38134.fb2
Od lat czytam o sobie „skandalistka”. Taaa. Pierwsza moja prowokacja zaczyna się już o świcie. Wstawanie z łóżka przypomina przecież aborcję. Jakaś siła wyższa wyskrobuje mnie z ciepłej, przytulnej macicy pościeli. Jednak nikt poza mną nie widzi po tym zabiegu krwistych smug na zimnej posadzce ciągnących się do łazienki, gdzie szybko się myję, walcząc z dwuletnią córeczką o mydło. Śniadanie, przewijanie, zabawa. Wszystko pod dyktando zegara terkoczącego z zawziętością maszyny do szycia. Zamiast igieł ostre wskazówki zszywają przeszłość z przyszłością, zostawiając mi przyciasne teraz: spacer, karmienie, czytanie ukradkiem. Od 13.00 do 15.00 Pola poddana jest narkozie drzemki, co pozwala mnie i Piotrowi na błyskawiczną operację pisania, gotowania obiadu. Po przebudzeniu dziecka znowu bycie mamą na zmianę z tatą. O ósmej kładziemy małą spać. Jej oddech przez sen to nieme słowa modlitwy, ufne i żarliwe. W ekstazie tuli misia zupełnie jak święta Tereska od Dzieciątka Jezus krzyż do piersi.
Boże, ja tak dbam o normalność, układność siebie i rzeczy. Żeby w domu było posprzątane. Co z tego, idę do sąsiadki, u niej parkiet zmywany raz na tydzień lśni jak wbite w podłogę zęby Hollywoodu. A u mnie codziennie syf. Kupiłam nawet jednorazówki do szyb i ścieram ślady rączek dziecka. Trąc i pucując, śmieję się po kryjomu sama z siebie, że przypomina to zacieranie śladów zbrodni.
Na wyszorowanym wierzchu powaga, w środku mnie szyderstwo. Ale trzymam się tych szczotek, ściereczek i robię za normalną, porządną. Bo wiem, jak łatwo się osunąć w entropię i ekstrawagancję. Kilka lat temu, gdy mieszkałam sama, postanowiłam ograniczyć do minimum ogłupiające sprzątanie. Oprócz szklanki wyrzuciłam wszystkie naczynia (ciągle pełny zlew), wyniosłam stół (za duża powierzchnia do bałaganienia) i zamiast tego sprawiłam sobie tacę. Z niej jadłam, na niej pisałam. Przyjaciółkę zemdliło nad tą tacą, gdy podałam jej ziemniaki. Odkryła pod nimi warstwy poprzednich obiadów. Wtedy zrozumiałam, że trzeba się trzymać poręczy normalności. Prosta sukienka, skromny makijaż. Zwyczajność, jej codzienna zwyklizna jest dla mnie jedynym azylem. Już z niego nie wychodzę.
Zapraszają nas całą rodziną do Krakowa na festiwal kabaretów. Przed wyjazdem uzgadniamy z „Vivą” szczegóły sesji zdjęciowej po powrocie. Będzie trwać od śniadania do kolacji. Są na tyle mili, że pytają, co jemy.
– Wszystko.
– Aha – notuje stylistka. -Ale bez wędliny.
– Znaczy sery? -Tak, ale kozie.
– No, niby wszystko… A jajka jecie?
– Kozie. – Aha- notuje.
Stylistka, pośrednik między tym, co jest, a co być powinno, niczemu się nie dziwi, przynajmniej przez chwilę.
– Zaraz, pani żartuje -wraca do rozsądku.
– I kawior a la Stendhal – dopowiada Piotr.
– ?
– Czerwony i czarny.
Romantyk, i tak dostaniemy żarcie stołówkowe z cateringu „Stracone złudzenia”.
W wieczornym programie wywiad z Bogusiem Lindą. Zatrzymałam obraz. Niepolska twarz, na której jest polskie nieszczęście. Oczy dużo młodsze, jakby wyjęte i wprawione drugi raz po skończonym nałogu albo marzeniach. Gdyby był Amerykaninem, częściej by się uśmiechał, przebywałby z mniej znerwicowanymi ludźmi, co odcisnęłoby mu się pod oczyma, na policzkach jak poduszka po śnie.
Zasuwam wieczorem zasłony – koniec spektaklu dnia. Potrącam zawieszony na okiennej ramie buddyjski dzwoneczek z błogosławieństwem. Odgradzanie się nie od sąsiadów, od ciemności.
Dowiedziałam się przed chwilą, że mam zakaz występowania w I programie publicznej telewizji. Poszło o dyskusję w „Pegazie”. Program nie był na żywo i pewnie został pocięty, więc nie wiem nawet, co takiego powiedziałam, nie oglądam audycji z sobą.
Rozmawiałam z prowadzącą – Kazia Szczuką – o Scenach z życia pozamałżeńskiego, mojej i Piotra najnowszej książce. Szczuka próbowała mi wmówić, że to romansidło, bo o miłości. Zupełnie jak Pianistka, co? Skoro bohaterem jest również facet, książka musi być antykobieca. Nie zauważyła w Scenach dość gorzkiego opisu dojrzałych mężczyzn.
Chyba się posprzeczałyśmy. Mam dość narzekań na Sceny z życia bez prawdziwych argumentów. Najlepszy jest zarzut, że dobrze się czyta, więc to grafomania. Czy książka jest fałszywa, źle napisana? Nic z tych rzeczy. Porządnych oburza – za dużo w niej seksu, łajdaków obraża, bo nie zostawia na nich suchej nitki. Ale nikt tego głośno nie powie. Kazia po zgaszeniu kamer też zmienia ton, podaje mi rękę i mówi, że Sceny się jej podobały, przeczytała jednym tchem. Przyzwyczaiłam się do publicznej hipokryzji. Już nawet nie pytam, dlaczego w takim razie je przed chwilą uparcie krytykowała. Gdyby nie udawała poprawności, mogłybyśmy wtedy o czymś sensownym porozmawiać, zamiast się nawzajem obrażać.
To była zwykła dyskusja o pisarstwie. Może niezbyt fortunna, ale z tego powodu mam szlaban na pojawianie się w telewizji? Odwołano moje jutrzejsze wystąpienie w porannym programie. Czyja śnię? XXI wiek i polska cenzura na pisarzy? TO KIM JA JESTEM, że się nie mieszczę w okienku i pojęciu intelektualnych kacyków?
Mężczyzna moich marzeń kusi obsadą: Jean Reno i Binoszka (o której złośliwi mówią bi-moche – „podwójnie brzydka”), moja ikona kobiecości – artystka z dziećmi, z rozwodami i normalna…
Wymyślić historię romansu, rozgrywającego się na współczesnym lotnisku w arystotelesowskiej jednoczesności miejsca i czasu jest sztuką. Może to prostacki film, ale nie ma w nim pretensjonalności Godzin, z których wbrew tytułowi wychodzi się po godzinie. Ile można wysiedzieć na minoderyjnym filmie, gdzie prawdziwe problemy zastępuje się grozą egzystencjalną braku problemów? I wszystko w polewie wielkiej Wirginii Woolf. Zatytułowałabym to paskudztwo Kto się boi Wirginii Woolf II.
Jean Reno w Mężczyźnie… podobny do Kartezjusza dogorywającego na dworze królowej Krystyny. Gdyby zagrał filozofa w jakiejś historycznej produkcji, byłby niezły film, pod warunkiem, że Krystynę grałaby też biseksualna, ambitna Madonna, królowa masowej wyobraźni.
