37887.fb2
– Nie mogę dać wam ślubu – oświadczył pastor.
Mattias zmarszczył brwi i dłonią z wyraźnie zaznaczonymi ścięgnami przeczesał brązowoczarne włosy. Odgarnął długą grzywkę całkiem do tyłu, przez co opalone czoło wydawało się jeszcze wyższe niż w rzeczywistości. Ukazały się na nim pionowe zmarszczki.
– Według posiadanych przeze mnie dokumentów Roza Samuelsdatter wciąż pozostaje żoną Pedera Johansena – powiedział pastor, przerzucając stronice księgi kościelnej, a potem odwrócił ją w stronę pary siedzącej po drugiej stronie stołu, tak aby oboje mogli zobaczyć, co w niej zapisano. Z tego, co pastor wiedział, oboje umieli czytać.
– To, co zostało zapisane w księdze, nie jest żadną nowiną – odparł Mattias poirytowany, lecz wciąż jeszcze uprzejmy.
Odsunął księgę. Szczupłe palce splótł na kolanach, ten gest wstrzymywał go przed zaciśnięciem dłoni w pięści i przed uderzeniem nimi w stół albo w coś innego, czego mógł później żałować, ale ścięgna pod skórą wyraźnie mu drżały.
– Minęło już prawie sześć lat, odkąd Peder zniknął – westchnął Mattias z pozornym spokojem. – Gdyby żył, z pewnością teraz by wrócił – stwierdził i bez zmrużenia oka dodał: – Tu, w Kopalni, nikt już nie wierzy, że Peder Johansen żyje.
– A na czym opiera się to założenie?
– Po prostu takim już był człowiekiem – rzekł Mattias z naciskiem, nie patrząc na Rozę. – Solidny gość. Nie z tych, co to porzucają rodzinę. Ludzie uważają, że coś mu się przydarzyło. Wszyscy sądzą, że spotkało go coś złego. – Przez chwilę milczał, a potem dodał: – Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie opuszcza rodziny ot, tak sobie. Od niego zależał byt jego rodziny. To on utrzymywał Rozę, jej rodziców i niewidomego brata. I gromadkę dzieci, niezdolnych jeszcze do pracy. Peder nie był z tych, co by porzucili rodzinę.
– A może ciężar okazał się zbyt wielki dla młodego człowieka? – podsunął pastor i przelotnym spojrzeniem obrzucił kobietę, którą wciąż musiał uważać za małżonkę Pedera Johansena.
Znał krążące o niej historie. Wszyscy w dystrykcie znali opowieści o Rozie Samuelsdatter, zwanej również Rallar – Rozą. Jako człowiek i mężczyzna potrafił być może zrozumieć, że młody chłopak pożałował związku z nią do tego stopnia, iż podjął ów drastyczny krok, jakim było zniknięcie.
– Peder nie był z tych! – upierał się Mattias.
– Nie mam żadnego dowodu, który świadczyłby o tym, że Peder Johansen nie żyje – oświadczył ciężko pastor. – Nie mam żadnych dokumentów, które wskazywałyby, że małżeństwo pomiędzy Pederem Johansenem a Rozą Samuelsdatter przestało istnieć.
Żadna ze stron nigdy nie wnosiła o unieważnienie małżeństwa. Peder Johansen nie został uznany za zmarłego. Nie mogę i nie chcę udzielić wam ślubu, dopóki Roza przed Bogiem i przed ludźmi pozostaje żoną innego mężczyzny, i najgoręcej zaklinam was, abyście nie wstępowali w żaden bliższy związek. Oboje popełnicie wielki grzech, zarówno wobec siebie, jak i wobec Boga.
I Mattias, i Roza usłyszeli to, czego pastor nie wymówił na głos. Znaczenie niewypowiedzianych słów było aż nadto wyraźne.
Mattias skrywał uczucia, miał w tym wprawę. Prędko wstał i uprzejmie się pożegnał. Pilnował się jednocześnie, żeby nie dotykać Rozy, gdy wychodzili z gabinetu pastora. Ona sztywno dygnęła, a w oczach miała jakby woal, przypominający mgłę, która jesienią zawisa nad bagniskami. Mattias cieszył się, że nic nie powiedziała.
