37887.fb2 Echo Przesz?o?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Echo Przesz?o?ci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

9

Do Samuelsborg zbliżał się nieduży kondukt. Czterech mężczyzn i jeden szczupły chłopiec. Większa gromada została kawałek dalej, przy drodze wiodącej na podwórze. Zatrzymali się na dystans, okazując tym samym szacunek, lecz z wielkim zainteresowaniem przyglądali się zabudowaniom.

– Co się znów stało? – zdziwiła się Liisa, wyglądając przez okno w kuchni. – Dlaczego oni tu idą? Chyba nie po ciebie, Rozo?

– Ole ich prowadzi – odparła Roza i otworzyła wejściowe drzwi, by lepiej ich widzieć.

– Nie wpuszczaj przeciągu, bo dzieci się poprzeziębiają! – złajała ją Liisa. – Co to za ludzie, których tu ciągnie? Jeden jest chyba w mundurze. Czyżby prowadził tu do domu lensmana? On przychodzi po ciebie, wspomnisz moje słowa, Rozo!

Roza wyszła na schody i zamknęła drzwi, żeby Liisa była zadowolona. Wydawało się, że słyszy, jak bratowa ze środka wciąż zwraca jej uwagę, ale puściła to mimo uszu.

Liisa miała rację: jeden z nadchodzących ubrany był w mundur z błyszczącymi guzikami. Ale to nie był Perssen, który wybrał się do Altadalen, żeby nakazać Mattiasowi odwrócenie się od grzechu i przyzwoite życie. Ten mężczyzna był młodszy, Roza go nie znała. Ale też i przez kilka lat jej tu nie było, uświadomiła sobie.

Poznała natomiast szczupłą, sprężystą jak wierzbowa witka postać Tomasa. Szedł w skórzanej lapońskiej kurcie, z gołą głową. Ogorzały, czarnowłosy, w szerokim pasie na biodrach. Teraz, gdy nie musiał zarabiać na chleb w kopalni, wyglądał znacznie lepiej. Zalała ją fala ciepłej sympatii, gdy patrzyła, jak Tomas zbliża się wraz z Olem i młodym człowiekiem w mundurze. Chłopiec z wahaniem kroczył za tymi trzema, on również nosił lapońską kurtę, ale wąskie chłopięce biodra przepasane miał jedynie sznurkiem.

Rozie przyszło do głowy, że to może być syn To – masa, lecz odrzuciła tę myśl natychmiast, gdy się pojawiła. Tomas nie miał synów dziesięcio – albo dwunastoletnich, a ten chłopiec musiał być co najmniej w tym wieku. Tomas powiedziałby jej, gdyby miał jakieś dziecko. Byli przecież dobrymi przyjaciółmi, byli sobie tacy bliscy.

Ale jemu i tak tej bliskości było za mało.

Świadomość tego piekła, lecz Roza nie mogła niczego zmienić.

Rzeczywiście przyszli do niej.

– Ty jesteś Roza Samuelsdatter? – spytał młody człowiek w mundurze.

Nawet z bliska Roza nie odnajdywała w nim nic znajomego. Mówił językiem mieszkańców tutejszych okolic, ale rysy twarzy pozostawały dla niej obce, nie mogła się domyślić, z jakiej rodziny pochodzi.

– Tak, to moja siostra – wyjaśnił Ole i stanął obok niej.

Objął ją za ramiona, a Roza dostrzegła powagę, malującą się na twarzach. Tylko chłopiec miał inną minę, u niego można się było doszukać podniecenia.

– Jestem Roza Samuelsdatter – odparła czystym głosem. Potrafiła mówić za siebie.

– Chcielibyśmy, żebyś coś zobaczyła – powiedział Ole, wierzył bowiem, że potrafi przekazać siostrze złe wieści delikatniej niż inni. – I może lepiej będzie, jak usiądziesz.

– A to dlaczego? – spytała Roza i dalej stała. Nie rozumiała rezygnacji w spojrzeniu Olego, nie pojmowała ukradkowych spojrzeń, jakie wymieniał z Tomasem. Gdy popatrzyła na Tomasa, w jego ciemnoniebieskich oczach błysnęło rozbawienie. Kącik ust delikatnie drgnął.