Znowu telefon. Czy nie można przerobić tych drażniących dzwonków Pawłowa na coś spokojniejszego, donośne bicie serca? Dzwonią z gazety zapytać, czy to prawda ze szlabanem na telewizję. Prawda, no i co? Nie jestem gwiazdą telewizyjną, nie umrę od tego.
Czytam Diabła na wolności Eriki Jong, autorki tak skwapliwie polecanej przez feminizujące pisemka. Biedna Jong, w swoim czasie też dostała od femisi, „sióstr” (Piotr nazywa je „siostrami niemiłosierdzia”) o mentalności przedszkolanek. Bo co z nimi będzie, gdy przestaną pouczać i straszyć, a kobiety dorosną i rozbiegną się na wolność, do seksu, mężczyzn.
Próbowałam być z femisiami, serio. Pierwszy raz, gdy „Wysokie Obcasy” zainteresowały się wydrukowaniem kawałków mojej Polki. Uznałam ich prośby za naturalne – napisałam pierwszy w Polsce dziennik ciąży. Ale ze współpracy nic nie wyszło. Nagle straciły zainteresowanie i do dziś nie wiem dlaczego. „Nie znamy końca książki, więc nie możemy jej naszym czytelniczkom polecać” – to tłumaczenie uznałam za absurdalne. Jak niby się miała moja książka skończyć: psychozą poporodową i dzieciobójstwem? Propagatorki „rodzenia po ludzku” z „Obcasów” najwyraźniej uznały, że obsceniczna Gretkowska wywali barbarzyński numer i nie wiem co, zeżre łożysko?
Innej ze znanych femiś pogratulowałam w spontanie znakomitej książki. Pomyślałby kto – wstęp do interesującej znajomości. Ale rozmowa zeszła na Kanta i słyszę, że on bee, jego myśl paskudnie patriarchalna, ponieważ żył w czasach dominacji mężczyzn, więc jego myślenie było skrzywione. Ciarki mnie przeszły. Kłócić się nie chcę ani przytakiwać – kontakt niemożliwy wszędzie tam, gdzie zdrowy, krytyczny rozum zaślepia fanatyczna ideologia. Gardząca Kantem femisia, gdy huknął na nią szef za pisywanie do (o zgrozo!) kobiecego pisma, szybciutko go posłuchała. W końcu kazał jej pan profesor, mężczyzna, nie? Najlepszy dowód, że żyjemy w czasach ucisku kobiet.
Cóż, bycie kobietą nie jest żadną odwagą, to przymus, przed którym nie da się wybronić. Tylko dlaczego polski feminizm zamienia się najczęściej w eufemizm? Bez prawdziwych słów i prawdy. Słynne siostrzane uczucia femisi w stosunku do mnie okazywały się najczęściej morderczymi instynktami. Już słyszę głos feministycznych prymusek wrzeszczących mi nad uchem: Te należą do nas, te nie i my wiemy wszystko lepiej! To sobie wiedzcie i odpierdolmy się od siebie, bo wyglądamy na zassane waginami.
Wywiad w „Vivie”.
Nagłówek: „Ostrzeżenie! W rozmowie padają słowa niecenzuralne. Z powodu użycia ich przez naszą bohaterkę w «Pegazie» wymieniono ekipę programu.
Czy musiała używać wulgaryzmów, skoro telewizyjna dyskusja dotyczyła napisanych przez nią wspólnie z mężem, Piotrem Pietuchą, Scen z życia pozamałżeńskiego? Czy skandal się Manueli Gretkowskiej nie znudził?”
– Jest pani wstyd z powodu afery z „Pegazem”? – pyta młoda dziennikarka.
– Wstyd? A dlaczego? To nie ja mam się wstydzić. „Pegaz” ogląda garstka intelektualistów, traktowana jednak przez dyrekcję Jedynki jak smarkacze, którzy nie czytali Rotha, Millera, a słowa „pizda” szukają w słowniku wyrazów obcych. Nawiasem mówiąc, słowo „piździe” znaczyło w staropolszczyźnie „marudzić”, czyli, jak rozumiem, ociągać się w doznawaniu orgazmu, gdy partner zaznał już rozkoszy przedwczesnego wytrysku.
„Viva”: – Szokowanie brzydkimi wyrazami to według mnie wyraz infantylizmu. Dorosły człowiek nie musi używać wulgaryzmów, żeby porozmawiać o książce. Nawet jeśli jest o seksie.
– Używam takich brzydkich słów na co dzień. A pani co mówi: „kuciapka”?
„Viva”: – Mam inne, jeszcze bardziej pieszczotliwe określenia. Ale to mój słownik intymny.
– Słowo wypisane na murze może być wulgarne, ale użyte sprawnie w prozie czy w innym kontekście okazuje się bardzo przydatne. Zresztą sto lat temu podobne boje z hipokryzją toczyli pisarze anglojęzyczni, przerabiając wulgaryzmy na literaturę. „Fuckując”, wpuszczali je na salony. W Polsce, kiedy raper nadaje przekleństwa, nikt się nie oburza. Wiadomo – zdesperowany przygłup z przedmieścia. Ale gdy miesza się do tego intelekt, to samo „pizda” zrozumieją dopiero, gdy z przodu doczepi się imperatyw, a z tyłu Heideggera. Wtedy to kapują.
„Viva”: – Ale nie odpowiedziała mi pani, czy naprawdę musiałyście w ten sposób rozmawiać w programie o książkach?
– Mówiłyśmy o miłości, o romansie. Odmieniałyśmy „kochać się” na różne sposoby. Gdy kobieta pisze o erotyzmie, musi być świadoma, że wpakują ją w najlepszym razie do literatury kobiecej, a w najgorszym do pornografii. (…)
„Viva”: – Afera z „Pegazem” to nie jest pani pierwszy konflikt z mediami.
– Już mnie raz przeklęła Krajowa Rada Przyzwoitek.
„Viva”: – Rozumiem, że ma pani na myśli Biuro Programowe Polskiego Radia? Dlaczego tak pani ich nazywa? Co oni pani zrobili?
– Jakiś czas temu radiowa Trójka chciała być nowoczesnym radiem i zaproponowano mi i Wojciechowi Mannowi audycję. Po jednorazowej emisji owa rada przyzwoitek zakazała nam gorszenia słuchaczy, czyli rozmów o stosunkach damsko-męskich. Zakazano nam także używania słowa „orgazm”. Nie wiem, chyba musiałabym go udawać, dusząc się oczywiście ze śmiechu.
„Viva”: – Wyrzucają panią z telewizji, z radia, z gazet. Może to pani jest konfliktowa?
– Jestem konfliktowa. Jestem w permanentnym konflikcie z głupotą.
Piotr, włączając się do rozmowy: – Wzruszająca jest taka troska „dobrej ciotki” o cnotę intelektualną widzów wyczekujących do północy, by usłyszeć wreszcie coś interesującego. A tak naprawdę to niepojęta w dzisiejszym świecie prowincjonalna cenzura biurokraty kastrującego głos artysty czy intelektualisty. Feudalny stalinizm.
„Viva”: – Bez przesady. Co za porównanie!
Piotr: – Ktoś podjął jednoosobową decyzję. Ten pan zabronił Manueli publicznie myśleć. Dostała publiczny zakaz pojawiania się w Jedynce.
– I tak zostałam „wroginią publiczną”. (…)
„Viva”: – Świetna promocja książki, ten rwetes wokół pani.
