38134.fb2
Chrzestny Poli, prosto po studiach na prowincji, zaczepił się rok temu w warszawskiej firmie reklamowej. Najpierw szczęśliwy, że znalazł pracę, później zharowany, na koniec ją zmienił. W nowej firmie na dzień dobry dostał dwa razy tyle i stały kontrakt. W starej postanowili go odzyskać, proponując podwyżkę o dziesięć złotych i też umowę o pracę, dotąd miał umowę-zlecenie. Oczywiście nie wrócił, traktując te dziesięć złotych jak obelgę i dodatkowy kop w ambicję. Na jego miejsce zatrudniono dwie nowe osoby, one też ledwo wyrabiają i trzeba będzie kogoś trzeciego do pomocy. Nie jest to tylko przypowieść o cudnym zdolnym młodzieńcu wykorzystywanym przez pazernych kapitalistów i szukającym szczęścia w nowej paszczy odpicowanego designersko lwa. To jest także refleksja, do której doszliśmy z chrzestnym, porównując status pracownika w firmie i partnera w związku: trzeba zmienić firmę albo małżeństwo, żeby dostać miłosny lub zawodowy awans.
Nie zwariowałam, są tacy, co też uważają Władcę Pierścieni za zboczenie. Jiri Menzel, czeski reżyser (ten od Oscara za Pociągi pod specjalnym nadzorem), wyszedł z obrzydzeniem w trakcie drugiej części sfilmowanego Tolkiena. Opowiedział to w amerykańskim wywiadzie o współczesnym kinie. Może mamy podobną wschodnioeuropejską mentalność wyczuloną na tortury. A może to kwestia metafizycznego smaku, który ma więcej wspólnego z położeniem duchowym w hierarchii bytów niż z położeniem geopolitycznym.
Szczęk metalu, moje nerwowe sadowienie się w fotelu i słyszę: Już, proszę otworzyć usta!” Wywiad można porównać do wizyty u dentysty. Podobne komendy, podobne metaliczne odgłosy szczypiec, uruchamianego magnetofonu, a potem już rwanie wyznań.
Przynajmniej tym razem wyszłam zadowolona. Dowiedziałam się czegoś interesującego o dziennikarzu: że czyta Wilbera, chodzi od czterech lat na psychoterapię. W trakcie rozmowy odłożyliśmy dentystyczne narzędzia ataku i samoobrony. Przypadkowe, chociaż umówione, spotkanie dwojga ludzi w jednakowej próchnicy rzeczywistości.
Siedzę u fryzjera, przeglądając branżowe gazety. Zebrałam ich kilka, żeby pokazać strzydze (strzygącej), czego absolutnie nie chcę na głowie. Są katalogiem niechcianych, tych wszystkich modnych fryzur pasujących do uśmiechniętych zębów. Przede mną przyszło dwóch świetnych młodych facetów. Każdy miał już zamówioną telefonicznie panią Iwonkę czy Kasię. Pozamykali z rozkoszy oczy i przeżywali w niemej ekstazie masowanie głowy podczas mycia włosów. Ich rozanielone miny nadawały się do soft porno. Czy fryzjer to agencja towarzyska dla nieśmiałych?
Przestałam pisać felietony. Grzecznie podziękowałam, odcinając jeszcze jeden kontakt ze światem. Na do widzenia usłyszałam, że to moja kolejna klęska, skoro odchodzę. (???) Gdybym nadal pisała, zaczęliby mi wsadzać implanty poprawek w tekst. Zostałby mutant: felietonista – pudel przystrzyżony do rubryki. O ile mi lżej, zakładam swoje traperki i idę przez miasto z najwyżej podniesioną głową, mogę sobie na to pozwolić. Nie potrzebuję żadnego patronatu mentalnego.