Długo milczeli. W milczeniu wsiedli do łodzi. Milczeli, gdy podnosił żagiel. W milczeniu wypłynęli daleko na fiord. Nie było nic do powiedzenia.
Wiem, jak umarł Peder. Widziałam jego martwe, podziurawione, okaleczone ciało. Widziałam płaczącą nad nim Fionę. Obejmowała go, to ona była wdową po nim. Obmywałam zwłoki, szykowałam je do trumny, zmywałam zakrzepłą krew ze skóry, która przybrała już białą barwę śmierci. Przeczesywałam palcami ciemnoblond włosy. Koniuszkami palców dotykałam rysów jego twarzy i w tym momencie przypomniało mi się, jak bliscy sobie kiedyś byliśmy.
Wciąż potrafię nucić psalmy, które śpiewaliśmy przy jego mogile. Wiem, jak wygląda jego kamień nagrobny. Wiem, gdzie leży. Znam widok, jaki się wokół niego roztacza, na wszystkie strony świata. Wiem, jak wygląda przy pięknej pogodzie, a jak wtedy, gdy huragany nadciągają od zatoki, skąd również najczęściej przychodzi deszcz.
Wiem, że Peder nie żyje. Ale nie mam papierów, których domaga się pastor. Nigdy ich nie zdobędę.
Peder Johansen nigdy nie umrze.
Jego śmierć nie zostanie zapisana w żadnym miejscu. Po prostu zniknął. Tak będzie.
Peter Johnson umarł, ale nigdy się nie narodził. Nigdy nie będzie żadnych dokumentów poświadczających jego urodzenie. Peder miał dwa życia.
Peder – Peter.
W jednym się urodził. To drugie wybrał sam. Uznaję jego prawo do tego wyboru, chociaż ten wybór kieruje resztę mego życia w stronę, na którą sama nigdy bym się nie zdecydowała, gdybym miała taką możliwość. Gdybym naprawdę mogła wybierać swobodnie. Ale nie jestem rozgoryczona. Mogę uważać to za coś w rodzaju wyboru. Przynajmniej tyle jestem mu winna.
Nie zdradzę tego, co wiem. Nic przez to nie stracę.
– A więc ślub nie był nam przeznaczony – stwierdził w końcu Mattias.
Roza uśmiechnęła się lekko. Lewy kącik jej ust zwisał, uśmiech ten więc skończył się gdzieś pomiędzy śmiechem a płaczem. Zmienił się w bezgranicznie smutny grymas na drobnej twarzyczce w kształcie serca. Ciężkie rude włosy związała w luźny węzeł na karku, kilka loków wyślizgnęło się jednak spod wstążek i szpilek. Wiatr bawił się nimi, snuł z nich jakby ognisty welon przed jej czerwonofioletowym policzkiem, na którym tak wyraźnie widać było delikatną tkaninę naczyń krwionośnych pod cienką skórą, pokrywającą poparzone kiedyś, gruzłowate ciało. Reszta jej twarzy pozostawała biała, przypominała zimową bladą maskę w obramowaniu jedwabistych ognistych nici.
– Już wcześniej zdarzyło mi się żyć w grzechu – powiedział Mattias, resztę pozostawiając jej fantazji.
… mnie też, pomyślała Roza.
W tej myśli zawierało się wiele bólu.
– Zastanawiam się, co się wtedy wydarzyło – ciągnął Mattias, kiedy zostawili już góry i ląd daleko za sobą. Teraz byli już tylko oni, fiord i niebo. I mewa, skarżąca się ochrypłym krzykiem. – To musi się dać jakoś wyjaśnić, Rozo. Po prostu nikt jeszcze nie próbował. Człowiek nie może ot, tak sobie rozpłynąć się w powietrzu. Nigdy o tym nie myślałaś? Nie dziwiłaś się? Nigdy nie zadawałaś sobie pytania, co się wtedy stało z Pederem?