– Znaleźliśmy coś i chcielibyśmy, żebyś to obejrzała, Rozo Samuelsdatter – oświadczył człowiek lensmana, usiłując mówić równie sztywno jak uczeni w księgach, przybywający z południa, posiadający wykształcenie, tytuły i nazwiska, które nie kończyły się na „sen” albo „datter”.

Wysunął ręce w przód i pokazał, co w nich trzyma. Delikatnie ułożył to coś na górnym stopniu, tak by Roza musiała usiąść bez względu na to, czy chciała tego, czy nie.

Było to coś mokrego. Brązowego, oślizgłego i mokrego. Pachniało morzem i wodorostami. Roza wciąż nic nie mogła zrozumieć.

– Widzisz? – rzucił Ole ponad jej głową. Teraz również on się nachylił i rozgarnął kawałki tej dziwnej brunatnej rzeczy. Wyglądała na grubą skórę. Upłynęła dobra chwila, zanim Roza zdała sobie sprawę, że naprawdę patrzy na jakąś rzecz ze skóry. Prawdopodobnie na worek, na nieduży woreczek. Pewnie na taki, który zarzuca się na ramię.

Ole wyjął na wierzch drobne narzędzia. Niemal na wskroś przegniłe drewniane rękojeści, zakończone małymi zardzewiałymi nożykami. Ale to nie były noże. Noże wyglądają inaczej. Roza jednak bez najmniejszych wątpliwości wiedziała, że tych narzędzi można użyć do cięcia.

Brat podsunął je jej przed oczy. Trzymał kilka naraz, ułożonych jak rozpostarty wachlarz. Albo jak dłoń. J a k ręka kościotrupa. Zaczęła rozumieć, do c z e – go zmierzają.

– Poznajesz te noże? – spytał Ole. – Widziałaś je już kiedyś? Coś ci przypominają?

Mało brakowało, a spytałaby go, czy on ich nie pamięta, czy wcześniej ich nie widział. Nagle jednak uświadomiła sobie, że Ole rzeczywiście nigdy ich nie oglądał.

– To dłuta do rzeźbienia w drewnie – powiedziała zdecydowanie. Tego przynajmniej była pewna.

– Ile znałaś osób, które rzeźbiły w drewnie? – spytał Ole z rezygnacją.

– Może w Kopalni jest ich więcej – odparła Roza. To nie była jej sprawa.

– To narzędzia snycerza – oświadczyła z mocą, patrząc w oczy funkcjonariuszowi lensmana.

Ten nic nie odrzekł, tylko obrócił skórzany woreczek. Na tym, co kiedyś było klapą, można było dostrzec jakieś kształty. Cień zagłębienia w skórze, jakby wypalono w niej albo odciśnięto wzór.

– Znasz to? – spytał, podsuwając jej cuchnącą skórę pod sam nos.

Widziała wyraźnie duże P. Druga litera była nieczytelna, lecz przy odrobinie fantazji można było ją odczytać jako J. Pełne zawijasów J.

Ole nie wiedział, jak Peder pisał swoje imię. Ole nic nie wiedział o zawijasach i kręciołkach we wszystkich pętelkach liter Pedera.

– To jest P – powiedziała Roza.

– Sądzimy, że te narzędzia i ten worek należały do twojego męża – oznajmił funkcjonariusz. – Czy możesz potwierdzić, że posiadał podobne rzeczy?

– Tak – odparła Roza.

Peder przechowywał swoje najcenniejsze narzędzia w worku ze skóry łosia. To mogła być ta torba. Była podobna. Wypalił swoje inicjały w skórze. W obydwu literach były kręte pętle.

– Powinien tam również widnieć rok, 1831 – dodała bez zastanowienia. – Z tyłu. Sam uszył ten worek w roku, w którym skończył piętnaście lat. Powinno tam widnieć 1831.