Dzieci są objawem nas samych. Nie objawieniem, ale syndromem naszych talentów, wad i oczekiwań wpajanych przez lata. Widzę to w Polusi. Jej przemowy do misiów, Papieża czy dinozaura są niczym innym jak Piotra i moimi tekstami, z całą mimiką, teatrem gestów. Widzę to po mnie, po znajomych. Dostaliśmy od rodziców skórę, nerwy, trochę pieszczot albo kopów w spadku i odgrywamy domowe scenki, rozwodząc się, schodząc, pijąc albo pożerając nawzajem. Co z tego udziecinnienia wyrywa? Religia? Może świętych. Psychoterapia? W Polsce uważa się ją nadal za zniewieściałą zachodnią nowinkę. Niemęskie uciekanie od cierpienia. Ktoś w telewizji się dziwi, że kilka milionów Francuzów chodzi do psychoterapeuty. W Rosji do ginekologa chodzi co setna kobieta i mamy dowód na co? Że w Polsce same przeglądarskie kurwy?
Polowa dorosłych u nas to Dorosłe Dzieci Alkoholików (DDA) – zaburzenie wymagające często terapeutycznej pomocy. Druga polowa też wychowana w terrorze psychicznym szkoły, popapranych dorosłych. Stąd ulubiony model społecznego współżycia: autorytaryzm, przemoc, pouczanie, znęcanie się nad innymi dla ich dobra.
Pokazuję Piotrowi moje rewiowe stroje na występy w Europie. Łapie się za głowę i wyrzuca do sklepu: „No coś ty, pomarańczowe? W tym kolorze dobrze jest tylko Dalajlamie. Ty powinnaś mieć jakiegoś stylistę psychiatrę. Dżinsy i katana, ile można chodzić w tym samym? Zamiast obżerać się sushi, poszłybyście z Misiakiem na zakupy, ona jest zawodowcem od ciuchów, nie?”
Moja droga przez mękę przymierzalni. Odsłona kotary, zasłona, żałosne kostiumy. Nie sprzedają fajnych ubrań z flaneli, aksamitu. Żal mi pieniędzy na te przebieranki. Nie zafunduję sobie kiecki od Versacego, w której i szkielet wygląda na erotyczną szynkę. Ostatnia rzecz, jaką kupiłam zachwycona kolorem, wygodą, to był kożuch, rok temu. Amarantowy, ze skórzaną koronką i piórami przy kołnierzu. Wygląda na wronę {piórka) puszczającą się z Francuzem (żaboty). Pasuje do siwizny, a oczy stają się dodatkową parą granatowych guzików, skórzanymi soczewkami kontaktowymi. Czuję do tego ciucha to samo co John Cage w Dzikości serca do swojej obrzydliwie ekstrawaganckiej marynarki z wężowej skóry. Gładząc ją czule jak własne, ucieleśnione zwierzę, mówił z dumą: „Ona jest symbolem mojej wolności, najlepiej wyraża moją osobowość”. Chrum, chrum.
Zaczytałam się w kuchni i nagle słyszę nad głową głosik z łazienki: Mamusiu, już!
Przestraszyłam się. Zapomniałam na te dziesięć minut kupkowania, że jestem matką. Byłam zupełnie w swoim świecie. Natychmiast wracam, bardziej do dziecka niż do siebie. Podcieram, ćwierkam z zachwytu – mamuśka totalna.
Wieczorem maszeruję korytarzami lotniska we Frankfurcie. Kilometry jednakowych ludzi, zjednoczona ze sobą masa europejska. Wzrok przesuwa się po aerodynamicznym tłumie, gładko wylizanym modą.
Na stoisku bestsellerów i pocketbooków wspaniale wydany polski autor. Żeby jedna jego książka, aż trzy! Hrabina Cosel, Brühl i coś jeszcze Kraszewskiego z wątkiem niemieckim.
W Lipsku wychodzę z samolotu przez miękki tunel, przesuwam się dalej lotniskowymi jajowodami wprost w oczekujące ramiona producentki. Wiezie do hotelu mnie, cenne jajeczko, z którego jutro w cieple jupiterów wykluje się gadzinowata intelektualistka.
