37865.fb2
Nadszedł dzień ślubu Lidii. Jane i Elżbieta przeżywały to wydarzenie głębiej zapewne niż oblubienica. Wysłano powóz, który miał spotkać państwa młodych w X i przywieźć ich do domu w porze obiadowej. Starsze panny Bennet bały się tej chwili, zwłaszcza Jane, która przypisywała Lidii uczucia, jakie byłyby jej udziałem, gdyby to ona zawiniła; cierpiała więc na myśl o tym, co przeżywa siostra.
Przyjechali. Cała rodzina oczekiwała ich w jadalni. Gdy powóz zajechał przed ganek, uśmiech okrywał twarz pani Bennet, mąż jej był ponury jak chmura gradowa, córki przerażone, niespokojne, niepewne.
W hallu rozległ się głos Lidii – drzwi otworzyły się szeroko i młoda dama wbiegła do pokoju. Matka wyszła naprzód, objęła ją serdecznie i powitała z uniesieniem. Z afektowanym uśmiechem podała dłoń Wickhamowi, który szedł za swą żoną, po czym złożyła im najlepsze życzenia szczęścia i radości z przekonaniem, które wykluczało jakiekolwiek w tym względzie wątpliwości.
Pan Bennet, do którego zwrócili się teraz, przyjął ich nieco mniej serdecznie. Ostry wyraz twarzy pogłębił się jeszcze – ledwo wymówił parę słów. Spokój i pewność siebie młodej pary doprawdy mogły go do tego sprowokować. Elżbieta czuła niesmak, a nawet Jane była wstrząśnięta. Lidia pozostała dawną Lidią – nieokiełznaną, bezwstydną, dziką, hałaśliwą, nieposkromioną. Zwróciła się teraz do sióstr, prosząc o życzenia. Kiedy wreszcie wszyscy usiedli, rozejrzała się żywo po pokoju, spostrzegła wszystkie drobne zmiany, jakie zostały w czasie jej nieobecności dokonane, po czym stwierdziła ze śmiechem, że dawno jej tu nie było.
Wickham był równie jak ona beztroski. Obejście miał zawsze ujmujące i gdyby jego charakter i małżeństwo były takie, jakie być powinny, to dzisiaj zarówno jego uśmiechy, jak i bezpośredniość, z jaką zwrócił się do nich prosząc o przyjęcie go do rodzinnego grona, wzbudziłyby zachwyt wszystkich. Elżbieta wprost nie mogła uwierzyć, że stać go na taką pewność siebie, toteż siadając postanowiła w duszy, iż nigdy w przyszłości nie będzie stawiała granic bezwstydu człowieka bezwstydnego. Czerwieniła się, i Jane czerwieniła się również, lecz policzki dwojga, którzy byli tego przyczyną, nie powlekły się rumieńcem.
Rozmowa nie milkła ani przez chwilę. Oblubienica i matka nie dawały jedna drugiej dojść do słowa, a Wickham, który – tak się przypadkiem złożyło – usiadł przy Elżbiecie, zaczął wypytywać ją o znajomych z sąsiedztwa z pogodą i spokojem, na które ona, odpowiadając mu, nie była zdolna się zdobyć.
Mogłoby się wydawać, że oboje młodzi mają z ostatnich wydarzeń najmilsze w świecie wspomnienia. Nic, co się łączyło z przeszłością, nie było wspominane z bólem, a Lidia wręcz świadomie i z upodobaniem poruszała tematy, których jej starsze siostry nie chciałyby dotknąć za żadne skarby świata.
– Pomyśleć tylko, że to całe trzy miesiące, odkąd wyjechałam! – wołała. – Doprawdy, wydaje mi się, że dwa tygodnie zaledwie! A przecież, ile to się przez ten czas wydarzyło! Mój ty Boże, kiedy wyjeżdżałam ani mi w głowie nie postało, że wrócę tu mężatką, chociaż myślałam, że to byłby pyszny dowcip!
Ojciec podniósł oczy w górę. Jane była zakłopotana, Elżbieta patrzyła znacząco na Lidię, lecz ta nigdy nie dostrzegała i nie słyszała rzeczy, które w jej pojęciu nie miały sensu, toteż szczebiotała dalej:
– Och, mamo, czy wszyscy naokoło wiedzą, że dzisiaj był mój ślub? Bałam się, że może nikt im nie powiedział. Wyprzedziliśmy po drodze Williama Gouldinga, jechał kariolką, więc postanowiłam, że on przynajmniej się dowie. Spuściłam szybę od jego strony, zdjęłam rękawiczkę i po prostu położyłam rękę na oknie, żeby zobaczył obrączkę, a potem kłaniałam się i uśmiechałam jakby nigdy nic.
