37887.fb2
Gdy Roza się do niego odezwała, otaczało ją inne światło. Mattias nie mógł tego pojąć, przecież spała nie dłużej niż godzinę. On w tym czasie napawał się ciszą. Rozkoszował się widokiem Rozy, ale uśpiona postać nie zdradzała żadnych tajemnic. Poruszała się we śnie, zmieniała pozycję, tak jak wszyscy robią. Każdy jej ruch był dla niego starym znajomym. Pamiętał je. Coś w nim drgnęło. Z każdym nowym wspomnieniem, jakie w nim budziła, stawała się dla Mattiasa coraz bardziej Rozą.
Coraz bardziej znajomą.
Była coraz bardziej jego Rozą.
Sam musiał sobie przypominać, że Rozę zawsze otaczała mgła tajemnicy. Nigdy nie wystawiała swego serca na światło dzienne. Tyle lat upłynęło, odkąd wspólnie spędzali czas, że ta świadomość się od niego oddaliła.
Roza lekko drżała, gdy podnosiła się z dna łodzi. Zdrętwiała trochę od długiego leżenia w jednej pozycji. Chociaż nie było zimno, to jednak wiatr niósł ze sobą chłód, nieprzyjemny dla osoby pozostającej w bezruchu. Łódka zakołysała się, gdy Roza powoli, niezgrabnie zaczęła się przesuwać w stronę Mattiasa. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok jej niezdarnych kanciastych ruchów, aż nazbyt wyraźnie mówiły, że Roza dawno już nie pływała łodzią. Powiedział jej o tym rozbawiony. Wysunął ku niej usta, na poły żartem, a na poły w ulotnym pocałunku, który mógł przynieść jej wiatr.
Roza skrzywiła się i poprzysięgła sobie, że Mattias nie zobaczy, jak wpada na głowę do morza. Ale nie przeszkadzało jej jego rozbawienie, skrywane pod zasłoną ciepłego uśmiechu. Na długich włosach, związanych na karku, nosił czapkę z błyszczącym daszkiem i przez moment skojarzył jej się z piratem z Karaibów. Roza żałowała, że nie może mu o tym powiedzieć. Ze nie może mu zdradzić wszystkich tych drobnych myśli bez szczególnego znaczenia, które od czasu do czasu lekkim zakłuciem przypominały jej o swojej obecności. Żałowała, że nie może się z nikim nimi podzielić.
Nie, to nie tak, poprawiła się w myślach. To nie chodzi o to, że z nikim, czyli z każdym. Chciała się nimi dzielić z Mattiasem.
Raija pokazała jej, że to możliwe. Kobieta, która żyła przed stu laty, we śnie ukazała jej fragmenty swego życia i kazała dostrzec podobieństwo. Uświadomiła Rozie, że nie przyszła na świat w rodzinie kobiet, które rezygnują, napotkawszy pierwszą przeszkodę.
W żyłach Rozy płynęła ta sama krew. Krew Raiji. Gorąca krew Alatalo. Przez sto lat wymieszała się z nią krew innych rodzin. Potężnych rodzin.
W żyłach Rozy płynęły te same soki. Raija twierdziła, że Roza z nich wszystkich jest do niej najbardziej podobna. Czy to jest bez znaczenia?
– Obejmij mnie! – poprosiła Roza i przytuliła się do Mattiasa. W końcu się do niego przedostała. Pomimo chybotania udało jej się przejść suchą nogą.
Mattias zdołał objąć ją ramieniem okrytym samodziałową kurtką. Uścisnął ją lekko, nie do końca pewny, czego od niego oczekuje. Roza miała taką zmienną naturę. Była jak letnia pogoda w ich części świata. W jednej chwili tylko słońce, woda gładka jak lustro, a już w następnym momencie deszcz, czarne niskie chmury, które zaraz ustępowały miejsca wiatrowi siekącemu w spienione fale i rozcierającemu sól na wystających kamieniach.
Roza dotknęła policzkiem rękawa jego kurtki. Jednym tchem zaczerpnęła od niego mocy. Przy nim czuła się jak w domu. To było niezwykłe uczucie. Nie wiedziała, czy jej się podoba. Nie chciała się od niego uzależniać. Nie życzyła sobie, by jakiś mężczyzna złapał lejce i kierował nią tak, jakby była koniem albo wołem. Nigdy nie ugnie karku przed mężczyzną. Nigdy żadnemu nie ulegnie.