Za oknem limuzyny opustoszałe, wytłumione miasto po historycznej lobotomii. Co sprawniejsi uciekli na Zachód, nie wierząc w trwałość zjednoczenia Niemiec. Za pięćdziesiąt lat może tak będzie wyglądać Łódź. Identyczne kamienice, te same szerokie ulice z tramwajami.
Drogie hotele są kapsułami mającymi złagodzić szok wylądowania w innym świecie. Bezszelestne drzwi rozsuwają się przed wchodzącymi do tej śluzy kosmicznego statku zawieszonego w próżności luksusu. Na korytarzach muzyczka nie tyle grająca, co wygłuszająca zewnętrzne wibracje. Upuszczona szklanka nie lewituje, ale jej upadek na gruby dywan ma miękkość nieważkości. Gdyby ktoś zwariował, jego szaleństwo zamortyzują wykładziny, krzyki utkną między wywatowanymi ścianami.
Rano przypominam sobie, gdzie jestem. Ale nadal nie wiem, po co. Dlaczego mam brać udział w programie z dwoma zacnymi historykami zainteresowanymi tylko trupami i ich działalnością. Może chcą ode mnie pralinek? W końcu to tutejszy poeta, Heine, w XIX wieku pisał z zachwytem o Polkach: „Czym są brzdąkania Mozarta wobec słów będących nadziewanymi pralinkami dla duszy, płynących z różanych ust tych słodkich stworzeń! Czym są calderońskie gwiazdy nad Ziemią i kwiaty niebios wobec tych uroczych postaci, które (…) nazywam ziemskimi aniołami, gdyż i same anioły nazywam Polkami nieba”.
Jedziemy do Erfurtu na nagranie studyjne. Dwadzieścia lat temu jako wielbicielka NRD (Weimar, czekolada bez kartek) jeździłam tą trasą z plecaczkiem. Od piątej rano do czternastej pracowałam, oglądając butelki w lipskim browarze Rotte Sterne. Po arbajcie miałam marki i stawałam się turystką w kraju rozciągającym się na pięć godzin jazdy pociągiem. Zawsze więc zdążyłam wrócić i zająć swoje poranne miejsce przy produkcyjnej taśmie. Teraz też będę przodownicą pracy, odpowiem na czterdzieści pytań z historii Europy: od jej pierwszego mieszkańca neandertalczyka aż po Monikę Bellucci. Profesor z Berlina mówi cztery godziny, zostawią z tego trzy minuty. Ze mną będzie to samo. W przerwach między naszymi poglądami przechadzać się będzie aktorka przebrana za princessę Europę. Taki przerywnik estetyczno-historyczny w strojach z epok. Na koniec dokleją półgodzinny film dokumentalny.
Profesor chwali się, że drugiego maja będzie w Warszawie. Gratuluję mu okazji, zobaczy Polskę wchodzącą pierwszy raz do Europy, a nie odwrotnie.
– Oo, ale będę niemieckim delegatem – uśmiecha się porozumiewawczo.
Maglują mnie przed kamerą o stosunki niemiecko-polskie, czy zawsze były problematyczne. Odpowiadam, że były sadomasochistyczne, tak to bywa między silniejszym i słabszym. Można je uznać za rodzaj usprawiedliwionego okolicznościami perwersyjnego flirtu. Polska poważne problemy z Niemcami zaczęta mieć wtedy, gdy zaczęła je mieć też cala Europa. Po zjednoczeniu przez Bismarcka. Wtedy skończył się flirt i zaczęło hard porno. Przerywamy nagranie, idziemy poprawić makijaż.
Patrzę w garderobie na swoją ostro oświetloną twarz, poziomice zmarszczek wyznaczają nową mapę starości. Tu jeszcze wczoraj albo tydzień temu byłam młoda – naciągam skórę pod okiem.
