37865.fb2
Gdyby Elżbieta formowała poglądy na podstawie obrazu własnej rodziny, nie miałaby zachęcającej wizji szczęścia małżeńskiego czy rozkoszy domowych. Ojciec, urzeczony młodością, urodą i pozorami pogody, jakie dają zwykle te dwa pierwsze przymioty, poślubił kobietę o miernym rozumie i ciasnym umyśle. W rezultacie uczucie jego dla żony wygasło wkrótce po ślubie. Poważanie, szacunek i zaufanie zniknęły na zawsze, wszystkie wyobrażenia o domowym szczęściu obracając w ruinę. Pan Bennet jednak nie był człowiekiem, który by po zawodzie wynikającym z własnej nierozwagi szukał pokrzepienia w owych rozrywkach, jakimi tak często bankruci życiowi pocieszają się po swych szaleństwach i błędach. Lubił wieś i książki. Te upodobania były źródłem największych jego przyjemności. Żonie nie zawdzięczał nic prócz radości, jaką czerpał z jej głupoty i ignorancji. Nie jest to jednak ten rodzaj szczęścia, jaki na ogół mężczyźni pragnęliby zawdzięczać żonom, ale tam gdzie brak innych źródeł zadowolenia, prawdziwy filozof potrafi wykorzystać i te, które mu są dane.
Mimo to Elżbieta zawsze zdawała sobie sprawę z niewłaściwego zachowania pana Benneta w stosunku do żony. Sprawiało jej ono niezmiennie ból. Szanowała jednak rozum ojca i czuła wdzięczność za okazywane jej serce, toteż starała się zapomnieć o tamtych sprawach. Pragnęła wyrzucić z myśli świadomość ciągłego łamania zobowiązań małżeńskich, braku szacunku, wystawiania żony na pośmiewisko w obecności własnych dzieci – postępków tak bardzo godnych nagany. Nigdy jednak nie czuła tak mocno jak teraz, ile nieszczęścia przynosi dzieciom niedobrane małżeństwo rodziców, nigdy też nie była w pełni świadoma, ile zła wynika z tak niewłaściwie wykorzystanych zdolności, które odpowiednio użyte mogłyby przynajmniej zapewnić jego córkom szacunek wśród ludzi, jeśli już nie poszerzenie horyzontów żony.
Kiedy Elżbieta nacieszyła się do syta wyjazdem Wickhama, trudno jej było znaleźć jakiś powód do radości z przeniesienia regimentu. Przyjęcia okoliczne mniej były urozmaicone, a w kółku domowym panowało prawdziwe przygnębienie, gdyż matka i Kitty wciąż wyrzekały na otaczającą je nudę. Choć istniało prawdopodobieństwo, że Kitty po pewnym czasie zdoła odzyskać szczyptę wrodzonego rozsądku, nie mając ciągłych podniet, siostra jej, podatna o wiele bardziej na wszelkie złe wpływy, okrzepła zapewne w płochości i zarozumialstwie, narażona na podwójne niebezpieczeństwo: kąpielisko i obóz. Jednym słowem, Elżbieta doszła do wniosku – a niejednokrotnie już ludzie do tego wniosku dochodzili – że wydarzenia, których z taką niecierpliwością wyczekiwała, nie przyniosły jej w rezultacie obiecywanej przyjemności. Należało więc określić jakąś inną datę rozpoczęcia prawdziwego okresu szczęścia, znaleźć inny punkt, na którym skupić by się mogły jej nadzieje i pragnienia, i radością oczekiwania wynagrodzić sobie obecne rozczarowanie oraz przygotować się na następne. Przedmiotem najmilszych myśli była teraz podróż po Krainie Jezior – największa pociecha po przykrych chwilach, zatruwanych niezadowoleniem matki i Kitty. Gdyby tylko mogła zabrać i Jane, każdy szczegół tego planu byłby doskonałością sam w sobie.