Piotr: – Od dziesięciu lat posądza się Manuelę o cyniczne manipulowanie seksem, że z seksu uczyniła promocję. Najpierw byłaś „młodziutką pisarką epatującą dupą”, a dzisiaj „cyniczną wygą epatującą dupą”. Nic się nie zmienia. (…)
„Viva”: – Sama pani o sobie mówi: „Piszę harlequiny dla intelektualistów”…
– …i czy to nie zabawne, że krytycy, chcąc mnie poniżyć, przywołują tę etykietkę, a przecież to autoironia, kpina z ich bezradności. (…)
„Viva”: – Sceny z życia pozamałżeńskiego traktują o niewierności. W imię czego wy jesteście ze sobą? Co to jest wierność?
Piotr: – Jest konsekwencją szczęśliwego związku. To nie jest cena, wyrzeczenie, kara. Brak pokus to potwierdzenie i jednocześnie nagroda za dobry wybór.
– (…) Wierność daje poczucie godności, jak wychowanie dziecka. To jest trudne. Czasem ma się dość, kiedy człowiek się gubi w tych przepłakanych, nieprzespanych nocach, pieluchach. Ale warto. (…)
„Viva”: – I tak pławicie się w szczęściu i miłości, wy, drobnomieszczańscy skandaliści…
Piotr: – Nie czuję się mieszczaninem. Równie dobrze mogłaby mi pani wmówić, że jestem talibem. Nie jestem też skandalistą, gorszycielem. Raczej „lepszycielem”. A jeśli chodzi o miłość, to nie jest dana, musimy ją sobie wypracować.
– Piotr przesiąkł w Szwecji protestantyzmem i stąd tak mu się chce pracować. Ja nadal wierzę w miłosne natchnienie, które właśnie mi się spełnia.
Koniec wywiadu. W efekcie to samo co zawsze: nie puszczam się na lewo i prawo, nie sypiam z każdym, więc jestem hipokrytką, mieszczanką niewyzwoloną seksualnie i cynicznie zarabiającą na dupie. Czy ludzie zamiast mózgowych półkul mają pod czachą półdupki?
Po kąpieli Poli całuję jej ciałko: słodkie łapki rozrabułki, pierożki stopek i ten ciepły lukier wanilii z rozgrzanej główki.
Tydzień od śmierci Jakuba Karpińskiego. Nie byłam na pogrzebie, nie potrafiłabym.
Jestem wrodzonym tchórzem. Na pierwszym pogrzebie, gdy miałam z osiem lat, porzygałam się od płaczu. Na drugim, już kilkunastoletnia, zemdlałam, widząc w trumnie kolegę z klasy.
Ale nie ja tu jestem ważna i moje historie. To umarł Jakub Karpiński. Spotkamy się później, w czasie odzyskanym. Kiedyś tłumaczył metodę powrotu do przeszłości współwięźniowi kryminaliście żałującemu, że zamordował frajera, za którego go zapudłowali:,Jeśli weźmiesz kij nieskończenie długi, to poruszając nim uzyskasz prędkość szybszą od światła i cofniesz czas”.
Gdyby Jakub w małościach był jak w rzeczach wielkich (podobno jedyny nie sypał w 68, w procesie taterników), zostałby świętym, a nie tylko bohaterem.
Nie znam żadnego intelektualisty tak kochającego życie. Codziennie chodził na basen, dla samej radości machania rękami i nogami, których nie odciął jeszcze rak.
Przez parę miesięcy mieszkaliśmy razem we Francji. Kiedy złamał sobie nogę, poprosił o zawiezienie go wózkiem sklepowym na Champs Elysees, gdzie wzdłuż alei wystawiano napuchnięte rzeźby Botero. Oglądał je w pozycji zakupów z wystającym kikutem nogi w gipsie. Dla przechodniów komiczny widok ekscentryka zwiedzającego w ten sposób wystawę. Dla mnie obserwowanie ze ściśniętym sercem Jakuba zafascynowanego nadmiarem niezniszczalnego ciała metalowych grubasów.
Sypie śnieg, jedziemy wszyscy do Krakowa pociągiem. Pan Bóg wiedział, co zrobić, żebyśmy nie dostali intelektualnych zakrzepów albo dziwnych póz – dał nam energiczne dziecko. Właściwie to przebiegliśmy drogę Warszawa-Kraków wzdłuż przedziałów.
Hotel Uniwersytecki na Floriańskiej. Jagiellońsko-profesorska powaga, ale czemu łóżko obite smolistym kirem w stylu zużytego katafalku?
Spotkanie z czytelnikami w studenckiej „Rotundzie”. Za kilka dni w tym samym miejscu festiwal kabaretowy, gdzie będę w jury. Dzisiaj wygłupiam się osobiście.
– Czy należycie do ZUS-u? – pytanie do mnie i Piotra niańczącego Połę.
– Nie należymy do żadnych organizacji.
– Ja bym należała – wtrącam – gdyby wciągali w nich na członka.
Połcia siedzi spokojnie, niezrażona tłumem. Prowadzący zacytował fragment Scen z życia pozamałżeńskiego i huknął śmiech. Pola się ze strachu rozpłakała. Piotr musiał zejść z nią ze sceny, kiedy akurat ktoś pytał o poglądy na psychoanalizę. To było pytanie do niego.
– Chyba przestarzała i nienaukowa – przypominam sobie nasze nocne dyskusje, gdy zwalczałam jego zachwyt Freudem. – Czy płacenie za opowiadanie własnych snów komuś, kto na ich podstawie opowiada nam inne sny (mity o Edypie), ma sens? Zwłaszcza gdy najnowsze odkrycia naukowe podważają twierdzenia Freuda, do tego stopnia, że w większości prac o zachowaniu ludzi są zdania: „Oczywiście w przeciwieństwie do tego, co pisał Freud”. Zmieniły się też czasy. Wygadanie się na leżance mogło leczyć. Teraz w byle programie telewizyjnym mówi się więcej o swych sekretach niż dawniej księdzu na spowiedzi. Poza tym są o wiele szybsze i skuteczniejsze terapie niż chodzenie latami do milczącego Ojca samego Pana Boga bez gwarancji wyleczenia. W Stanach ktoś nawet po zażyciu prozacu podał do sądu swojego psychoanalityka za nieskuteczność. I te leżanki, na wzór i podobieństwo muzealnej scenografii z wiedeńskiego gabinetu. Zresztą Zigi (jak w slangu psychologicznym nazywa się Zygmunta Freuda) praktykował w secesji, czasach kawiarnianych nasiadówek, autorytetu Franciszka Józefa. Kto teraz podda się wieloletniej zależności od psycho, sztucznej religii kapłana inkasującego pieniądze w sekretariacie?
Czasem po nocy znajduję we włosach Poli biały puch. Podejrzewam, że nie wziął się z nadprutej poduszeczki, ale opadł z zaharowanego anioła stróża. Nam opadają ręce, jemu pióra.
W Mariackim odwołali mszę (o tempom! o mores!), więc pcham Połcie na wózku jak na taczce, by pędem zaliczyć drugą atrakcję dnia: pokaz działania wahadła Foucaulta u Świętego Piotra i Pawła. Ale też odwołane. Przed Wielkim Tygodniem jest w Krakowie chyba Mały Tydzień, kiedy nic nie działa, nawet obroty ziemi. Siadam na barokowych stopniach kościoła jezuitów i czytam gazety. Przystaje nade mną wycieczka.