Mężczyzna w uniformie odwrócił worek. Wygładził go przed nią, jego twarz nie była już taka sztywna i napięta. Roza zrozumiała, że miał swoje wątpliwości aż do chwili, gdy ujawniła tę informację. To jedno – rok, o którym wiedziała – wystarczyło, żeby go przekonać.

– Możemy odczytać tu cyfry 831 – oznajmił, przesuwając palcem po śladach. – I wiadomo, że przed ósemką była jeszcze jedna cyfra. Zgadywaliśmy, że to jedynka, ale ty o tym nie mogłaś wiedzieć. Ole westchnął i złapał Rozę za rękę.

– Zastanawiasz się pewnie, skąd mamy torbę Pedera i jego narzędzia?

Roza milczała.

– Wyciągnęli dzisiaj z morza szkielet – powiedział Ole, stojąc przy niej jak skała. – Poszedłem to zobaczyć. Ta torba oplatała się wokół niego. Wydaje mi się, że możemy z całą pewnością stwierdzić, że Peder nie żyje, Rozo.

Taki był poważny ten jej brat. Nareszcie był tą skałą, co do której Roza zawsze miała pewność, że może nią być. Nareszcie pokazywał taką stronę swojej osoby, z której mogła być dumna.

A tymczasem wszystko to była żałosna pomyłka.

Jej milczenie uznali za przejaw wstrząsu. Cóż innego mogli pomyśleć?

– Nie musisz oglądać tego, co z niego zostało – oświadczył Ole. – Chyba nie musi, prawda? – spytał, spoglądając na funkcjonariusza lensmana.

– Szczątków? – spytał młody człowiek w mundurze w końcu, ale ucichł, gdy Ole zgromił go jednym spojrzeniem. – Nie, na pewno nie – wyjąkał. – Wydaje mi się, że to nie będzie konieczne, Rozo Samuelsdatter. Skoro już możemy z całą pewnością ustalić, że te narzędzia i worek należą… to znaczy należały do twojego męża, Pedera Johansena, wydaje mi się, że nie jest rzeczą niezbędną, abyś oglądała jego szczątki. To, co zostało z twojego męża. – Chrząknął. – Tak czy owak rozpoznanie go byłoby niemożliwe. Hm… w obecnym stanie. To byłoby jedynie z krzywdą dla ciebie. Proszę mi wierzyć. Proszę przyjąć moje kondolencje.

Roza kiwnęła głową.

– Kiedy minie wstrząs, może będziemy mogli porozmawiać o tym, jak zniknął Peder Johansen. Kiedy się to stało. Takie rzeczy muszę spisać. Lensmanowi nie podobałoby się, gdybym tego zaniedbał. Pewnie by się tutaj zjawił i zechciał porozmawiać z tobą jeszcze raz. Albo przysłałby mnie. Lepiej więc załatwić wszystko za pierwszym razem. Tak będzie najlepiej.

– Od razu – odparła Roza spokojnym głosem.

– Od razu? – zdziwił się młody nieznajomy, ten z błyszczącymi guzikami munduru.

– Jesteś pewna, że to wytrzymasz? – spytał Ole, troskliwie ją obejmując.

– Wejdziemy do środka? Roza pokręciła głową.

– Od razu – powtórzyła z uporem. – I tutaj, na miejscu. Nie chcę niepokoić Liisy. Nie chcę niepokoić dzieci. Tutaj. Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Ty możesz opisać to równie dobrze jak ja. Byłeś świadkiem jego odejścia.

– To znaczy, że widziałeś, jak twój szwagier opuszcza dom? – spytał z zainteresowaniem funkcjonariusz.

– Nie widziałem, jak odchodził – powiedział Ole. – W tamtym czasie byłem ślepy. Straciłem wzrok podczas wypadku w kopalni.

– Ale teraz widzisz?

Tomas się odwrócił. Wśród tego wszystkiego miał ochotę się śmiać. To przypominało idiotyczne przedstawienia pokazywane podczas jarmarku. Sztuki teatralne, w których gesty i wydarzenia były tak przesadzone, że za każdym razem, gdy miało się coś stać, publiczność wiedziała o tym już od dobrej chwili. I nikt nigdy się nie zawiódł.