Jak to dobrze, myślała, że jest jeszcze coś, czego pragnę. Gdyby w naszych planach nie brakowało niczego, spotkałoby mnie na pewno rozczarowanie. A tak, mając jeden bezsprzeczny powód do zmartwienia, nieobecność Jane, mogę nie bez podstaw przypuszczać, iż spełnią się moje nadzieje i podróż będzie przyjemna. Nigdy nie może udać się plan, który obiecuje same tylko radości, a od całkowitego rozczarowania można się ustrzec tylko wtedy, kiedy się ma jakieś małe, szczególne strapienie.
Wyjeżdżając Lidia obiecywała pisywać do matki i Kitty często i obszernie, długo jednak trzeba było czekać na jej listy, a czytanie ich niewiele zabierało czasu. Listy do matki zawierały przeważnie wiadomość, ze właśnie wróciły z czytelni, gdzie towarzyszyli im tacy a tacy oficerowie i gdzie widziała tak cudne rzeczy, że oszalała zupełnie… że ma nową suknię i nową parasolkę, które opisałaby dokładnie, gdyby się nie śpieszyła tak strasznie, bo właśnie woła ją pani Forster i wyjeżdżają do obozu. Z korespondencji jej z siostrą jeszcze mniej można się było dowiedzieć, bo choć listy te były na ogół długie, zbyt wiele zawierały poufnych wiadomości, by Kitty mogła je wszystkim odczytać.
Po dwóch czy trzech tygodniach od wyjazdu Lidii do domu w Longbourn zaczął powracać spokój i pogodny nastrój. Wszystko wyglądało o wiele lepiej. Powracały rodziny, które na zimę wyjeżdżały do Londynu, przychodziła letnia moda i letnie rozrywki. Pani Bennet była jak dawniej zrzędnie pogodna, a w połowie czerwca Kitty tak dalece odzyskała siły, że mogła bez płaczu wejść do Meryton. Wypadek ten był bardzo obiecujący, toteż Elżbieta nabrała nadziei, iż około świąt Bożego Narodzenia Kitty może zmądrzeć do tego stopnia, by tylko raz dziennie wspomnieć jakiegoś oficera – o ile, oczywiście, Ministerstwo Wojny okrutną i złośliwą decyzją nie zakwateruje w Meryton nowego regimentu.
Zbliżała się wielkimi krokami data podróży do północnej Anglii. Brakowało już tylko dwóch tygodni, kiedy przyszedł list od pani Gardiner, zawiadamiający o opóźnieniu i skróceniu wyprawy. Interesy nie pozwalają panu Gardiner wyruszyć wcześniej niż za cztery tygodnie, czyli w lipcu, i każą mu powrócić do Londynu już po miesiącu. Tak więc, jako że czasu będzie zbyt mało, by jechać daleko i oglądać to, co zamierzali, a w każdym razie zwiedzić wszystko spokojnie i wygodnie, muszą wyrzec się planowanego wyjazdu nad Jeziora i ułożyć krótszą trasę. Postanowili jechać do hrabstwa Derby, nie dalej. Znajdą tam dość ciekawych miejsc do zwiedzania na te trzy tygodnie, ponadto zaś owo hrabstwo pociągało szczególnie panią Gardiner. Zapewne miasto, w którym spędziła dawniej kilka lat życia, a teraz miała spędzić kilka dni, równie ją ciekawiło jak wszystkie opiewane uroki Matlock, Chatsworth, Dovedale czy Peak.
Elżbieta była głęboko zawiedziona. Nastawiła się już na oglądanie Jezior i wydawało jej się, że można by tego i w tym krótszym czasie dokonać. Potrafiła jednak cieszyć się wszystkim, czym można było się cieszyć, a że była pogodna z natury, wkrótce pogodziła się z nowym projektem.
Wiele spraw łączyło się ze słowem „Derbyshire”. Słysząc je trudno było nie pomyśleć o Pemberley i jego właścicielu. Wydaje mi się jednak, mówiła sobie, że mogę wjechać bezkarnie w granice jego hrabstwa i obrać je z kilku fluorytów, bez tego, by mnie zauważył.