– Czy to Wawel? – pytają głosami wilgotnymi od łez.
Piotr uważa, że przywieźli ich z Kazachstanu. Ale co, przywieźli i zostawili przed kościołem? Po wywózce do Rosji wywózka do Polski?
„Gretkowska uwłacza mężczyznom i depcze godność kobiety” – recenzja ze Scen z życia pozamałżeńskiego. Ile ja się już naczytałam o Polce podobnych oburzonych bzdur, zanim jakieś nominacje i spokojne komendy Miłosza przegoniły obszczekujące przydrożne pieski.
Godność kobiety, na czym ona polega? Anaïs Nin, papieżyca nowoczesnego pisarstwa obyczajowego, ocenzurowała swoje wydane w latach 70. dzienniki właśnie ze względu na godność. Uważała, że nikt nie wybaczy kobiecie, tym bardziej pisarce, opisywania własnej seksualności. Zepchnie się ją wtedy do literackiego rynsztoka. Henry Miller, kochanek Anaïs Nin, mimo że w końcu stał się klasykiem amerykańskiej literatury, kilkadziesiąt lat walczył z pogardliwą opinią odsyłającą go do rezerwatu pornografii. Dla niego erotyka była zwykłym środkiem literackim. Przekonywał: „Erotyka ma przebudzić czytelnika i wprowadzić poczucie rzeczywistości. Można by rzec, że współczesny artysta wykorzystuje ją w tym samym celu, w jakim dawni mistrzowie malarstwa posługiwali się elementem cudowności…” Czy spełnienie miłosne nie jest naprawdę wejściem w inny, cudowny świat?
Nie chcę, powołując się na zmagania Millera czy Anaïs Nin z ówczesną krytyką, uskarżać się na tępotę gryzipiórków obrzucających mnie epitetami po każdej najnowszej książce. To biedni hipokryci, którym się wydaje, że przemawiają w imieniu ludzkości, smaku, a nie własnej ograniczoności.
Nie rozumiem, dlaczego po XX wieku, po jego zbrodniach i pornografii historii torturującej człowieka na wszelkie możliwe sposoby, kogoś oburzają opisy scen miłosnych. Na pewno kiedyś do Polski też dotrze nowoczesna literatura opisująca człowieka razem z jego psychiką i ciałem.
Dlaczego, chociaż od kilkunastu lat walę głową w mur pseudointeligentów, nie wezmę się za coś, co przynosi więcej kasy i prestiżu? Bo tworzenie, także to przełamujące wstyd milczenia, daje nam godność. Tworzenie miłości, książek, marzeń, obrazów czy muzyki. Piękna, którego jeszcze nie było.
Taksówką do Łagiewnik, do Sanktuarium Miłosierdzia i siostry Faustyny. Pierwsza święta drugiego tysiąclecia wyprzedziła nawet szamana katolicyzmu Ojca Pio. Mają panienki w habitach siłę przebicia. A zakon – najpiękniejsze dziewczyny. W kornecikach, zawsze uśmiechnięte, rozbawione (wiecznością?).
Nowe, marmurowe sanktuarium nie pasuje ani do krajobrazu, ani do starego kościoła. Lotnisko dla Miłosierdzia, a nie świątynia. Widać tak miało być. Zbudowane z wyroku (boskiego), nie talentu. Święta Faustyna opisała wizję swojej kanonizacji w tym miejscu, szkoda, że wizji nie miał architekt. Po latach upokorzeń, ukrytego kultu Miłosierdzia wyrosło coś takiego, jakby cała pokraczność przeszłości wykluła się na pokaz.
Zastanawiam się, czemu święta Faustyna nie została patronką dyskotek i rave parties. Postanowiła przecież pójść do zakonu, gdy w łódzkiej tancbudzie zamiast tancerza podszedł do niej Chrystus.
Pierwszy wieczór kabaretowy. Wyłażą na scenę chłopaki z Cieszyna, „Łowcy B”. Nonszalancja i genialny debilizm. Łowią mnie natychmiast na tęsknotę za bezczelnym wdziękiem.
Po programie w kanciapie „Rotundy” parada kabaretów czekających na cenzurki od jury. Błędy słowne Tym wychwytuje lepiej niż program korektorski. Poprawność językowa i obyczajowa zawsze ostawały się na kresach. Teraz kresami są tymowskie Suwałki. Drugi juror-Jasiński -widzi teatrem, a Jacek Fedorowicz robi za dobrego ubeka. Dla mnie ich komentarze są najlepszym inteligenckim kabaretem w dawnym stylu, więc niewiele się odzywam.
Po obradach wracam nocą do hotelu przez Planty. Bezpiecznie, oprócz skrzyżowania koło Collegium Novum, gdzie drzewa obsiadły chmary wron i srają dialektycznie na biało ekstraktem swojej czerni.
Kafejki otwarte, słychać z nich pomruk zadowolenia. Mijam najbardziej galicyjski z instytutów, nobliwy budynek oznaczony tabliczką „Instytut Czasu Wolnego”. Tutejszego czasu, skamieniałego w pomniki i bibeloty – domowe pomniczki.
Te same miejsca, gdzie strajkowałam, brałam ślub, głodowałam, magistrzyłam, zdecydowałam się uciec z Polski. Przechodzę przez nie jak duch, w obcym, innym wcieleniu. Żadnej nostalgii, najwyżej reinkarnacyjne deja vu.
Musimy chodzić zaułkami, by się nie natknąć na kata pozdrawiającego nas serdecznie toporem. Tuż przy hotelu stoi facet łypiący przyjaźnie spod czarnego kaptura. Reklamuje muzeum tortur w bramie sąsiedniego budynku. Pola dostała obsesji na jego punkcie. Widząc go, wyje gorzej od torturowanych, ale i skrada się do niego z ciekawości. Nazwała go „lalą” i w przed-sennych przekomarzankach uznała się za jego córkę. Pola – córka kata z Floriańskiej.
Na Wawelu idziemy do czakramu rozgrzać sobie zreumatyzowane lenistwem mistyczne punkty. Święte miejsce przy ścianie kaplicy zajęte przez Muńka Staszczyka pocierającego sobie o nie plecy i tyłek. Muniek to mój kat z Floriańskiej. Jest tylu innych piosenkarzy, zespołów, a z każdego kawałka reklamy czy gazety wyziera Muniek w ciemnych okularach. Zaczęłam śledzić jego pojawienia-objawienia, upatrując w tym głębszego sensu wysyłanego do mnie przez strukturę kwantową.
Piotr, widząc nas razem na Wawelu, stwierdził, że czakram leczy chyba seplenienie. Muniek nagle odpadł od ściany, jakby wyczerpały się trzymające go magnesy, i zawołał: „Nie wolno! Nie wolno!” To był chyba tajny przekaz do mnie, żebym nie naruszała tajemnicy, z której pochodzi. Niemożliwe, on z Częstochowy? Jasna Góra nie Alpy, nie oślepia do tego stopnia, że trzeba chodzić ciągle w goglach.
Ziyad jest chyba najlepszym żartem z nacjonalizmów, dlatego kabaretowe jury zwyczajowo u niego podejmuje decyzję, komu przyznać nagrodę. Po studiach w Polsce Ziyad został na podkrakowskiej wsi, ale się nie asymilował, po prostu wrósł w krajobraz odrestaurowanym polskim dworem, a korzenie ma w piwnicy – kurdyjskie. Tam urządził sobie wschodnie komnaty i ściany ozdobił arabskimi napisami ku chwale Allacha.