– Peder przyłapał mnie z Jensem koło The House – powiedziała Roza krótko, na moment przypominając sobie o istnieniu Jensa Haldorsena. Temu wspomnieniu towarzyszył ten sam ból, który zawsze wdzierał się w jej duszę. Czy Jens był żywy, czy martwy, to się i tak nie zmieniało. Jens był jej radością, ale sprawiającą wielki ból. Radością, otoczoną udręką.
I właśnie udręka przetrwała. Ból. Radość była ulotna jak ukąszenia komara.
– Odszedł w gniewie – dodała sztywno. Siedziała prosto jak kołek, gdy o tym mówiła. To nie było przyjemne.
– Nie rozgrzebuj tego, Mattias! Peder mógł wyjechać wszędzie. Miał w sobie mnóstwo łagodności, ale głęboko w duszy skrywał czarne jądro. Nie mógł znieść tego, że przyprawiono mu rogi.
Roza powiedziała to z taką goryczą, jak gdyby mówiła o kimś innym, obcym, a nie o sobie i własnym życiu, o własnych poczynaniach i swoim igraniu z ogniem.
– Czy Jens mógł mieć coś wspólnego z jego zniknięciem? – spytał Mattias zadumany.
Przyjaźnił się z Jensem. Łączyła ich dziwna przyjaźń, która skończyła się, gdy w ich życie wkroczyła Roza Samuelsdatter. Może urwałaby się i tak, bo dla Jensa Haldorsena przyjaźń nie stanowiła wartości, towarzyszącej człowiekowi przez całe życie. Dziedzictwo, które nosił we krwi, skazało go na samotność. W końcu pociągnęło go ku śmierci.
– To nie jest wcale wykluczone – Mattias nie ustawał. – Musiało ci to przyjść do głowy, Rozo! Musiałaś myśleć o tym, że Peder nie zniknął z własnej woli. Owszem, odszedł w gniewie, ale ktoś inny mógł zatroszczyć się o jego zniknięcie, o to, by trzymał się z dala…
– Jens nie zabił Pedera! – oświadczyła Roza twardo i zdecydowanie. Była tak stanowcza, że Mattiasa ogarnęło wrażenie, iż Roza wie więcej, niż mówi. – Wydaje mi się – ciągnęła, ważąc słowa tak, aby przypadkiem jej nie spętały – że Peder zatroszczył się o to, by wieść takie życie, na jakie zasługiwał. Że wybrał inną ścieżkę. Znalazł jakieś miejsce na krańcu tej ścieżki, zielone łąki, pole, dom. Tam, gdzie ludzie czekali właśnie na niego. Ludzie, którzy cenili go za to, kim był. Ludzie, którzy dali mu inne życie niż to, które wiódłby tutaj, przy mnie.
– Czy tobie tak się wydaje? Czy to coś, czego pragniesz? Wyczuwasz? – dopytywał się Mattias zdziwiony. Pomiędzy stromymi ciemnymi brwiami pod wysokim czołem pojawiła się zmarszczka. – Czy też po prostu to widzisz?
Dodał to głosem tak miękkim, jak gdyby gładził jej skórę delikatnym puchem wełnianki. W jego słowach kryła się nieskończoność uczuć, których żadne z nich nie chciało nazywać.
– Ja to wiem – odparła Roza. Mattias wyczuł mur, który wzniosła między nimi.
Nie dopytywał się, skąd ma tę pewność. Lepiej nie zadawać pytań, aniżeli słuchać jej odmowy. Wciąż pragnął wierzyć, że pomiędzy nimi istnieje bezgraniczne zaufanie. Wciąż wolał wierzyć, że nigdy nie pozna drugiego człowieka tak dobrze, jak zna ją.
– Peder odnalazł szczęście – oświadczyła Roza, patrząc na kanciastą twarz Mattiasa Mattiassena.