Wracam do studia, kamera na szczęście filmuje tył mojej głowy, siedlisko myśli? Jesteśmy przecież w Arte, najbardziej intelektualnej telewizji Europy.
Prowadzący czepia się mnie o Francuzów, skąd u Polaków ten zachwyt Francją, zwłaszcza w czasie zaborów,
– To znaczy polskich powstań? Francuzi opanowali wtedy do perfekcji sztukę życia, my sztukę umierania. Fascynacja przeciwieństwem.
– Czy Chopin był polskim Francuzem, czy francuskim Polakiem?
– Ani Polakiem, ani Francuzem. On byt przede wszystkim artystą i gruźlikiem. Sądzę, że jego główną zgryzotą była choroba, nie narodowość w kosmopolitycznym, artystycznym środowisku, gdzie żyt.
– Co Polska data Europie, jaki miała udział w jej historii? – pyta trzydziestoletni dziennikarz schowany za czarnymi dekoracjami. Kogo oprócz garstki nawiedzonych intelektualistów interesuje, co data Polska? O czym my w ogóle rozmawiamy? W NRD oboje nosilibyśmy na rękawie czarno-żółte opaski, ze znaczkiem podobnym do radioaktywnego wiatraczka. Tak kiedyś w tym kraju znakowano upośledzonych na umyśle. Oczywiście dla ich dobra, żeby się nimi opiekować. W studiu jesteśmy zdani na siebie, na ich troskliwe pytania i moje uspokajające odpowiedzi:
– Mieliśmy udział biologiczny, na zasadzie mikroskopijnych fagocytów, wyspecjalizowanych w niszczeniu wrogów organizmu. Ci, którzy byli sercem, mózgiem Europy, a nawet jej żołądkiem, mają się czym chwalić, ale doceniać armię peryferyjnych białych ciałek? Byliśmy barierą ochronną, przedmurzem chrześcijaństwa. Podział na być i mieć w przypadku Polska-Europa trzeba zamienić na żyć i być. Polacy musieli być Europejczykami bardziej od Europejczyków, żeby Europejczycy mogli sobie po europejsku żyć: filozofować, malować, pisać wiersze. Polski indywidualizm, umiłowanie wolności i żywotność są nadprodukcją cech typowo europejskich. Ale bez nich nie byłoby obrony Wiednia, cudu nad Wisłą. Nam się strasznie chciało być Europejczykami, skoro przez tyle wieków nie staliśmy się hordą, czerwonymi. Zostaliśmy białymi ciałkami budującymi mur zachodniej cywilizacji. Kto podziwia obronny mur? Chyba że przy okazji wychwalania polskiej waleczności. Ten mur służył do przypinania wspaniałych obrazów, zasłaniania go żelazną kurtyną, gdy zbrzydł. Ale doceniać zwykłą ścianę zamiast gustownego salonu literackiego, izby handlowej i muzeum?
Ostatnie pytanie, o bajkę. Czy mit porwania księżniczki Europy przez Zeusa zamienionego w byka może mieć dla nas współcześnie jakąś wartość?
– Przeznaczeniem księżniczki Europy (zgodnie ze znaczeniem jej imienia „Ta o szerokiej twarzy”) było stać się krową. Zeus dla wygody zamienił ją w partnerkę byka. Czy dzisiaj stara krowa Europa dałaby się porwać, czymś skusić? Taką uwodzicielską ideą była dla niej Unia. Młodą jałówką jest teraz Europa Wschodnia, zachwycona swym zachodnioeuropejskim uwodzicielem. Obopólną korzyścią będzie umiejętne wydojenie tej jałówki. Ale jałówkę, żeby dała mleko, trzeba najpierw pokryć, najlepiej jej długi.
Producentka z reżyserem zastanawiają się, czy nie dać programowi podtytułu „Wydoić krowę”. Jestem tak zmęczona, że nie odróżniam już żartów od serialu.