Robię na obradach za chama. Pytają, czy jestem Kozyra, kiedy mówię, że sztuczny pies – jeden z kabaretowych rekwizytów – byłby bardziej przekonywujący, gdyby miał jęzor na wierzchu. Stanisław Tym naprawdę cierpi, słysząc chociażby aluzję do wypchanego zwierza. Podczas kolacji przepływa wzrokiem nawet nad rybą. Autentyczny święty z Suwałk, patron umęczonej inteligencji, co tydzień w „Rzeczpospolitej” wygłasza homilie w formie felietonu.
Podano ośmiorniczki, sprawdzam, czy dadzą się przyssać do talerza, no bo co mam robić, nie jedząc ich z powodów estetycznych.
Nocą na profesorskim katafalku czytam Życie i logikę o Godłu. Mój postrach ze studiów. Udowodnić jego twierdzeniem sobie samej, że niemożliwe jest możliwe, ale inaczej. Właściwie to mój sposób życia jest gódlowski. Uwielbienie dla paradoksów wyszarpujących nas ze zwyklizny haczykami zdziwienia. Coś jak egipskie wyciąganie mózgu przez nozdrza przed zmumifikowaniem w wieczną codzienność.
Wracamy do domu. Skończył się śnieg i zima. Pola – nasz wielkanocny zajączek – skacze wzdłuż i wszerz pociągu. Zagląda podróżnym w oczy i muszą się uśmiechnąć. Słońce.
Dziennik opisuje czas. Podobieństwo dziennika do samego czasu: posuwa się w przód, a to, co ciekawe, jest na poboczach, w didaskaliach chwil.
Obłęd od rana. Opryskiwanie kwiatów z robali, odtykanie zapchanych zlewów. Już wszystko się udało, odetkało i wtedy wlałam z powrotem wiadro wody do zlewu, zapominając o nieprzykręconym kolanku. Żrący kwas chciał przegryźć podłogę. Brudna niedziela palmowa.
Pola biczowała w kościele święte figury swoją palemką. Jutro ma urodziny, a my nie mamy czasu. Postanawiamy obchodzić je ruchomo. Skoro przyszła na świat w Wielką Sobotę, to coś znaczy.
Przypominam sobie jej pierwsze dni sprzed dwóch lat. Tuż przed północą o tej samej godzinie, kiedy się urodziła, zaczynała przeraźliwie płakać. Rozszerzały się jej źrenice, jakby ze łzami miał z nich wypłynąć strach.
Ciekawe, czy podobnie rozpaczali Adam z Ewą w rocznicę wyrzucenia z Raju do świata, gdzie zaczęli się bać, więc i myśleć.
Poranek Buddy był pierwszym świtem mojej córeczki. Dokładnie dwa lata temu. Porcelanowa figurynka chińskiego Buddy podnoszącego ze śmiechu ręce. Prostowała je nad główką, przeciągając się i uśmiechając. Za nami Długanoc narodzin i Wielkanoc w Sztokholmie. Jej uśmiech był właśnie buddyjski – dobrotliwie nieświadomy. Nieodróżniający dobra od zła, zwierząt od ludzi w świecie oglądanym skośnymi oczami noworodka. Zaplotłam jej warkoczyki, urodziła się z długimi włosami. W czepeczku i kocu przypominała tybetańską księżniczkę opatuloną na podróż. Wieloletnią podróż w tym wcieleniu.
Trzymając ją na ręku – pakunek zawinięty w becik – pomyślałam, że dano nam pod opiekę kawałek wszechświata. Za karę, w nagrodę czy ku przestrodze?
Pełnia, na mieście kraksy. Sesja fotograficzna. My i fotograf na czas, reszta w korkach, jakby się pierwszy raz obudzili w Warszawie i nie mieszkali na Usrynowie. Dwudziestoletnia producentka zdjęć ma wrzody trzustki, też miałabym wrzody na sercu w tej branży. Pospieszać krzykiem nie można, bo wszyscy w ekipie artyści. Ustylizowani na własnych dziadków ustawiamy się całą trójką do pamiątkowej fotografii podpisanej fragmentem wywiadu z „Vivy”: „Wyrywając się z kanonu obłudy, zostajesz «skandalistką». Chyba powinnam zrobić sobie zdjęcie w konwencji «świętej dziewiętnastowiecznej rodziny».
Nocą urywam się z moją jedyną przyjaciółką – Misiakiem – i zamawiamy sushi. Nasza ekstaza na desce, ale dzisiaj jest przynętą bez smaku. Spowiadamy się sobie z całego tygodnia. Słuchając, widzę pod ufryzowanymi czaszkami ludzi w restauracji, w kolejce do kina zapeklowane mózgi. Dobrze upchnięte szynki krojone potem w plasterki poglądów, uczuć. Może po złożeniu tego byłaby jakaś szara masa spleśniałej wędliny, ale kto rekonstruuje kupioną szynkę?
Full Frontal – kolejny filmik skropiony humanizmem jak sałata octem. Mam lęki w ciemnej sali kinowej, że nie dam rady wrócić wozem, chcę zamówić taksówkę. Wystarczy kontakt z Polakami (ludny tydzień) i zaczynam raczkować ze strachu.
Po powrocie do domu cisza. Przekrzywiła się zawieszona dzisiaj w salonie kopia starożytnego fresku z rzymskiej willi: drzewka pomarańczowe, ptaki. Między naszymi ścianami – Rzymian i podwarszawiaków – dwa tysiące lat różnicy. Dekompresja czasu między tymi dwiema datami wyrównuje poziom zachwytu freskiem.
Depresja Piotra – wraca w grymasie ust, wyblakłym spojrzeniu. Czuję, że znowu staje pod ścianą do egzekucji. Nie zdałam sobie sprawy, że to ten sam smutek, który przytargał ze sobą po dzisiejszej wizycie u mamy. W domu rodzinnym zostawiamy pole minowe po naszym dzieciństwie, nie wolno więcej do niego wchodzić.
W księgarni otwieram na chybił trafił Ciorana: „Wrogowie – to jeden podzielony człowiek”.
Mam podejrzenia, z biegiem czasu wręcz pewność, że wbrew Leibnizowi ten świat nie jest najlepszym ze światów. Jest ochłapem rzuconym dla skazanych na życie. Jego istnienie usprawiedliwia tylko dobra akustyka. Kiedy wracając z Warszawy, krążę wokół Lasu Kabackiego, łapię w radiu koncert Bacha rozsadzający wóz, głowę. Dla tego kawałka Bóg stworzył świat i nie ma co się usprawiedliwiać, że zbawi nas wyłącznie dobroć, bez poczucia harmonii.
Pola uwielbia tupać, klaskać, więc w domu słuchamy często flamenco, nazywając je baby-flamenco albo polka-flamenco. Za którymś razem nasza dziewczynka tak się rozpędziła w przytupach, tak rozkręciła, że nie miała jak ugasić tańca (flamenco znaczy chyba płomień). Co by zrobiła dorosła tancerka? Podskoczyła, może opadła w egzaltowanym szpagacie. Pola, miotana muzyką, rzuciła nam bezradne spojrzenie i skoczyła wysoko przed siebie, na ścianę. Wbiła się w nią pazurkami, zjeżdżając na podłogę. To było ekspresyjno-genialne. Nie mogła wymyślić tego sama, jeszcze nie myśli, nie kombinuje. Słucha po prostu muzyki, podszeptów rytmu.