Nigdy więcej.
Ale Mattias dawał jej bezpieczeństwo. Pachniał znajomo. Wełną, mężczyzną i owym szczególnym zapachem swojej skóry. Niczym przyprawa, której nazwy nie znała. Samodziałowa kurtka i spodnie przesycone były potem i słoną wodą.
„Bezpiecznie!” – rozległ się szept w myślach Rozy, uwodzicielski i przekonujący. Jakże łatwo było dać się ukołysać takiej piosence. Jak łatwo ją zaakceptować, otworzyć się przed nią i być może ryzykować utratę samej siebie. Musiała zachować trzeźwą głowę.
Nigdy więcej nie będzie niczyją własnością.
Nigdy nie będzie niczyją niewolnicą.
A ten głos szepnął jej, że Mattias nigdy by do tego nie dopuścił. Nigdy by tego nie chciał, był na to zbyt silny. Mężczyźni tacy jak on pragnęli mieć u swego boku silne kobiety.
Warte tyle samo co oni.
Roza nie wiedziała, czy starczy jej śmiałości, żeby w to uwierzyć. Nie była pewna, czy tacy mężczyźni istnieją naprawdę. Czuła się trochę jak bluźnierca, że przyszła jej do głowy taka myśl, chociaż była kobietą. Ale wierzyła w to. W głębi duszy wierzyła, że mężczyźni i kobiety mają tę samą wartość. Nie znała jednak nikogo, komu mogłaby o tym powiedzieć. Większość ludzi potraktowałaby ją jak wariatkę.
Może to i bez znaczenia, co sobie pomyślą. I tak już raz na zawsze wyrobili sobie o niej opinię. Podczas jej nieobecności nie zapełnili zajmowanego przez nią wcześniej miejsca. Czekało na nią. Wkroczyła na nie zaraz po powrocie. Nowa, dziwna, niebezpieczna myśl z jej strony i tak już niewiele ją odmieni w oczach ludzi. Wszyscy są przekonani, że dobrze wiedzą, kim jest.
Roza odetchnęła głębiej. Wdychała zapach Mattiasa. Wdychała poczucie bezpieczeństwa albo to, co z nim myliła.
Byli daleko od brzegu, lecz chociaż popychał ich wiatr i ciągnęły morskie prądy, nie oddalili się zbytnio od szlaku. Mattias zwinął żagiel, leciutko kołysali się na drobnych zmarszczkach na powierzchni wody. Nikt oprócz mew nie mógł słyszeć tego, co do siebie mówili, a gdyby szarobiały ptak nawet ochrypł od wrzasku, usiłując przekazać dalej zasłyszane wieści, to i tak żaden człowiek nie zasłużył na to, by go zrozumieć. Roza była bezpieczna.
– Uważałam, że powinnam udźwignąć to sama – powiedziała, karmiąc się ciepłem Mattiasa. Wargami muskała kurtkę zakrywającą jego pierś. Samodział tak przyjemnie łaskotał. Chciała, by tak było. Chciała tak siedzieć. – Uważałam, że nie powinnam z nikim się tym dzielić, bo nie chodzi wyłącznie o moje życie. To dotyka tak wielu innych osób, że chociaż tutejsi ludzie nie znają tamtych, to uznałam, że nie mogę ich tak obnażać.
– A teraz? – spytał Mattias, delikatnie pocierając brodą o jej włosy. Nitki jedwabnej przędzy wplątały się w zarost, zawisły w powietrzu jak pajęczyna pomiędzy nimi, gdy tylko lekko uniósł głowę. Mattias uśmiechnął się na ten widok. Ten śmiech należał tylko do niego, ponieważ ona tego nie widziała. Nie bardzo rozumiał, o czym Roza mówi, do czego zmierza, ale nauczył się, że w stosunkach z nią nie trzeba się zanadto spieszyć. Brakiem pośpiechu okazywało się jej szacunek.
– Chcę się tym podzielić z tobą.
– Dlaczego? – spytał.