Przed północą odwożą mnie do hotelu. Na nocnym stoliku torebka z rozpuszczalną kawą. Towarzystwa przy jej samotnym piciu dotrzymuje Stanisław Jerzy Lec, jego aforyzm wydrukowano na opakowaniu po niemiecku: „By dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd”.
Nie jestem sama, telefon mruga porozumiewawczo – zostawiona wiadomość. Dzwonił Pierre, jedyny znajomy z Lipska, będzie czekał do drugiej w okolicach pomnika Bacha. Przyjaźń ze studiów jest jak z wojska, jadę. Pierre po skończeniu paryskiej uczelni współpracuje z najlepszym laboratorium antropologicznym Europy – słynnym lipskim Instytutem Maxa Plancka. Nie spał od kilku dni, bardziej z nerwów niż z radości, świętując najnowsze odkrycie. Wyniki analiz DNA w instytucie zmieniły historię ludzkości. Udowodniono, że ludzie przybyli do Europy czterdzieści tysięcy lat temu nie wymieszali się z zamieszkałymi tu wcześniej neandertalczykami. Ich zagadkowe wyginięcie nie było mezaliansem, zaślubinami z ludzką cywilizacją. Zostali wymordowani, eksterminacja i genetyczne czystki – Pierre opowiadał rozkładając bezradnie ręce, jakby zostały na nich prócz linii papilarnych inne ślady przeszłości. Po jego smutnych oczach widziałam, że to nie tylko wstyd za przedawnione bratobójstwo. On się kochał w neandertalczykach, tych bardziej owłosionych, niższych od nas, ale mających większe mózgi. – Zwyciężyli z lodowcem, ale nie z ludźmi. Jesteśmy mutantem z małpy i diabła – wyciera spocone dłonie w sztruksowe futerko swojej kurtki. – „Trzeba być nowoczesnym” – napisał Rimbaud, cholernie nowoczesnym w zagryzaniu bliźnich.
Jeżeli nie dostaliśmy po neandertalczykach żadnej genetycznej biżuterii, żadnego łańcuszka DNA – zastanawiam się – to może chociaż zostały po nich w ludzkim języku pradawne stówa. Pierre wątpi, czy mówili, zgadza się, że umieli gwizdać. Po miesiącach euforycznej pracy siania się ze zmęczenia. Za nim na pomniku odpasiony Bach. Razem komponują mi się w całość, brakuje tylko muzycznego podkładu: muzyka miejsc, ambient music – wygwizdanych tu kiedyś symfonii w jaskiniach. Pierwsze szczątki neandertalczyka wykopano w niemieckiej strefie językowej. Stąd też pochodzą najgenialniejsi kompozytorzy: Bach, Beethoven, Mozart… Przypadek? Zmęczonemu i rozżalonemu PierrV6wi mogłabym teraz wmówić wszystko, a rano byłoby mu wstyd. Zamawiamy w piwnicznej knajpie kurczaka z rożna. Jemy go rękoma i plujemy ścięgnami. Pierre mruczy znad swojej porcji, a ja rozmyślam: Czy wejście w tym roku do Unii europejskich niedobitków ma związek z wykryciem zbrodni na pierwszych neandertalskich Europejczykach? Rok 2004 rewanżem za Jałtę sprzed 20 tysięcy lat? Nie ma przypadków, są konsekwencje.
Rano przesiadka w Monachium, jeszcze lunatykuję, spałam trzy godziny. Lotniskowi celnicy przeglądają mój paszport. Znajdują stronę z bykiem w aureoli gwiazd – szwedzkie prawo pobytu, tatuaż na moim dokumentalnym życiu. Pytają, czy tam mieszkam. Co ich to obchodzi? Paszport jest OK, oni między sobą sprzeczają się, który ma rację: jak wygląda Polka ze Szwecji, z pomnika dobrobytu na bazaltowym postumencie (tam wszędzie skały), a jak z bidnej Polski.