Stoję na skrzyżowaniu, bębniąc po kierownicy w rytm Bacha, i myślę, że lekceważenie sztuki, jej odwagi korzystania z nieskończonej wolności jest nie-godziwością. Obojętne mijanie malarstwa to grzech. Przecież po potopie na znak przebaczenia pojawiła się najdoskonalsza paleta barw: tęcza. Więc jeżeli komuś nigdy z wrażenia nie ugięły się nogi przed oryginałem Rembrandta czy Vermeera, powinien na wszelki wypadek ćwiczyć pływanie. Nie załapał się na boskie przebaczenie i obietnicę, że nigdy więcej nie zaleje go potop brzydoty.
Pocieszam się, patrząc na moją córeczkę. Może jej będzie łatwiej. Jeśli zechce tańczyć, rozdrapując ściany, przepalić żarliwością mury, nikt jej już nie ubliży i nie wyśmieje. Wystarczy, jeżeli się przedrze na drugą stronę wolności. Gdzie być może wcale nie jest piękniej niż w telenowelach i szmirowatych arcydziełach, ale za to godniej. Bo prawdziwie.
Pola będąca tylko z dorosłymi zachowuje się na podobieństwo szympansów wychowanych wśród ludzi. One uważają się za ludzkie dzieci, gardząc innymi małpami. Pola uznała, że jest duża, a inne dzieci są tyci-tyci.
Pierwszy dzień świąt. Jazda do Łodzi. Moja mama, nigdy nieskarżąca się na zdrowie, przeprasza za telefon sprzed miesiąca. Powiedziała wtedy, że źle się czuje. Ale ona nie wiedziała, co mówi, miała grypę i majaczyła przy 41 stopniach.
Samotna Siostra opowiada swoją wersję dziennika Bridget Jones. Wybrały się z przyjaciółką do opery, typując, że tam znajdą kulturalnego kandydata na męża. Nikt nie zauważył ich urody i kreacji. Po przedstawieniu zamówiły taksówkę. Trocheje dziwiła pustka w szatni. Dziewczyny nie wiedziały, że są na premierze. Zwinęły się po ukłonach i oklaskach, a to był koniec pierwszego aktu.
Na szczęście potrafią się śmiać same z siebie, ale i potrafią cały wieczór biadolić: Tu nie ma szans na normalnego, wolnego faceta przed pięćdziesiątką. Spotykacie się i już po minucie wiesz, że to jakiś dupek przemiłowany przez mamuśkę i zalizany przez baby. Zamiast czytać ogłoszenia matrymonialne, trzeba patrzeć na klepsydry: „Nieutulony w żalu mąż zmarłej nagle…” albo „przedwcześnie”. Chyba mają rację, polska Bridget Jones musi być hieną cmentarną.
Dwa najsłynniejsze zdania z wątpliwym przecinkiem. Pierwsze: Be or not to be, this is the question, brzmi lepiej w wersji równie prawomocnej: Be or not, to be this is the question.
„Powiadam ci, jeszcze dziś będziesz w Królestwie Bożym”, drugi wariant: „Powiadam ci jeszcze dziś, będziesz w Królestwie Bożym”. Chwata korekcie.
Dziecko jako broń biologiczna. Pod koniec dnia padamy od niej martwi ze zmęczenia. Rano czekamy na pierwszy uśmiech Poli zapowiadający kolejną epopeję dnia: odyseję wędrówek po zakazanych kątach, iliadę zwycięstw i podstępów, żeby się uczłowieczyć.
Dyngus. Chłopczyk pozbawiony „interakcji, kontaktów, środowiska” biega po naszym sterylnym osiedlu z całym zestawem polewaczek. Piotr się nad nim użala:
– Nie masz, biedaku, kogo polać?
– Mam, szybę – psika w okno świetlicy dla mieszkańców.
Muniek w Trójce z samego rana, ostrzeżenie?
Wizyty rodzinne przypominają posiłek w barze: szybkie jedzenie, rozmowy gdzieś obok, przerywane. Pola, wyczuwając dziwaczność sytuacji, nie chce dać buzi na pożegnanie. Kłania się, bo to był występ, kilkugodzinny popis przed zachwyconą publicznością.
Wtorek, a nastrój jeszcze z poniedziałku, gdy do czternastej rządzi Księżyc i kabaliści radzą nic nie robić, przeczekać. Muszę jednak od rana chodzić po mieście. Skarpetki nie śmierdzą mi prywatnie – stopami, ale skórą butów. Więc czymś poważnym, urzędowym jak skórzane teczki.
Omijam na ulicy dawną znajomą. Na własnej ranie wyhodowała pijawkę. Ranie? Stygmacie – jaka to się jej krzywda stała, mąż zostawił ileś lat temu. I tą zatrutą pretensjami krwią żywi nadal dwudziestoletniego syna-pasożyta, marzącego, że z pijawy stanie się wężem, co zrobi karierę w cyrku.
W supermarkecie książki były dawniej przy głównej alejce, teraz zepchnięte pod ścianę. Kryzys, ludzi nie stać najedzenie, nie będą kupować książek. Dowloką się do nich tylko syci.
Polski Pulitzer z 1998, W domu smoka Kalickiego, przeceniony leży na stosie bzdur jak na umysłowe samospalenie. Biorę swój łup do domu i nocą czytam.
Czytam wszystko, co mi wpadnie o Chinach. Próbuję zrozumieć swoją podróż do tego kraju przed paru laty. Z różnych relacji układam puzzle z miliarda kawałków.
Kalicki opisuje pomysł Mao na rozwiązanie problemu przeludnienia: dwuzmianowy naród ratunkiem dla Państwa Środka, a potem świata. Dziennozmianowi pracują, gdy nocni śpią w ich domach. Potem zamiana stanowisk pracy i łóżek. Naród „dwa w jednym” idealnie ustępujący sobie przestrzeni życiowej.
Czasy chińskiego komunizmu wyobrażam sobie w postaci misternie wyrzeźbionego kredensu z przegródkami na szaleństwo i bibeloty z Marsa.
Zawsze gdy mówiłam w Chinach, że jestem z Bolan (Polski), młodzi czy starzy, na prowincji czy w Pekinie wykrzykiwali: Juli Furie! Wreszcie znalazłam w książce Kalickiego powód tego entuzjazmu:
„Maria Skłodowska-Curie jest najlepszym symbolem i patronem dla chińskich uczniów. Była na samym dnie, bo była kobietą i nie miała żadnych zdolności, żadnych talentów. A mimo to samą ciężką pracą zdobyła dwie Nagrody Nobla”.
Taniec Poli jest wirem szczęścia we wszechświecie.
Na kolację zjawia się Misiak. Po dziesięciu latach ma dość bycia stylistką. Jest rzeźbiarką i nie chce więcej rzeźbić w ciuchach. Woli grafikę komputerową, w końcu komputer to jakaś stabilizacja, nie?
Pracując tyle lat w „Elle”, pracuje dla Husajna. Podobno prasa dogrzebała się, że wydający jej pismo koncern Hachette, jak to Francuzi, kolaboruje z iracką ropą, a Irak to Husajn, więc Husajn to „Elle”. Racja, od paru tysiącleci wszyscy wysługujemy się Babilonowi, oprócz Żydów, którym udało się uciec z niewoli.
Dwa pierwsze, wyraźne czasowniki Poli: boję, boli. Prawdziwa buddystka. W czapeczce armii chińskiej wyśniewa na balkonie swoje dwie godziny szczęśliwości.