– To było tylko tymczasowe – wyjaśnił Ole prędko. – Zdaniem doktora to prawdziwy cud, że znów widzę. Szykowałem się już do życia w ciemności. Odkąd odzyskałem wzrok, co dzień dziękuję Bogu, że taki cud się zdarzył. Sam inaczej nie myślę.

– A więc doktor cię leczył? Ole potaknął.

– Mój mąż Peder Johansen zniknął w trzecim tygodniu sierpnia 1838 roku – powiedziała Roza.

To przynajmniej nie było kłamstwo. Wokół niej zapadła cisza.

– Jesienią w trzydziestym ósmym? – upewnił się funkcjonariusz.

Ole kiwnął głową.

– A więc sześć lat temu – powiedział młody człowiek, jak gdyby nikt inny nie był w stanie tego policzyć. – To się może zgadzać – dodał, chociaż absolutnie się na tym nie znał. – To, co leży w morzu, często bywa odarte do czysta. – Sam do siebie pokiwał głową. – A tu ryby i kraby miały sześć lat na ucztowanie.

Roza myślała o tym, że oni naprawdę znaleźli szkielet. Wyłapywała ukradkiem przemycane przez przedstawiciela prawa szczegóły i usiłowała sobie wyobrazić, jak może ów szkielet wyglądać. I zmusiła się, by myśleć o tym, że kiedyś był to człowiek. Człowiek, którego ktoś kochał.

Ale nie Peder.

Przed oczami stanęło jej podziurawione ciało Petera. Widziała go w kurtce Seamusa i pamiętała, że cieszyła się, że to nie on. Płakała z radości, ponieważ Seamus wciąż żył. Dlatego, że ciało Petera przyjęło strzały przeznaczone dla mężczyzny, którego kochała.

Peder nie utonął w Kafjorden.

Peter umarł, kiedy przemycali na brzeg niewolników na wschodnim wybrzeżu tego olbrzymiego kraju, który ludzie tu na północy znali jedynie jako Amerykę.

Nie wiedziała, w jaki sposób jego narzędzia trafiły do morza. Trudno było sobie wyobrazić, że je wyrzucił. Peder kochał te dłuta. Nie przestał rzeźbić w drewnie również po tym, jak został Peterem Johnsonem. To nie miało sensu.

Może wyrzucił narzędzia w gniewie, pragnąc rozliczyć się ze wszystkim, kim był? Może je zgubił? Roza nie chciała się nad tym zastanawiać. Bez względu na to, co się wtedy wydarzyło, i tak nigdy nie uzyska odpowiedzi na swoje pytania.

– Czy on się dokądś wybierał? – spytał funkcjonariusz. – Czy zgłoszono jego zaginięcie? Poszukiwano go?

– Ludzie szukali go przez blisko rok – odpowiedział za zebranych Tomas. – Ja też tu wtedy byłem – dodał. – My się wszyscy znamy. Nie pozostał ani jeden kamień, którego by nie przerzucono w poszukiwaniu Pedera Johansena. Tyle mogę powiedzieć. Ludzie dobrze znający teren przeszli wszystkimi ścieżkami, jakie tylko można było sobie wyobrazić. Przeszukiwano też wtedy fiord. Nie znaleziono go.

– No cóż – westchnął policjant. – Fiord miewa swoje humory. Jest też głęboki. Są tu silne prądy. Nic dziwnego, że ciało tak długo nie wypływało. Ale mamy wreszcie rozwiązanie sprawy, która liczy już sobie sześć lat. – Uśmiechnął się. – Przypuszczam, że mimo wszystko trochę ci lżej, kiedy wiesz już z całą pewnością, co się stało przed laty z twoim mężem, Rozo Samuelsdatter.

Roza nic nie powiedziała.

– Wszyscy zakładaliśmy, że on nie żyje – odparł Ole za siostrę.

– Po tylu latach nieobecności takie myślenie jest chyba naturalną rzeczą – stwierdził funkcjonariusz.