– Szwecja? Gdzie to jest? – strzelam z najgłupszej amunicji i zabieram paszport.
– Po co jedziemy na lotnisko? – Pola zapytała Piotra starającego sieją doczyścić na mój powrót.
– Po mamę.
– Po jaką mamę?
Ten skrót wiadomości uspokoił mnie, dziecku było dobrze, nie tęskniło. Natychmiast zabrałam ją na spacer. Lubię tę facetkę. Nie wyłącznie dlatego, że jest moją córką. Od urodzenia miała swoją osobowość. Unosiła się wokół niej jak zapach mleka. Nie pogadamy sobie jeszcze o Wilberze, tragedii neandertalczyka czy mizoginizmie Seksu w wielkim mieście, ale czy znam kogokolwiek, kogo by interesowały te wszystkie tematy razem?
Przywieźli nam z leśniczówki drewno na przyszły rok, do jesieni wyschnie i nie będzie dymić. Zarzucili nim podwórko po tej pechowej stronie. Urosły drewniane góry, z których fengszujowaty „przyczajony tygrys” skoczył natychmiast na nowe auto i rozwalił mu silnik. Czegoś takiego nie widzieli w warsztacie, żeby wóz prosto z fabryki miał wrodzone usterki.
Niech fachowcy reperują swoje, my uprzątniemy drewno i wszystko wróci do normy.
Zamówiliśmy ze wsi robotników. Przyszła brygada im. Korsakowa (alkoholowy zespół odmóżdżenia). Mają ruchy pełne tej samej niezrównoważonej gracji, co w wersji elitarnej tatuśko Osbourne.
Wypili przyniesione ze sobą wino, proszą Piotra o mocną kawę. Zaniósł im filiżanki i cukier w kostkach.
– Niech pan sypnie cukier w kieszeń – prosi dama w waciaku – Ręce mam upierdolone, przepraszam, że tak mówię, ale jak mam powiedzieć?
Patrząc przez okno na wiochmenow krzątających się po naszym podwórku, na rozwalające się chałupy i sąsiedztwo po horyzont, widać całe Mazowsze wtaczające się do Unii.
Urządzamy przyjęcie. Raz na kilka lat udaje się nam zebrać w sobie, zagłuszyć niepewność: co podać, czym nie urazić, zabawić biegając między garami i stołem. Chcemy dokarmić ginący gatunek porządnych ludzi. Odwdzięczyć się sąsiadom pomagającym nam osiąść w tutejszym błocie, użyczającym komputerów po kradzieży. Będą przystawki, sałatki, danie główne – kurczak w kokosie – i finał, puenta całego wieczoru: ciasto czekoladowe z francuskiej cukierni. Na jego cukrowych podnietkach i wypustkach ma być marcepanowe serduszko z napisem. Zamówiłam imiona sąsiadów w białej i czarnej polewie.
Trwa kolacja, goście najedzeni, wzruszeni serduszkiem, my zachwyceni sobą. Jednak bycie z ludźmi nie jest tak przewidywał nie proste. Ich synek, w wieku Poli, zażądał dla siebie całego serduszka, wyczuwając w nim epicentrum przyjęcia.
Pola upierała się przy swojej połówce, ale widząc determinację konkurencji, zrezygnowała. Chłopiec już się jednak rozkręcił w swoich pretensjach i zaczęło się pandemonium. Wrzaski, płacze, bijatyka. Koniec imprezy.
– Płakałeś?
– Nie, pacjentka przez pół sesji szlochała. To był dla niej przełom.
Piotr zaczął przynosić swoją pracę do domu. 1 Nie w teczce, nie na dyskietce. Na twarzy. Ma zamęczone, cudze oczy.