Elżbieta nie mogła tego znieść dłużej. Wstała i wybiegła z pokoju, a wróciła dopiero wówczas, kiedy usłyszała, jak przechodzą przez hall. Tam przyłączyła się do nich. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak Lidia z dokuczliwą ostentacją podchodzi i staje po prawej ręce matki, mówiąc do starszej siostry:
– Widzisz, Jane, teraz ja przechodzę na twoje miejsce, a ty musisz zająć dalsze, bo ja jestem mężatka.
Mało było prawdopodobne, by Lidia zaczęła się peszyć w przyszłości, jeśli od początku była tak całkowicie wolna od wszelkiego zaambarasowania. Jej humor i dobre samopoczucie wzrastały z godziny na godzin Marzyła, by zobaczyć panią Philips, Lucasów i w ogóle wszystkich sąsiadów i słyszeć, jak będą zwracać się do niej: „pani Wickham”. Tymczasem po obiedzie poszła pokazać swą obrączkę gospodyni i dwóm pokojówkom, pyszniąc się przed nimi swoim zamążpójściem.
– No, mamusiu – mówiła, kiedy wszyscy wrócili do pokoju śniadaniowego. – Cóż myślisz o moim mężu? Czy nie jest czarujący? Pewna jestem, że wszystkie siostry mi zazdroszczą. Chciałabym, żeby im się choć w części tak poszczęściło jak mnie. Wszystkie powinny jechać do Brighton. Tam zdobywa się mężów! Jaka to szkoda, mamo, że nie pojechałyśmy wszystkie razem!
– Pewno! Gdyby mnie posłuchano, pojechałybyśmy na pewno. Ale, moja kochana córeczko, bardzo się martwię, że jedziesz tak daleko. Czy to konieczne?
– O mój Boże, tak. To nic strasznego. Bardzo się z tego cieszę! Musicie wszyscy do nas przyjechać – mama i tatuś, i dziewczęta. Całą zimę spędzimy w Newcastle, a myślę, że będą tam jakieś bale. Postara się znaleźć dla nich dobrych partnerów!
– Bardzo bym chciała – odparła matka.
– A potem, kiedy mama wyjedzie, będzie mi mogła zostawić jedną albo dwie siostry. Na pewno znajdę dla nich mężów jeszcze przed końcem zimy.
– Dziękuję ci w moim imieniu za tę łaskę – wtrąciła Elżbieta – ale nie bardzo podoba mi się twój sposób znajdywanie męża.
Goście mieli pozostać w Longbourn tylko dziesięć dni – nie dłużej. Pan Wickham otrzymał patent jeszcze przed wyjazdem z Londynu i zamierzał dołączyć do swego pułku jeszcze przed upływem dwóch najbliższych tygodni. Nikt oprócz pani Bennet nie żałował, że ich pobyt będzie tak krótko trwał. Pani domu wykorzystywała go w głównej mierze na wizyty, które składała wraz z córką, oraz urządzanie częstych przyjęć w domu. Okazało się, że przyjęcia te były miłe dla wszystkich – unikało się w ten sposób zebrań w rodzinnym gronie, czego najgoręcej pragnęła rozsądniejsza część rodziny.
Uczucie Wickhama do Lidii było takie właśnie, jak je sobie Elżbieta wyobrażała – nie dorównywało uczuciu jego żony. Elżbieta nie potrzebowała tych dowodów, by wiedzieć – wskazywała na to bowiem logika rzeczy – iż do owej ucieczki doprowadziła miłość Lidii, a nie jej męża. Mogłaby się nawet dziwić, dlaczego, nie żywiąc do obecnej żony gwałtownej namiętności, Wickham w ogóle zgodził się na ucieczkę, gdyby nie wiedziała, że była to konieczność wynikająca z rozpaczliwej sytuacji. Mając zaś takie powody, nie potrafił odmówić sobie towarzystwa, które się akurat nadarzyło.
Lidia była dla niego niezmiernie czuła. Ciągle, przy każdej sposobności, nazywała go drogim mężulkiem. Nikt nie mógł mu dorównać. Wszystko, co robił, robił najlepiej na świecie. Była też przekonana, że pierwszego września zastrzeli najwięcej ptactwa w całej Anglii.
Pewnego ranka, wkrótce po przyjeździe, siedząc wraz z dwoma starszymi siostrami, zwróciła się do Elżbiety:
– Chyba ci jeszcze nie opowiadałam, Lizzy, jak się odbył nasz ślub. Nie było cię, kiedy mówiłam o tym mamie i wszystkim. Czy nie jesteś ciekawa usłyszeć, jak to było?
– Nie, ani trochę – odparła Elżbieta. – Wydaje mi się, że na ten temat trzeba mówić jak najmniej.