Świat się chybotał. Światem był on i ona w tej łupince unoszącej się na wodzie. Pod nimi rozciągał się zielononiebieski, głęboki fiord. Zmienił się w szeroką wielką ramę, która ich otoczyła. Maleńki obrazek, maleńki kawałek świata. Gdyby się teraz wywrócili, zdołaliby dotrzeć do brzegu, nawet gdyby nikt ich nie zauważył i nie pospieszył na ratunek. Ale wystarczyłoby, żeby fale bodaj odrobinę urosły, a wiatr powiał ostrzej, a możliwość ocalenia znacznie by zmalała.
Mattias nie wiedział, dlaczego akurat w tej chwili w jego głowie pojawiły się takie myśli. Nie wiadomo, skąd się wzięły. Ogarnął go jakiś lęk, którego nie znał, gdy był młodszy. Kiedyś nie wiedział, co to strach. Lęki przyszły powoli, z upływającymi latami. Teraz zawsze liczył się z najgorszym. Rozglądał się za możliwościami wyjścia na wypadek, gdyby najgorsze się zdarzyło. Gdyby nagle uderzyło.
Bał się, że ją straci.
Stracił Raissę. Nie była to więc dla niego nowość.
Od chwili, gdy wsiedli do łodzi, był przekonany, że już stracił Rozę. Teraz ta pewność się zachwiała, a niepewność niosła ze sobą nadzieję.
– Wydaje mi się, że przeznaczone nam jest, abyśmy byli razem, Mattiasie – powiedziała Roza po prostu.
Mattias słyszał, że się uśmiechnęła. On też miał uśmiech na twarzy, ale wciąż brakowało mu pewności, głębokiego przekonania. Wciąż pozostawała jedynie nadzieja.
– Wydaje mi się, że nasz czas już nadszedł – podjęła Roza. – Źle by było zaczynać od mgły i tajemnic.
Mattias nie pytał, co skłoniło ją do tak nagłej zmiany zdania. Po zdecydowanej odmowie, jaką otrzymali u pastora, miał wrażenie, że Roza szuka wymówek, by całkiem z nim zerwać.
Pod powiekami Mattias widział obraz Natalii. Przestraszył się, że nie potrafi stwierdzić, czy widzi ją na własne oczy, czy może patrzy oczami dziada. Oddech obcego, lecz mimo wszystko znajomego śmiechu tkwił mu w uszach. Będzie się musiał nauczyć z tym żyć, skoro przyjdzie mu dzielić dni z Rozą.
Kobiety z przeszłości.
Duchy. Cienie. Sny.
Może wymagały ofiary w postaci mężczyzny. Może w tym wszystkim właśnie o to chodzi…
– Kiedy Peder odszedł – zaczęła mówić Roza mocnym, pewnym głosem – wyjechał do Walii. Może pamiętasz, cumował tu wtedy angielski statek. Nie musiał szukać żadnych ścieżek wśród zimnej nocy. Nie zostawił żadnego śladu, ponieważ wszedł na pokład tego statku. Morze nie przechowuje żadnych śladów. Morze zamyka się wokół tego, co wie. W pewnym mieście w Walii, które nazywa się Swansea, przestał być Pederem Johansenem. Stał się Peterem Johnsonem…
– Spotkałaś go? – spytał Mattias, leciutko odsuwając ją od siebie. Wpatrywał się w jej niebieskie oczy, przejrzyste jak źródlana woda. Zdrowy policzek Rozy był niemal równie czerwony jak ten, poparzony przez ojca, gdy była jeszcze dzieckiem.
– Owszem, spotkałam Pedera – odparła Roza cicho, cały czas przytrzymując Mattiasa wzrokiem. – Dlatego mam pewność, że on nie żyje. Nic nie stoi na przeszkodzie naszemu małżeństwu, ja o tym wiem. Nie ma żadnych przeszkód, Mattias. Uczestniczyłam w szykowaniu go do trumny, ale nie mogę udowodnić tego żadnymi dokumentami. Jestem wdową po nim. Ale nie ja jedna.
Mattias wtulił policzek w jej włosy.