Roza żałowała, że nie może powtórzyć mu tego, co powiedział pastor, a także jego zwierzchnik, lensman. Żałowała, że nie może się z nich wszystkich śmiać i zagrać im na nosie. Zabrakło jej jednak do tego odwagi.

Wciąż jeszcze to, co się stało, mogło się obrócić przeciwko niej. W każdej chwili spodziewała się, że ktoś może odetchnąć głębiej i powiedzieć, że wie, jak było naprawdę.

Ale nikt nic nie powiedział.

Człowiek lensmana odszedł.

Tomas został razem z chłopcem, który miał jego rysy. Chłopak mało się odzywał, wyraźnie jednak było widać, że się przysłuchuje. Oczy rozglądały się bystro, z zainteresowaniem. Jej również przyglądał się badawczo, lecz nie odwracał oczu z obrzydzeniem. Rozie się to spodobało. Zadawała sobie pytanie, czy Tomas opowiedział coś o niej temu młodzieniaszkowi.

– Co to ma znaczyć? – wykrzyknęła Liisa moment po tym, jak człowiek lensmana opuścił podwórze. Otworzyła drzwi jak szerokie, ani trochę się nie przejmując przeciągiem, który mógł dotrzeć do Mattiego i Lily.

– Co to, na miłość boską, ma znaczyć, Ole? Dlaczego ludzie lensmana do nas przychodzą? To ty ich tu ściągasz? Czy to ona? To ona, prawda? To Roza! Nie chcę, żeby tak było, Ole! Nie życzę sobie tego!

– Nie podsłuchiwałaś pod drzwiami, Liiso? – spytała Roza cierpko, odwracając się od niej.

– Znaleźli Pedera – oznajmił Ole.

– Na Jumalę! Liisa przycisnęła ręce do piersi, musiała oprzeć się o futrynę.

– Wyciągnęli go z fiordu – ciągnął Ole z miną wyrażającą coś w rodzaju pełnego satysfakcji okrucieństwa. Oczy mu rozbłysły, gdy opowiadał żonie o niecodziennym wydarzeniu. Nie szczędził szczegółów, które mogły podrażnić fantazję. – Mało co z niego zostało.

– Ale macie pewność? – spytała»Liisa.

– Worek z narzędziami okręcił się wokół jego kości – ciągnął bezlitośnie Ole. – Tomas musiał go odciąć. W skórze były odciśnięte jego inicjały. Noże wciąż były w worku, porządnie go zasznurował. Po sześciu latach zostały jedynie narzędzia. Ryby nie zdołały strawić noży, Liiso…

– Przestań! – poprosiła Liisa. – Nie widzisz, że to straszne dla twojej siostry?

– Ona już dawno przestała nosić żałobę po Pederze – odparł Ole krótko, zerkając na Rozę.

– Nie ma powodu, żeby być niedelikatnym – oświadczyła jego żona.

– To nic nie szkodzi – powiedziała Roza. – Ole i ja rozumiemy się nawzajem. Jesteśmy tej samej krwi. On ma rację – podjęła cicho, przenosząc wzrok od jednego do drugiego. – Ja już pogrzebałam Pedera.

– Musisz więc zżyć się z myślą, że trzeba to będzie zrobić jeszcze raz, siostrzyczko – oznajmił cierpko Ole. – Będzie pogrzeb. Wielki pogrzeb. Cały kościół wypełni się ciekawskimi. Będą ci się przyglądać z taką samą ciekawością jak trumnie. Jestem gotów założyć się o całe Samuelsborg!

– Ja się nie mam o co zakładać – odparła Roza.

– A poza wszystkim zgadzasz się ze mną – stwierdził jej brat. – Mamy posłać po Mattiasa, czy będziemy czekać, aż dotrą do niego plotki i sam przyjedzie?

– A dlaczego miałby przyjeżdżać?

– Na miłość boską, Rozo! – westchnął brat. – Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale jesteś teraz wdową. To, co zostało ze zwłok Pedera, wpadło w sieci Ilkki Salmiego. Do tej chwili byłaś kobietą zamężną. Ludzie nie wiedzieli, gdzie jest twój mąż, lecz tak czy owak pozostawałaś jego żoną. Teraz wszyscy wiedzą, gdzie go szukać. Wiedzą, że nie żyje. Zostałaś wdową. I Mattias miałby tu nie przybiec?