– O, jakaś ty dziwaczka! Muszę ci jednak opowiedzieć. Wiesz pewno, że nasz ślub odbył się w kościele Św. Klemensa, bo mój mąż mieszkał w tamtej parafii. Ustalono, że spotkamy się tam wszyscy o jedenastej. Wuj, ciotka i ja mieliśmy przyjechać razem, a reszta miała tam na nas czekać. No i przyszedł wreszcie poniedziałek, a ja byłam zupełnie nieprzytomna. Ciągle się bałam, że coś się wydarzy, co odroczy nasz ślub, a wtedy chybabym oszalała. Przez cały czas, kiedy się ubierałam, siedziała przy mnie ciotka i prawiła mi kazanie, i gadała zupełnie jak w kościele. Co prawda, może słyszałam jedno słowo na dziesięć, bo jak pewno się domyślasz, myślałam ciągle o moim drogim mężulku. Strasznie chciałam wiedzieć, czy będzie brał ślub w swoim niebieskim fraku.
Potem jak zwykle o dziesiątej zjedliśmy śniadanie. Myślałam, że się nigdy nie skończy, bo nawiasem mówiąc, powinnyście wiedzieć, że wujostwo byli okropnie dla mnie niemili i że ani razu nie wytknęłam nosa z domu, chociaż siedziałam u nich dwa tygodnie. Ani jednego przyjęcia, żadnej rozrywki, nic. Mówiąc prawdę, niewiele się akurat działo w Londynie, ale w każdym razie Teatr Mały był otwarty. No i kiedy powóz już zajechał, wuja odwołali w interesie do tego okropnego człowieka, pana Stone’a. A jak ci zaczną gadać, to już i końca nie ma. Byłam tak przerażona, że nie wiedziałam, co robić, bo przecież wuj miał mnie prowadzić do ołtarza, a gdybyśmy się spóźnili na oznaczoną godzinę, to już nie moglibyśmy wziąć ślubu tego dnia. Ale na szczęście wujek po dziesięciu minutach wrócił, no i ruszyliśmy razem. A przecież, jak sobie później przypomniałam, jeśliby wuj nie mógł pojechać, to nie trzeba by odkładać ślubu, boć przecież pan Darcy mógł mnie poprowadzić.
– Pan Darcy! – powtórzyła Elżbieta z bezgranicznym zdumieniem.
– Tak, widzisz, miał przyjść z moim mężem. Ach, mój Boże! Zapomniałam zupełnie, że miałam nie mówić o tym ani słowa. Tak im to rzetelnie obiecywałam. Co na to powie mój mąż? To przecież miała być tajemnica!
– Jeśli miała być tajemnica – wtrąciła Jane – to nie mów już nic więcej. Możesz być pewna, że ja nie będę ciebie wypytywać.
– Oczywiście – rzekła Elżbieta, płonąc z ciekawości. – Nie będziemy cię o nic pytać.
– To dobrze – odetchnęła Lidia – bo gdybyście pytały, z pewnością wypaplałabym wszystko i mój mąż byłby bardzo zły.
Po takiej zachęcie Elżbieta musiała uciec, zabezpieczając się w ten sposób przed własną ciekawością.
Nie mogła jednak żyć, nie wyjaśniwszy tej sprawy, w każdym razie nie sposób było zaniechać wszelkich po temu starań. Pan Darcy przyszedł na ślub jej siostry! Była to sytuacja i towarzystwo, gdzie – zdawałoby się – powinien mieć najmniej do roboty i gdzie pewne nie szedł z największą ochotą. Szalone i gwałtowne przypuszczenia, co by to mogło znaczyć, przelatywały jej jak huragan przez głowę, lecz żadne nie mogło jej zadowolić. Przypuszczenia najprzyjemniejsze, stawiające go w najszlachetniejszym świetle, wydawały się najbardziej nieprawdopodobne. Nie mogła znieść takiej niepewności. Sięgnęła spiesznie po kartkę papieru i napisała do ciotki krótki list z prośbą o wyjaśnienie tego, co niechcący wymknęło się Lidii – oczywiście, jeśli to możliwe, bo zdaje się, zamierzano utrzymać sprawę w tajemnicy.
Dobrze ciocia rozumie – pisała – jak bardzo jestem ciekawa, dlaczego człowiek nie związany z nami, prawdę mówiąc, człowiek nam zupełnie obcy, znalazł się wśród was w takiej chwili. Proszę, niech ciocia szybko napisze i wyjaśni mi wszystko, chyba że z ważnych przyczyn ma to pozostać tajemnicą, co Lidia uważa, zdaje się, za konieczne. Wtedy będę się starała zadowolić niewiedzą.
– Co nie znaczy, że się zadowolę – szepnęła, kończąc list – toteż, kochana ciociu, jeśli nie powiesz mi te go w uczciwy sposób, będę się musiała zniżyć do sztuczek i podstępów, by poznać prawdę.
Subtelna uczciwość nie pozwoliła Jane rozmawiać z Elżbietą o tym, co wymknęło się Lidii. Elżbieta była z tego rada. Wolała nie rozmawiać o tej sprawie, póki jej ciekawość nie zostanie zaspokojona.