– Jego historia splata się z moją – ciągnęła Roza. Mówiła trochę tak, jakby opowiadała baśń. – Jego życie splotło się z moim, Mattiasie. Na nic się nie zdała jego ucieczka ode mnie i rozpoczynanie życia od nowa jako ktoś inny, pod zmienionym nazwiskiem, w innym kraju. Na nic się nie zdało przepłynięcie przez kilka mórz. Los złączył nas ze sobą, jak gdyby wiodła nas razem fala przypływu. On i ja byliśmy kawałeczkami tego samego wraku, a morskie fale, przypływy i odpływy znów wyrzuciły nas razem na brzeg. Tak abyśmy w pewnym sensie znów mogli być cali, tak abyśmy mogli się pogodzić. Wybaczyć sobie…
– Zacznij od samego początku, moja Rozo! – poprosił Mattias, który za nic na świecie nie chciał, aby ominęła go ta historia. Nie wierzył, że Roza jeszcze raz otworzy przed nim serce, jeśli teraz nie będzie chciał jej wysłuchać. – Zacznij od tego, że nie pożegnałem się z tobą, kiedy wyjechałaś z Kafjord. Od tego, że rozstaliśmy się w nieprzyjaźni. Żałowałem tego – przyznał i poczuł supeł w brzuchu na wspomnienie tamtych chwil. – Żałowałem swojego gniewu. Tak często myślałem, że jeśli nie dane nam będzie jeszcze raz się spotkać, Rozo, kochanie, to będzie to ostatnia rzecz, jaką o mnie zapamiętasz. Ostatnia, jaką ja zapamiętam o tobie. To było gorzkie pożegnanie, moja kochana, choć tak naprawdę wcale nim nie było.
– Wyjechałam z Kafjord po to, aby urodzić Davidowi Warrenowi syna, w którego żyłach płynęłaby jego krew – oznajmiła Roza.
Mattias milczał.
Już w następnym oddechu poprawiła się:
– Wyjechałam z Kafjord, żeby dać Margaret Warren syna, w którego żyłach płynęłaby krew Davida. Dostał to dziecko, ale ono nie przyszło na świat po to, aby przeżyć. Umarło. Może Margaret nie była pisana rola matki? Nic o tym nie wiem. Wzięli do siebie mojego brata Andersa i zrobili z niego Andrew. Obiecałam mu syna, a dałam dwóch. Poświęciłam dziecko i brata. Tego rodzaju ofiary nie są obce w mojej rodzinie, Mattiasie. Wiedziałeś o tym?
Z roztargnieniem kiwnął głową.
– Pojechałaś do Walii?
– Do Irlandii – wyjaśniła Roza i przed oczami stanęła jej stajnia Franka O'Shaughnessy, anglikańskiego pastora z Kinsale, który okazał się kimś znacznie więcej niż tylko pastorem. Ukazała jej się twarz siostrzeńca pastora, Seamusa, tak jak wyglądał wówczas, kiedy jej oczy widziały go po raz pierwszy, właśnie w stajni Franka O'Shaughnessy. Jej głos zabarwił się uczuciami, jakie ogarniały ją na myśl o Seamusie. Nawet Mattias to zauważył.
– I tam poznałam człowieka, który został ojcem Lily. Który był mi droższy ponad życie. Za którym zawsze tęskniłam. Którego znałam, zanim jeszcze go spotkałam. On mówił, że kochał mnie przez całe swoje życie. Że wiedział o mnie, jeszcze zanim się urodził. Twierdził, że zawsze czekał, aż się zjawię. Zostaliśmy sobie poślubieni podczas bardzo osobliwej ceremonii ślubnej. Dla nas ona była ważna, nawet jeśli nie akceptował jej żaden kościół ani Pan Bóg. Dostaliśmy na to dokument. To był tylko kawałek papieru. Ten mężczyzna był bratem Fiony. Fiona poślubiła stolarza. Człowieka, który w pewnym sensie urodził się w Swansea jako Peter Johnson. Tego, którego my znaliśmy jako Pedera Johansena.
– Opowiadaj dalej! – zachęcił ją Mattias, nie czując nawet, w jak niewygodnej pozycji siedzi.
Roza opowiadała.
O Irlandii.
O ubóstwie i niesprawiedliwości, która szarpała duszę tak, jak potrafią rozszarpać ciało szpony dzikiego zwierzęcia.