Znowu ktoś w sklepie:
– O, jaka śliczna dziewczynka, masz braciszka? Nie? Siostrzyczkę?
– Nie – odpowiadam jako dubbing naszej jeszcze niemej Poli Negri.
Nie, nie wyrobiłabym znowu – od plemnika do jajnika, nieprzespane od kolki noce. Poród, przy całym krwawym romantyzmie tej chwili, był masakrą-wpadnięciem pod wielotonowy transporter natury. Co parę minut skurcz – ciężarowa w przód, chwila odpoczynku i ciężarowa wraca, miażdżąc ciało.
Jeżeli kolory są częstotliwością fali, to musi być gdzieś we wszechświecie fala inteligencji, dzięki której ludzie widzą podobnie, mają na chwilę zbieżne poglądy, póki się nie rozmówią i nie rozstroją.
Poświąteczne porządki, wyrzucam gazety sprzed kilku lat. Kolorowe pismo wysuwa się na podłogę i otwiera na pomazanej czarno stronie. Zapomniałam o tym „Paris Matchu”, który dostał się w ręce lotniskowego cenzora w Arabii Saudyjskiej. Powykreślał czarnym mazakiem dekolty, kobiece nogi. Ten facet w białym prześcieradle tak starannie obrysował modelkę w bikini, że zrobił z niej negatyw. Nie dokończył zaczerniania wezwany spojrzeniem kolegi. Czule trzymając się za ręce, poszli na przerwę.
Rozglądając się po hali lotniskowej, zobaczyłam Arabki żywcem wykreślone przez cenzurę z życia – zakutane w czerń od stóp do głów, z erotyczną szparą na oczy.
Obowiązkowe badania; bilans dwulatka. Doktor oszacowany dorosłym spojrzeniem Poli i opluty przez nią w samoobronie wydał diagnozę: Niejednoznaczna. Wygląda na dużo starszą, ale emocjonalnie dwulatek.
Mając dziecko, człowiek staje się trochę rośliną (nie dlatego, że na nic czasu i tylko wegetacja). Nie umiera, ale obumiera, zostawiając po sobie latorośl.
– Chyba do ciebie, mówią, że są od markizy
– Piotr odsłuchał domofon i dyskretnie się usuwa – nie znosi hierarchii i kpi z rojalistów.
– Coś ty, na balkon zamówiłam roletę.
Mieszkamy w akwarium wystawionym na południe. Nie da się żyć bez osłony przeciwfotonowej, dawniej – pod spódnicą markizy.
Redakcyjne zaproszenie na przegryzkę do „Sheratona”. Zamawiam sushi. Dostaję niezjadliwy ryż w glonach. Przesłodzili ocet albo upichcili z łososia deser.
– Kiedy masz na coś ochotę, wpadasz w amok i nie zwracasz uwagi, gdzie i co – współczuje Piotr.
– Tu jest chińska, nie japońska knajpa, czego się spodziewać?
Zmowy ludzkiej chcę, nie umowy, bo nie działa. Zmowy polegającej na średniowiecznym łotrzykowskim rysowaniu znaków po ścianach domów. Dla niewtajemniczonego bazgroł, dla smakosza wiadomość: „Nie jedz tutaj! Drogo!”, albo: „Wyśmienicie!”
Nie wierzę przewodnikom. W Pascalu napisali o „Białej Róży” z Białej Podlaskiej: najlepsza chińska knajpa w Europie Środkowej. Ironicznie. Ja realnie z Białegostoku jechałam ileś kilometrów zobaczyć, a na miejscu remiza w stylu gierkowsko-kitajsko-wiejskim.
Patrząc na rubinowe paznokcie sprzątaczki w naszym bloku, zamarzyłam, żeby rosły jej zamiast pazurów szlachetne kamienie. Obcinałaby skrawki i z nich żyła.
Teraz tak robią, podstępem: najpierw w Trójce anegdota Magdy Jethon, a potem z zaskoczenia Muniek zaprasza na spotkanie z sobą w sobotę.
Mój samochód, moja dźwiękoszczelna klatka. Mogę wyć, krzyczeć, wypluć z siebie skrzep milczenia.
„Życie jest formą istnienia ciałka. Czasem z wózeczka coś cicho załka” – taką piosenką można by zaczynać dzień, gdybyśmy występowali w rodzinnym musicalu.
Markiza furkocze już nam nad głowami falbanką. Układam pod kolor kafelki. Półtorej godziny i gotowe. To jest tak proste i przyjemne, zakrywanie betonu kolorowym szkliwem. Na Nowym Mieście jest dom wyłożony szmaragdową, grubą glazurą. Zakleić kafelkami resztę Warszawy! Te szare barykady brzydoty pokryć mozaiką barw. Niedrogie i dziecięco łatwe.
Całodzienne nasiady Komisji Śledczej są telenowelą dla zapracowanych gospodyń. Do południa gotuję i słucham, zerkając na udowadniających swoją niewinność. Tak sobie wyobrażam serial brazylijski. Niemczycki, postawny, ciemnowłosy, pasuje do obsady Carlosów, don Juanów. Już podobno dostaje listy od wielbicielek.
Przed laty w Paryżu na zlecenie jednej z gazet dochodziłam prawdy o Solorzu, właścicielu nowej stacji Polsat: ile miał paszportów, na czym się dorobił. Teraz jest finał tej historii i afera Rywina – Solorz chce sprzedać swoją telewizję, więc jest zadziwiająco normalny. Nawet w tym, że stworzył telewizję na swój obraz i podobieństwo. Klejąc pierogi, widzę w telewizorze: dawni prostacy wychodzą na prostych, uczciwych ludzi. Nie żeby urośli, to elita zmalała, zrobiła im cokół z własnego gówna.
– Widziałeś gdzieś długopis?! – przerzucam szuflady.
– W naszym domu? Widzę długopisy tylko, gdy je kupuję.
Zdaję Piotrowi pokład z naszą kosmitką w nocnym kombinezonku. Mam wolne, mogę iść do kina. Już wsiadając do wozu, jestem kimś innym. Mniej zatroskana, mniej matczyna, bardziej zmechanizowana i ryzykancka. Słucham radia, którego chcę, gadam do siebie, niemiłosiernie śpiewam. Odkurwiam się po tłamszeniu niecenzuralnych odżywek przy dziecku.
Umówiłam się z Misiakiem do kina w Galerii. Przyszła z Teresą Sedą owiniętą płaszczem własnej produkcji. Może i lepiej, że z psychologa przekwalifikowała się na projektantkę pięknie obszywającą ludzkie ego.
Makrokosmos przeraźliwie smutny. Przestanę jeść drób po tych dwu godzinach udręczonych opierzonych spojrzeń z rusztu cierpienia. Bociany lecą do Afryki i cierpią ze zmęczenia. Te, którym udało się dolecieć, wracają i znów cierpią. Jeżeli w tym stylu zrobią film o jabłku, przestanę jeść rośliny.
Wychodząc z sali, słyszymy kawałek innego filmu:,A może spróbowałbyś na chwilę przestać być mutantem?” (Czyli sobą?) Powinni to puszczać z głośników w Galerii, zwłaszcza w soboty. Wokół klony modnych dziewczyn: opalenizna z solarium, włosy z farby, spojrzenia z niebytu. Chroniczne striptizerki z nerami i pępkami na wierzchu, gdy jest poniżej dziesięciu stopni. W takim stroju jest dobrze tylko anorektyczkom, reszcie wyłażą po bokach wałki sadła. W weekendowym tłumie kilka naturalnych, dyskretnie umalowanych panienek „z dobrych domów”. Dlaczego moda musi być żałośnie przymusowa?