Roza westchnęła. Nie odpowiedziała.

– Nie chcę o tym myśleć – rzekła w końcu. – Nie mam siły o tym myśleć.

– Liisa zrobi coś do jedzenia – oświadczył Ole. On o tym zdecydował, a Liisa natychmiast umknęła do kuchni i zaczęła trzaskać garnkami.

– Ja i ten młodzieniec tutaj – oznajmił Ole, kładąc dłoń na ramieniu chłopca – wybierzemy się do wsi. Jeszcze raz obejdziemy chaty i zobaczymy, co się dzieje. Dowiemy się, dokąd zabierają Pedera. Co się z nim stanie. Interesuje nas to, prawda, chłopcze?

Bratanek Tomasa kiwnął głową.

– Mam na imię Ande – przedstawił się i chętnie ruszył w ślad za Olem.

Tomas wreszcie usiadł przy Rozie. Przyglądał jej się z boku tak samo jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Siedział po jej ładnej stronie, ale nawet teraz nie przeszkadzało mu, że widział też jej gorszą stronę.

– Czy to dla ciebie szok? – spytał.

– Tak – przyznała Roza.

– Tam na brzegu nikt o nim nie pamiętał – powiedział Tomas. – To było tak dawno, że go zapomnieli. Wszyscy uważali, że to musiał być jakiś marynarz z któregoś ze statków, które wpływały na ten fiord. Pijany marynarz, który potknął się i przeleciał przez burtę. I za którym nikt nie tęsknił na tyle, by wszczynać poszukiwania.

Tak właśnie musiało być, pomyślała Roza. Pijany młody chłopak w ciemnym fiordzie, daleko od domu. Plusk i nic więcej. To było wyjaśnienie.

– Nigdy nie myślałam, że zostanie znaleziony – wyznała i to również nie było kłamstwo. – On odszedł, Tomasie. Odszedł. Nigdy się nie spodziewałam, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Nigdy nie sądziłam, że go kiedyś znajdę. Nie myślałam o nim. Ole ma co do tego rację. Wcale nie myślałam o Pederze. Ty o tym wiesz. Wszyscy o tym wiedzą. Rzuciłam się wprost w ramiona Jensa. Nie nosiłam żałoby po Pederze nawet przez jeden dzień!

– Sądziłaś, że cię opuścił – powiedział Tomas spokojnie, nie patrząc na nią.

Nie miał ochoty bronić tego, że wprost od Pedera poszła do Jensa. Lepiej niż większość ludzi pamiętał, do czego to doprowadziło. W głębi duszy wciąż był zły na Pedera za to, że ją opuścił. Tak łatwo było po prostu odejść. Tak łatwo obrócić się plecami od odpowiedzialności. Tomas wciąż uważał, że tak właśnie postąpił Peder. Nie traktował tego łagodniej, nawet mając świadomość, że mąż Rozy prawdopodobnie z kei skoczył do fiordu.

Że zrobił to celowo.

Tomas nie mówił o tym głośno, lecz przypuszczał, że nie jemu jednemu przyszło to do głowy. W dodatku dziwił go sposób, w jaki ta torba oplatała się wokół kości. W pasie. Jak gdyby została przeznaczona na obciążnik.

Cieszył się, że musieli ją odciąć. Cieszył się, że nie widziała tego cała wioska, tylko gromada mężczyzn. Gdyby nawet któryś z nich miał jakieś wątpliwości, wszyscy uznają, że coś mu się przywidziało. Niewiele kobiet było przy łodzi i z tego też Tomas się cieszył. Kobiety mają oczy na właściwym miejscu. Zauważyłyby coś takiego jak ten worek. Zastanawiałyby się nad tym i gadały.

A teraz Peder Johansen wreszcie spocznie w poświęconej ziemi. Od czasu jego zniknięcia minęło już tyle lat, że ludzie z pewnością nie zechcą zadawać pytań, chociaż chodziło o męża Rozy Samuelsdatter.