Uśmiechała się. Myśl o tym, że mówi prawdę, była tak przyjemna, że musiała się uśmiechnąć. Dzieci Peder a wciąż bawiły się w jej wspomnieniach. Nie kłamała, ani przed sobą, ani przed Mattiasem. Tak było naprawdę, Pedera w ostatnich latach życia otaczało szczęście. Niczego mu nie brakowało. I nawet gdy ona pojawiła się niczym upiór z przeszłości, jego nowe życie wytrzymało tę próbę. To, co zbudował razem z Fioną, miało solidne podstawy. Z kamienia. Wszystko, co posiadali, wznosiło się na miłości. Ta podstawa umożliwiła Pederowi i Rozie pogodzenie się z przeszłością, którą kiedyś razem dzielili. Nie ugrzęźli w niej, nie zmieniła się w bezdenne bagnisko, z którego nie mogliby się wydostać. Poszli dalej, na suchy ląd, lecz każde z osobna. Trafili w różne miejsca.
Byli szczęśliwi.
Peter i Fiona.
Rosi i Seamus.
– Mówisz tak, jakby on nie żył! – Mattias zadrżał przy sterze.
– Dla mnie on nie żyje. Inaczej nie mogłabym mieć nadziei na wspólne życie z tobą – odparła Roza. – Wszyscy, z którymi byłam związana, już odeszli, Mattiasie. Ja to wiem. Serce mi to podpowiada. – Przyłożyła dłoń do piersi. – Gdybym nie miała takiej pewności, nie otworzyłabym ramion na coś innego, coś nowego. Na coś, co możemy przeżyć razem.
Mattias, widząc jej powagę, aż musiał się uśmiechnąć. To był czuły uśmiech. Pamiętał, jak gorąco kochał Raissę. Pamiętał swoje przekonanie, że postępuje słusznie, że właśnie z nią będzie dzielił resztę życia. Pamiętał, jak bardzo czuł się wtedy bezpieczny. Przypominał sobie teraz, jak proste wydawało mu się życie, kiedy obejmował Raissę i patrzył w przyszłość.
Całkiem się pomylił.
Być może właśnie ta świadomość piekła najmocniej.
Raissa go wykorzystała.
Mattias wciąż nie miał pojęcia, co tkwiło w kobiecie, którą poślubił. Nie rozumiał, dlaczego tak postąpiła. A najbardziej gorzko piekła świadomość, że wciąż nawet się nie domyślał, kim była.
Nie wiedział, kim naprawdę była kobieta, która została matką jego syna.
Dlatego poślubienie Rozy wydawało mu się jakby nową rzeczywistością. Chciał zacząć z nią wszystko od początku, usunąć większość śladów pozostawionych przez Raissę. Wypełnić pustkę po niej. Wypełnić dom, który po jej odejściu krzyczał nagimi ścianami. Wypełnić to wszystko Rozą.
Znał ją.
Ona nie mogła okłamać go aż do szpiku kości. Nie miała korzeni, których nie odnalazłby, nawet gdyby przekopał całą ziemię wokół pnia. Z Rozą nie będzie żadnych niespodzianek, które wyryją zmarszczki na jego duszy. Roza miała smak bezpieczeństwa, jak gdyby ich związek został zaplanowany na długo, zanim którekolwiek z nich pojawiło się na świecie.
Mattias słyszał w głowie jasny głos. Ten należący do pięknej młodej kobiety, która mówiła, że ma na imię Natalia i która przemawiała do niego, jak gdyby byli starymi znajomymi. Jakby byli kochankami.
Zawsze powtarzała, że to on jest siłą Rozy.
Podczas tych samotnych lat zdarzało się, że budziła go nocą i wyrzucała mu, że zawiódł Rozę. Jak gdyby sam o tym nie wiedział!
W ostatnie noce przychodziła do niego i przypominała o ciążącej na nim odpowiedzialności. Mówiła, że tak wiele się po nim spodziewają. Że wciąż ma przed sobą zadania, których nie wypełnił. I nie musiała nawet wymieniać imienia Rozy, aby Mattias zrozumiał, o co jej chodzi. Natalia potęgowała w nim wyrzuty sumienia. Może przemawiała do tego, co tkwiło w najdalszej głębi jego duszy. Do tego Mattiasa, którego usiłował odrzucić, odkąd zerwał z Rozą. Odkąd oboje wybrali innych.