O statkach.
O Afryce i Atlantyku, o strasznych klatkach dla ludzi.
O żywym ładunku. O ciałach, które nocą wrzucano do morza, bo życie już z nich uszło i przestały stanowić jakąkolwiek wartość, dającą się zamienić na dolary.
O Georgii.
O pięknie i okrucieństwie w krajobrazie, upale i ludziach.
O bólu, który szedł pod rękę z największą z możliwych radością.
O niewolnikach.
O krzywdach.
O dwoistości wszystkiego, co widziała wokół siebie.
O podziemnej organizacji.
O Seamusie.
O bezsensownych zabójstwach.
O walce o władzę.
O krzywdzie, zdradach i o dwóch twarzach, które mieli chyba wszyscy tamtejsi ludzie. O tęsknocie. O Seamusie, Joem i Irlandii.
I o długiej podróży do domu.
Nie opowiadam ci o wszystkim. Obejmujesz mnie, jakbym była z najdelikatniejszego szkła. I wierzysz mi, mój drogi przyjacielu! Mój najlepszy przyjacielu!
Wierzysz mi, a ja nienawidzę się, ponieważ przemilczam kawałeczki siebie. Ale taka już jestem. Taka już moja natura.
Opowiadam ci dużo o tym, co wydarzyło się w Georgii. Mówię dużo o Seamusie, o naszej miłości. Opowiadam ci o obietnicach, które sobie składaliśmy, ale ty ich nie rozumiesz. Nie rozumiesz powagi wypowiadanych słów. Tego, co w nich bezdenne, bezgraniczne. Nie rozumiesz Seamusa, ponieważ nigdy go nie spotkałeś. Nigdy nie spotkałeś kogoś, kto by był do niego podobny, i bez względu na to, ilu słów użyję, nigdy nie zdołam go opisać w żaden sprawiedliwy sposób. Nie da się stworzyć idealnego obrazu Seamusa.
Wiem, że on miał swoje mroczne strony. Ukazano mi je w Irlandii. Zostałam zmuszona do tego, by je zobaczyć. Ale to niczego nie zmieniło w tym, co połączyło Seamusa i mnie. Seamus był człowiekiem, niczym ponadto. Nigdy nie oczekiwałam od niego, że będzie bez skazy. Kochałam go z uwagi na wszystko, czym był. Pomimo wszystkiego, czym był.
Kochałam go.
Opowiadam ci wszystko, co jestem w stanie z siebie wydusić. Mówię również o marzeniach, które ona mi przedstawia. O tym, co stara mi się powiedzieć, pokazując mi swoje życie.
Opowiadam ci tyle, ile jestem w stanie powiedzieć, Mattiasie, mój najdroższy przyjacielu.
Wszystkiego oddać ci nie mogę.
Kiedy zaczęła marznąć, musiała wsunąć się pod okrycie Reijo. Przytuliła się do niego tak blisko, jak tylko mogła. Potem również ona zasnęła.
Zrobiło się cieplej. Zawsze było ciepło, kiedy tu przybywała. Ledwie wyczuwała powiew wiatru. Ale słońce czuła. Witało ją ciepłe i życzliwe.
Raija wiedziała, że trawa pod stopami jest miękka. Nie rozumiała, dlaczego chodzi w kumagach. O wiele przyjemniej byłoby dotykać soczystej trawy bosymi stopami.
On tak często chodził boso.
Mikkal.
Szukała go.
Zmęczyło ją to szukanie.
Zmęczyło tak, że musiała przysiąść. Jak dobrze móc odpocząć w trawie. Chciała się na niej położyć, popatrzeć na niebo nad głową. Chciała tu odpocząć.
Trawa była taka miękka…
Ale sen nie chciał tutaj przyjść. Słońce piekło skórę, nie pozwalało zasnąć. Trawa łaskotała ją w policzki. Nie dawała spokoju.
Gdzie on jest?
Gdzie jest Mikkal?
Nigdzie nie widać było żadnej smużki dymu. Nie widziała jurt. Nie było żadnej siida, pełnej śmiechu, dźwięków i ludzi, za którymi tęskniła.