Niedziela, i to po Wielkanocy, więc Miłosierdzia Bożego. Ledwo wyhamowuję przed supermarketem. Na zazwyczaj pustej ulicy korek. Przy parkingu policja, pogotowie, tłumy, ludzie biegną i pędzą na wózkach inwalidzkich.
– Pielgrzymka czy co? – pytam.
– „Ich Troje”!
– Wie pani, ile wziął? – pyta zjadliwie kasjerka w sklepie – dwadzieścia tysięcy i sześćdziesięciu ochroniarzy.
– Kiedy śpiewa? – upewniam się, czy zdążę wyjść.
– Co pani, dwadzieścia tysięcy za podpisywanie płyt.
Dawniej piosenkarz na festynie śpiewał. Teraz rozdaje autografy, a muzyka leci z magnetofonu. I płacą mu za promocję samego siebie.
Piotr mówi przyjacielowi, że zaczyna pisać coś nowego, na co on:
– No tak, po Scenach z życia trzeba zatrzeć złe wrażenie.
Czy my puściliśmy bąka? Zatrzeć wrażenie i ślady samodzielnego myślenia. Przyjaciel ma talent, ale go konsekwentnie rozmywa, na prawdziwe pisarstwo się nie odważy.
Muniek w akcji charytatywnej Centrum Zdrowia Dziecka.
Są już tabletki na bezsenność, niech wynajdą na śnienie. Nie chcę mieć snów, te zwykłe też są koszmarem, porywają w inny świat, gdzie nie ma siły ciążenia logiki. Nie chcę się odrywać od jawy, od rozsądku.
Chyba kiedyś nie wstanę. Zostanę w łóżku, wyobrażając sobie, co będzie: codzienna butelka mleka, pieluszka, soczek, śniadanie, ubieranie, herbata dla Piotra i ceremoniał budzenia go (Pola po nim skacze, ja osłaniam wrzątek, ogólne buzi) i tak rytmicznie do nocy. Po kolei rytuał godzin, żeby jeszcze był czas się tym zachwycać.
Zbliża mi się okres i do tej cielesnej probówki powyginanej w kobiece kształty dolewa się kropla gniewnych hormonów. Ciecz w probówce dymi, buzuje. Zostaje osad smutku.
Wszystko jest iluminacją Foera. Nie jest wyłącznie „prozą magiczną”, ale i zgryźliwą: kwartał żydowski (getto) i kwartał ludzki, synagoga ciągnięta na kółkach w miarę przesuwania się granicy. „Każdy z nas jest przecież taki dobry, że inni nie są go warci”. „Ukraina miała obłazić pierwsze urodziny”. „Pozycję 69 wynaleziono w sześćdziesiątym dziewiątym roku. Mój przyjaciel Gregory zna przyjaciela bratanka wynalazcy”.
Chwila nieuwagi i Pola zmiksowała nam śniadanie w swoim dziecięcym mikserku na korbę. Mimo wszystko łóżkowy przegląd zaległej prasy. Piotr swojej szwedzkiej, ja „Paris Matcha”. Zagląda mi przez ramię:
– A co u Belmondo?
– Staruszek jest po wylewie, będzie chodził o lasce, ale i będzie miał dziecko.
– Wylew spermy?
– Jestem od kilku dni tak bardzo szczęśliwy, bez powodu – cieszy się przez telefon kuzyn. Chyba znam ten powód: skumulowana serotonina. To nie on jest szczęśliwy, to prozac. On nie byłby w stanie. W dzieciństwie rodzice wydrapali mu organ szczęścia, walcząc między sobą z małżeńskiego obowiązku.
Przed snem mam czas przejrzeć wycinki prasowe przysłane z wydawnictwa, recenzje Scen z życia pozamałżeńskiego. Pomijając zabawne głupoty typu: „W tej książce Gretkowska rozmawia o seksie z niejakim Pietuchą, albo go uprawiają” – wrażenie, że piszą te recenzje poszkodowani w jakimś wypadku czy katastrofie, np. życia w Polsce. Leżą teraz na poboczu prowincji przykryci gazetami, które starannie zapisali. Zwyczajem jest zachwyt nad poprzednimi książkami, świetnymi w porównaniu z dnem najnowszej. Tak samo było z Polką: „poślizg ginekologiczny” – poród?; „obraza kobiecości” – bycie w ciąży obrazą? I to typowe uogólnianie: coś mnie uraziło, więc uraziło cały świat, bo ja to gazeta, więc absolut.
Po wczorajszym przesłuchaniu Millera przez Komisję komentarz radiowy: „To, co powiedział do Ziobry – «Pan jest zerem» – jest przejawem specyficznego poczucia humoru premiera”. „Pan jest zero” – mówi facet nieumiejący poprawnie wypowiedzieć swojego nazwiska. „Myller” – przedstawia się cwaniacko. Upapranie w pyrylowską władzę, te 40 lat komunistycznej glamzy to też poczucie humoru? Siłą opowiedziany żart?
Pierwszy letni dzień. Jedziemy do ogrodu w Powsinie. Piotr łapie Połę milimetr przed skokiem do przepaści.
– Chyba jesteśmy za starzy na rodziców – dyszy. – Za starzy są ci, którzy nie mogą już upilnować dziecka – pada na ławkę ze zmęczenia.
„Pornografia” – ocena Scen z życia we „Wproście”. Piszący to facet, w ręku nie miał pornografii, najwyżej swojego kutasa przy różnych okazjach fizjologicznych.
W każdym razie słup ogłoszeniowy, jakim stało się to pismo, postanowił mieć ostre poglądy. Nigdy nie dawali dużo miejsca na kulturę. Tylko reklamy spektakli, sponsoringi oraz nagonki. Powszechne plucie na wszystko. Bez argumentów, same pomyje. Niedawno był tekst „Przereklamowani” o czołówce polskiej literatury, okraszony zdjęciami pisarzy w stylu listów gończych. W artykule o wielu z nich nie było słowa, same twarze, wprost napiętnowani. Podstawowy błąd redaktorski, ale to drobiazg. Redakcja tkwi w o wiele większym błędzie, że literatura to polityka. W polskiej kulturze jak w sejmie: hucpa i zakłamanie. Wystarczy po kolei demaskować i wyrazić swoje antypatie, by załatwić publicznie przeciwnika. A że w polityce jest szlam, to można się obrzucać błotem: Gretkowska – Samoobrona, Tokarczuk – SLD, a Pilch – Unia Pracy, i w mordę. Masłowską sflekować na zawsze. Gdyby nie Pilch wbijający zawistnikom do głowy, że dziewczyna ma talent, podobne recenzje – „bełkot” – pisaliby o niej wszędzie. Nasze po-życie literackie.
Skoro cała polska literatura do śmietnika, to po co w ogóle pisać recenzje po polsku. Krytyk powinien się zająć czymś na jego poziomie i wysłać teksty do „New Yorkera” po angielsku.
„Wprost” ma odpał polityczno-demaskatorski i przez to niewiele z kulturą do czynienia, a z drugiej strony „Polityka” zachowuje się po staremu: popieramy naszych. I to są dwa najważniejsze tygodniki opiniotwórcze.