Okres wyczekiwania zwiększył się dwukrotnie. Do przyjazdu ciotki i wuja miały jeszcze upłynąć cztery tygodnie. Jakoś minęły wreszcie i państwo Gardiner z czwórką dzieci pojawili się w Longbourn. Dzieci – dwie dziewczynki po sześć i osiem lat i dwaj młodsi chłopcy – miały pozostać pod specjalną opieką kuzynki Jane. Dzieci ją uwielbiały, a rozsądek i łagodność dziewczyny zapewniały im dobrą, serdeczną opiekę w nauce i zabawie.
Tylko jedną noc spędzili państwo Gardiner w Longbourn. Następnego dnia wyruszyli wraz z Elżbietą na poszukiwanie wrażeń. Jednej przyjemności mogli być pewni – tej, jaką daje dobrane towarzystwo. Potrzebne jest w takich wypadkach zdrowie i hart, pozwalające znosić niewygody, wesołe usposobienie, by każda przyjemność wydała się jeszcze większa, oraz rozum i serdeczność, które mogą stać się źródłem radości, jeśliby wszystko inne w drodze zawiodło.
Nie jest przedmiotem tej książki opis hrabstwa Derby ani żadnego innego znanego miejsca, przez które wiodła ich droga: Oksford, Blenheim, Warwick, Kenilworth, Birmingham – wszak są to miejscowości dobrze znane. Zajmuje nas teraz tylko mały zakątek hrabstwa Derby. Podróżni skierowali swe kroki do małego miasteczka Lambton, gdzie mieszkała niegdyś pani Gardiner i gdzie, jak się ostatnio dowiedziała, przebywali jeszcze niektórzy jej znajomi. Wybierali się tam, obejrzawszy uprzednio największe cuda hrabstwa. Elżbieta zaś dowiedziała się od ciotki, że Pemberley leży o pięć mil od Lambton. Droga ich nie wiodła tamtędy – trzeba by było milę czy dwie nadłożyć, lecz pani Gardiner, omawiając wieczorem plan podróży na dzień następny, wyraziła ochotę ponownego obejrzenia majątku. Pan Gardiner zgłosił swą gotowość, zwrócono się więc do Elżbiety o zgodę.
– Nie chciałabyś, kochanko, zobaczyć miejsca, o którym tyle słyszałaś? – pytała ciotka. – Miejsca, z którym związanych jest tylu twoich znajomych?
Wiesz przecież, że Wickham spędził tu całą młodość.
Elżbieta była w kłopocie. Czuła, że nic po niej w Pemberley i że powinna udać niechęć do oglądania majątku. Musi przyznać, że zmęczyły ją już te wielkie dwory. Tyle ich widziała, że nie znajduje już przyjemności w oglądaniu pięknych dywanów czy atłasowych zasłon.
Pani Gardiner nazwała ją głuptasem.
– Gdyby tu szło tylko o wielki, bogato urządzony dom – mówiła – mnie by to też nie pociągało, ale jaki piękny jest sam majątek. Leży w nim część najwspanialszych w hrabstwie lasów.
Elżbieta zamilkła, w duszy jednak nie mogła przystać na ten plan. Nagle przyszło jej do głowy, że zwiedzając Pemberley może spotkać pana Darcy’ego. To byłoby straszne! Zaczerwieniła się na samą myśl o tym i doszła do wniosku, że lepsza już szczera rozmowa z ciotką niż podobne ryzyko. Były jednak racje i przeciwko temu – wreszcie więc postanowiła, że chwyci się tej ostatniej deski ratunku, jeśli dowie się w gospodzie, że właściciel Pemberley jest w domu.
Idąc spać zapytała więc pokojówkę, czy Pemberley to ładny majątek, jak się nazywa jego właściciel i – z niemałym strachem – czy rodzina zjechała już na lato z Londynu. Na to ostatnie pytanie z radością usłyszała odpowiedź przeczącą. Teraz, uspokoiwszy swe obawy, mogła już pozwolić sobie na ciekawość, jak też ów dom może wyglądać. I kiedy następnego ranka znowu poruszono ten temat, prosząc ją o zgodę, odpowiedziała żywo, choć z udaną nutą obojętności, że nie jest temu wyjazdowi przeciwna. Pojechali zatem do Pemberley.