Nie znalazła lav'vo, które jej pokazywał. Tego, które, jak mówił, zbudował dla nich.
Dla niej.
Czyżby zabłądziła?
Czy to jakieś inne miejsce?
Dlaczego nie znalazła Mikkala? Gdzie on jest? Nie czekał na nią?
Raija zerwała się na nogi i puściła biegiem. Wzywała go. Ochryple wykrzykiwała jego imię. Krzyczała, aż zabrakło jej głosu, ale nikt jej nie odpowiedział.
Nie było Mikkala.
Mówił przecież, że będzie na nią czekał. Tak powiedział. Obiecał jej to…
– Jumala, Raiju! Ty już nie śpisz! Popatrz na mnie! Spójrz na mnie, Raiju!
Nie był to głos Mikkala, lecz Raija i tak usłuchała.
Poznała Reijo.
– Dlaczego tu jesteś? – spytała. Oczy miała szeroko otwarte. – Szukałam Mikkala. Widziałeś go? Miał na mnie czekać, ale go tam nie było. Odszedł gdzieś, chowa się przede mną. Muszę go szukać. Muszę go odnaleźć. Muszę znaleźć Mikkala.
Chciała się wyrwać z rąk Reijo, ale trzymał ją za mocno. Z całej siły.
– Spójrz na mnie, do diabła! Raiju, słyszysz, co mówię?
Kiwnęła głową. Nie musiał krzyczeć, i tak go słyszała. Obrzuciła go spojrzeniem.
– Nie zimno ci? – spytała. Reijo rzeczywiście zmarzł. Była noc, a on prawiedzwonił zębami. Bał się jednak ją puścić. Nie wiedział, co jeszcze gotowa zrobić, gdyby pozwolił jej odejść. To był sen, a on się tego bał i nie bardzo potrafił to nazwać. To było straszne.
– Nie śpisz, Raiju? Słyszysz mnie? Możesz ze mną rozmawiać? Obudziłaś się już? Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Nie krzycz do mnie! Muszę znaleźć Mikkala! Puść mnie, Reijo! Pójdę go szukać!
Reijo uczepił się tej możliwości.
– Ubiorę się i ci pomogę. Musisz na mnie zaczekać, dobrze?
Kiwnęła głową. Zdziwiona przyglądała mu się, kiedy wysuwał się spod okrycia.
Reijo poczuł się zażenowany. Ta Raija była o wiele bardziej obca od tej, którą nazywał Raisą. Spakował ich plecaki, zgasił ognisko, zwinął skóry i przymocował je do swojego worka. Ona przez cały czas śledziła go wzrokiem. Takim samym, jaki miała w tych chwilach, gdy od nich się oddalała.
Reijo zastanawiał się, czy w Rosji też ją to nachodziło. Czy tam również miewała takie spojrzenie na jawie?
– Spieszę się jak tylko mogę – tłumaczył. Zachodził w głowę, co teraz mogą widzieć jej oczy.
Czy widziała go takim, jaki był naprawdę w tej chwili, czy też raczej jakby jego odbicie w krzywym zwierciadle? A może tak, jak wyglądał w innym czasie?
W przeszłości albo w przyszłości?
Wszystko było możliwe, gdy Raija uciekała od rzeczywistości. Innej nazwy na to nie miał.
Poznawał po niej, że jej zdaniem mitręży zbyt dużo czasu. Nie zdążył pozbierać się do końca, gdy odeszła.
Nic nie mógł na to poradzić. Nie zostawi przecież niedogaszonego ogniska. Musiał poświęcić na to tyle czasu, ile trzeba. Na szczęście ruszyła doliną wzdłuż rzeki. Razem również powędrowaliby tą drogą.
Ale nie po takiej stromiźnie.
Marsz utrudniał mu plecak Raiji. Wprawdzie nie był duży ani ciężki, ale oznaczał dodatkowy bagaż, a ona poruszała się krokiem tak lekkim i biegła tak prędko, że Reijo się przeraził. Czy zdoła ją powstrzymać?
– Mikkal! – rozległ się jej głos. Krzyczała przenikliwie jak siewka. – Mikkal!
Reijo spieszył za nią. Widział przed sobą jej spódnicę i niebieską chustę z zorzą polarną tańczącą na plecach.
