów.
Zwrócił tym na siebie uwagę pana Wickhama, który przyglądał mu się przez chwilę, po czym zagadnął cicho Elżbietę, czy jej krewniaka łączą z rodziną de Bourgh zażyłe stosunki.
– Lady Katarzyna de Bourgh – odparła Elżbieta – dała mu niedawno na swoich włościach prebendę. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób zwróciła uwagę na pana Collinsa, w każdym razie on z pewnością zna ją od niedawna.
– Wie pani pewno, iż lady Katarzyna de Bourgh i lady Anna Darcy to rodzone siostry, a co za tym idzie lady Katarzyna jest ciotką pana Darcy’ego.
– Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Nie znam stosunków rodzinnych lady Katarzyny. Dowiedziałam się w ogóle o jej istnieniu dopiero onegdaj.
– Córka jej, panna de Bourgh, jest dziedziczką wielkiej fortuny. Panuje ogólne przekonanie, iż ona i jej kuzyn połączą obie majętności.
Usłyszawszy to Elżbieta roześmiała się szczerze na myśl o biednej pannie Bingley. Próżne są jej starania, próżna i bezpożyteczna jej miłość do jego siostry i ustawiczne pochlebstwa, jeśli on sam już się przeznaczył innej.
– Pan Collins – rzekła – wysoko ceni zarówno lady Katarzynę, jak i jej córkę, a jednak pewne szczegóły, o których opowiadał, każą mi podejrzewać, iż wdzięczność go zaślepiła. Moim zdaniem to kobieta zarozumiała i arogancka, chociaż jest jego patronką.
– Sądzę, że posiada obie te wady, i to w dużym stopniu – odparł Wickham. – Nie widziałem jej już wiele lat, lecz pamiętam dobrze, iż nigdy jej nie lubiłem, gdyż miała obejście impertynenckie i despotyczne. Cieszyła się reputacją kobiety niezwykle mądrej, przypuszczam jednak, iż część tych zalet przypisać należy pozycji towarzyskiej i fortunie, część jej apodyktycznemu zachowaniu, a resztę dumie jej siostrzeńca, który uważa, iż każdy z jego krewnych powinien mieć umysł nie byle jaki.
Elżbieta uznała, iż ocena ta jest bardzo rozsądna. Rozmawiali więc dalej ku obopólnemu zadowoleniu, dopóki kolacja nie położyła kresu grze w karty, dając w ten sposób pozostałym damom możność podzielenia się osobą i uwagą pana Wickhama. W gwarze, jaki podniosło całe towarzystwo, trudno było rozmawiać, mimo to pan Wickham oczarował wszystkich. Cokolwiek mówił, mówił mądrze, a cokolwiek robił – robił z wdziękiem. Elżbieta odjeżdżając miała głowę pełną Wickhama, przez całą drogę do domu myślała tylko o nim i o tym, co jej powiedział, nie miała jednak sposobności nawet wymienić jego nazwiska, bowiem Lidii i panu Collinsowi usta nie zamykały się ani na chwilę. Lidia przez cały czas rozprawiała o loteryjce i swoich wygranych i przegranych. Pan Collins zaś przez cały czas unosił się nad uprzejmością państwa Philipsów, twierdził, iż przegrana w wista nie obeszła go w najmniejszej nawet mierze, wyliczał wszystkie dania przy kolacji, ustawicznie wyrażał obawy, iż gniecie kuzynkom suknie, i miał więcej do powiedzenia, niż można było zmieścić w czasie, w którym kareta przebyła drogę z Meryton do Longbourn.