– Zamierzałem przyjść cię powitać – powiedział Tomas cicho, nakrywając jej rękę dłonią.

Nie przyciągnęła jej do siebie. Nie cofnęła ręki. Dłoń Tomasa tak przyjemnie grzała. Niosła pociechę. Tomas był jak brat.

– Nie sądziłem jednak, że to się w ten sposób skończy.

– Ja też nie – przyznała Roza.

Peder miał grób w Georgii. Napisano na nim „Peter Johnson”. Teraz miał mieć drugi grób w Kafjord. Tym razem Roza ubierze się na czarno i będzie wdową po nim.

Myślała o tym, jak próbowała przekazać innym wiedzę o jego śmierci. Myślała o tym, ile sił jej to zabrało.

Czy to była odpowiedź? Czy w taki sposób spełniły się jej życzenia? Czy to się zdarzyło dlatego, że ona potrzebowała cudu?

Tak wiele pytań i żadnej odpowiedzi.

– Kim jest ten chłopiec? – spytała.

– To syn Hendrika – odparł Tomas. – Mój bratanek. Bystry chłopak. Najmłodszy z synów Hendrika. Byłem u nich w Jukkasjarvi w Szwecji. Mam parę rąk, które czasem się do czegoś przydają. Zabieram teraz chłopca do naszej rodziny tutaj. Musi dobrze poznać swój ród.

Milczał przez chwilę, zanim dodał:

– Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mieć syna takiego jak on.

– Ale zawsze byłeś bardzo wybredny co do tego, kogo wybrałbyś na matkę swoich synów – uśmiechnęła się Roza.

– To mi bardzo utrudniło sprawę – przyznał Tomas i puścił jej rękę.

Wokół nich rozbrzmiewał śpiew, chociaż letni goście, wędrowne ptaki, zawróciły już na południe. Ale wróble też miały w gardłach piosenkę, mogły teraz do woli stroszyć brązowe piórka. Nie było już nikogo w błyszczącym upierzeniu, kto zabierałby im najlepsze gałęzie i śpiewał czyściej.

– Słyszałem, że masz małą córeczkę?

– Ole dobrze powiedział, dawno już przestałam nosić żałobę po Pederze.

– I teraz jest Mattias? – spytał Tomas z zasmuconą miną.

Roza milczała, długo mu się przyglądając. Po raz kolejny próbowała się zaznajomić z jego twarzą, tak drogą sercu.

– My dwoje zawsze będziemy przyjaciółmi, Tomasie – powiedziała z mocą.

– Zawsze byliśmy przyjaciółmi.

– To znaczy, że masz przestać mnie kochać, mój przyjacielu. To znaczy, że masz sobie znaleźć taką, która mogłaby zostać twoją żoną. Która mogłaby dać ci tych wytęsknionych synów. Będziesz dobrym ojcem. Wiem o tym.

– A ja nie wiem. Być może moja gałąź rodu zatrzyma się na mnie.

– Nie chcę, żeby stało się coś tak smutnego – oświadczyła Roza.

– To wyjdź za mnie – poprosił z żartobliwym błyskiem w oku.

Żartował, lecz gdyby Roza zechciała, mogłaby potraktować jego słowa poważnie. Oboje wiedzieli, jak jest naprawdę. Tomas zawsze ją kochał.

– Właśnie świeżo zostałam wdową – powiedziała, udając, że ją to dziwi. – A już płyną propozycje małżeństwa. Co się stało z moim dawnym niewinnym Kafjord?

Tomas roześmiał się.

– Nie wypada się śmiać teraz, gdy go znaleźliśmy. Tak jak jest teraz…

– Trudno jest mi nosić po nim żałobę – wyznała Roza. – To chyba wręcz niemożliwe.

– Będziesz musiała – stwierdził Tomas. – Wieś zażąda tego od ciebie. Ludzie przybędą całymi stadami i będą spodziewali się łez.

– Nie dam rady!

– Ty sobie dasz radę ze wszystkim, co tylko sobie postanowisz – oświadczył Tomas.