– Mikkal! Nie odchodź ode mnie! Mikkal, miałeś na mnie czekać!
Reijo przeszedł dreszcz. Od śmierci Mikkala minęło już szesnaście lat. Straszne było słuchać tego krzyku, którym go przyzywała. Chociaż Raija pod wieloma względami powróciła ze świata śmierci, Reijo wiedział, że w wypadku Mikkala to niemożliwe.
Mikkal umarł naprawdę.
Czas płynął i Raija w końcu poczuła zmęczenie. Bardziej szła niż biegła. I nie posuwała się prostą ścieżką. Szukała na oślep, raz tu, raz tam. Dzięki temu Reijo miał szansę się do niej zbliżyć.
– Mikkal! Mikkal! Noc również pobladła. Nic nie odpowiadało naten krzyk, wzywający umarłego.
Raija, posuwając się naprzód, płoszyła małe ptaszki. Nie zwracała na to uwagi. Nie słyszała ćwierkotu, który rozbrzmiewał za jej plecami. Nie słyszała ptasich krzyków, głoszących niebezpieczeństwo.
Czy w jakimś momencie powinien był postąpić inaczej? Niestety, na to pytanie Reijo nie znalazł odpowiedzi. Zasnął. Ona też spała. Wszystko wydawało się takie dobre. Czuł spokój. Miał w sobie spokój i nasycenie. Ledwie zauważył, że się do niego przytuliła.
A potem nagle rozdarła noc krzykiem. Wzywała Mikkala.
Teraz krzyczała znów:
– Mikkal!
Prawie ją dogonił. Nie miał pojęcia, skąd ona czerpie siły.
Reijo bał się o to, co może się stać, gdy ona osłabnie. Z drugiej jednak strony lękał się, że jej siły okażą się niespożyte i będzie parła naprzód dotąd, aż on nie zdoła dotrzymać jej kroku. Przecież mogła tu zabłądzić!
– Mikkal! Reijo miał wrażenie, że od jej krzyku niebo zarazpęknie na pół. W końcu i aniołom zrobi się jej żal.
Nie zdziwiłby się, gdyby Mikkal naprawdę wyszedł jej na spotkanie.
W tych jej krzykach tyle było rozpaczy.
Czuł się za nią odpowiedzialny. Nigdy nie ośmielił się jej o tym powiedzieć, bo tylko odwróciłaby się do niego plecami i wcale by się do niego nie odzywała.
Na Jumalę, przecież ona za kilka tygodni ma wracać do Rosji! Do tego czasu on jest za nią odpowiedzialny. Oby tylko nic jej się teraz nie stało!
Reijo biegł naprzód, aż w oczach mu pociemniało. Widział, jak Raija pada na kolana i zasłania twarz dłońmi. Rzucił wtedy na ziemię cały bagaż i puścił się biegiem.
Płakała. Popatrzyła na niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Wypłakiwała oczy w jego kurtkę. Cała aż trzęsła się od płaczu.
Reijo gładził ją i pocieszał. W pewnej chwili popatrzył w niebo i posłał w jego stronę podziękowanie bez słów. Ten, do którego było skierowane, i tak je wychwyci.
Raija wróciła.
Nie wiem, dlaczego mi to pokazała. Może to ostrzeżenie.
Boję się.
Wydaje mi się, że potrzebuję kogoś.
Wydaje mi się, że Mattias jest tą osobą. Tym, który ma dosyć siły, aby żyć u mego boku aż do chwili, kiedy nie będzie już przed nami więcej dni. On oznacza rzeczywistość i bezpieczeństwo. Ufam mu.
Oboje wiemy, czego możemy od siebie nawzajem wymagać.
Tak jak Raija miała swego Reijo, tak ja mam swojego Mattiasa. Nie łączy nas burzliwa namiętność, pożądanie, które spalałoby mnie od środka. Ale nie wszystko musi zginąć w ogniu.
Tak mi się wydaje.
Chcę tego.
I boję się.
Nie chcę stracić Seamusa.
Moje usta formują słowa w języku, którego Mattias nie rozumie. Wypowiadam je szeptem:
– Nie opuszczaj mnie, ukochany!