– One zawsze powtarzały, że urodziliśmy się dla siebie – uśmiechnął się, a w oczach ukazał mu się ów chłopięcy jasny błysk.
Roza nie spytała, o kim mówi.
– One już wcześniej się myliły – stwierdziła, nie wiedziała jednak, czy ma rację. – Nie są nieomylne, Mattiasie.
– Naprawdę? – zdziwił się. Na tle nieba wyglądał jak posąg. Dumny, silny, spokojny. Nie powinna pragnąć niczego więcej. Mattias ochroniłby ją przed wszelkim złem. Nie musiałaby ukrywać tego, co czarne w jej duszy. Wysłuchałby jej i nigdy by się na nią nie rozgniewał, ponieważ znał tę ciemność, będącą jej dziedzictwem. Sam był jej częścią.
Ono było częścią jego.
– Pastor nie da nam ślubu. Mattias wolno, ze świstem wypuścił powietrze przez zęby. Opróżnił płuca, aż zabolało go w piersi. Dopiero wtedy zaczerpnął nowego oddechu. Chłonął świeże powietrze. Usiłował zrozumieć.
– Moglibyśmy wrócić do tamtych dni, Rozo. Moglibyśmy odszukać ścieżki, którymi mógł powędrować Peder.
– Przeszukać fiord? – spytała Roza, uśmiechając się z rezygnacją.
Mattias nie odpowiedział, gdyż tak jak i Roza wiedział, że to niewykonalne zadanie.
– Peder nigdy nie zostanie odnaleziony, Mattiasie.
– Ty to wiesz?
– Wiem.
Rozwiązała chustę i zwinęła ją w kulę, którą podłożyła sobie pod głowę na dziobie łodzi. Była zmęczona. Myśli tłukły jej się po głowie, przyprawiały o ból.
– Miałam taką wielką nadzieję, Mattiasie – przyznała żałosnym, ściszonym głosem. – Naprawdę miałam nadzieję. Tak pragnęłam spokoju. Taka się czuję teraz zmęczona.
– Odpocznij! – poprosił. Zrozumiał ją i nie zrozumiał. On też nie pragnął rozmowy o tym, co zostawili za sobą. Chciał tylko odwieźć ją z powrotem do Kafjord. Po tym, co zaszło, nie miał tam czego szukać. Owszem, był tam jego syn, oczywiście, ale wcześniej nigdy nie spędzał z chłopcem kilku dni z rzędu. Uznał, że nie powinien zostawać tam teraz dłużej tylko po to, by być blisko niej. Wszyscy zrozumieliby powody, jakie nim kierują, wszyscy by o tym gadali. I chociaż Roza twierdziła, że nie obchodzi jej, co mówią ludzie, i tak na niej by się skrupiło. To na nią zrzucono by winę, to ją by napiętnowano.
Roza nigdy nie będzie taka jak oni.
Nie mógł jej tego zrobić.
Aby stawić czoło wiosce z otwartymi oczami i lekkim sercem, potrzeba gorętszego ognia. Tymczasem oni nie pławili się w namiętności. Łączyła ich przyjaźń. Te więzy być może przerodzą się w miłość. Może już w jakiś dziwny sposób się w nią przerodziły. Ale brakowało im pasji.
Dotykali siebie. Smakowali się nawzajem. To nie było złe, tylko dobre, dawało spokój, stawało się przyjaznym, łagodnym zaspokojeniem, lecz nie była to namiętność, nad którą nie zdołaliby zapanować, nawet gdyby chcieli.
Nie było nagiej tęsknoty.
Tylko spokój.
Jak dobrze byłoby żyć w takim poczuciu wspólnoty.
Mattias w głębi ducha czuł ogromne rozczarowanie, że nie zezwolono im na ślub. Ze nie wolno im było zostać mężem i żoną.
– Odpocznij, Rozo – powtórzył.