Skończyło się znieczulenie mrozem. Dziąsła ziemi już rozpulchnione, niedługo wyrżną się pierwsze krokusy i trawy. Nie jestem pewna, czy nadaję się na nowy rok, odrętwiała i rosochata. Jeżeli tak czują drzewa, wolałabym uschnąć.
Gapiłam się na oczy Polki zapatrzonej w bajkę. Chciało mi się płakać od tego. Pytam Piotra, czy zbzikowałam. Nie, on ma czasem to samo – powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć szlochem, gdy ją usypia i czuje przy sobie ufne ciałko. Za dużo wiemy, za dużo czujemy i nie potrafimy, nie możemy jej tego powiedzieć. Oczy małego dziecka są właśnie wyklutą nieskończonością, jeszcze wilgotną.
Dzisiaj w Hiszpanii islamiści zabili dwieście osób, zginęła też kilkumiesięczna dziewczynka, Polka.
Po zamachu w Madrycie zamiast wściekłości tchórzliwa kapitulacja. Europa to antykwariat strachu.
Wychodzę z domu i odruchowo się cofam. Nad głową przepaść nieba, dziura kosmosu nieprzysłonięta żadnym obłoczkiem. Tak nie można żyć, całkiem na wierzchu.
Dzwoni telefon: Wydawczyni i dziennikarz robiący ze mną wcześniej wywiad przeczytali Europejkę. Ich wrażenia z lektury: ty jedna szlachetna z rodziną i przyjaciółką, a reszta świata straszna.
Wiem, nie będę picować się na rozumiejącą humanistkę, rzeźbić w gównie. Stare arabskie przypowieści mają z reguły za bohatera epileptyka, mój pamiętnik mnie. Tego się nie da zmienić, konwencja. Mogę jeszcze dorzucić konwencjonalnych recenzji z Europejki, jakie się pewnie ukażą:.Autorka się wymądrza i narcystycznie wywyższa, śmie się wtrącać we współczesność”. „Niedokształcona paniusia z banałami w tle żeruje na swoich poprzednich książkach i wejściu do Europy, po co?” „Powinna się zająć porządną prozą”. „Lepiej niech pisze te bzdury, bo prozą i fabułą kompletnie się kompromituje”. Może zastrzegę sobie nazwisko? Gretkowska?
Mam jedną przyjaciółkę, jedno dziecko i jednego mężczyznę. Jestem egzystencjalną monogamistką, na więcej mnie nie stać?
„O mężczyźnie świadczy to, jak kończy” – dziennikarski hit powtarzany przy końcówce rządów premiera. Tyle że on nie skończy szybciej niż za miesiąc, jeżeli w ogóle, jest na viagrze polityki.
Zaplątałam się późnym wieczorem między ludzi. Nie wypada ziewać, więc usta otwieram tylko do łykania przekąsek, zapycham je śledzikiem, awokado. Nauczyłam się ziewać oczami, nawet ich nie muszę
Świętujemy z ojcem (a może bratem, skoro jesteśmy w tym samym wieku?) Wojciechem rocznicę chrztu Poli. Pijemy piętnastoletnie czerwone wino. Wspominamy, co robiliśmy piętnaście lat temu: dominikanin – nowicjat, ja – bruki Paryża, Piotr – norweskie fiordy. Wino Poli, śpiącej ze smoczkiem na pięterku, dopiero dojrzewa.
Gdyby zakonnik pobłogosławił dom nie tylko słowami… woda święcona, sycząc, wyparowałaby z kątów i podłogi. To byłby spektakl gaszenia grzechu. Niby naszymi patronami są Adam i Ewa – rodzice bez ślubu, ale konkubinat to nic w porównaniu z grzeszną wyobraźnią.
Wymiana usług: ojciec ochrzcił nam dziecko, Piotr radzi mu psychoterapeutycznie. Do konfesjonału przychodzą coraz częściej ludzie z problemami, nie tylko grzechami. O ile grzechy nie biorą się z problemów… Watykan psychoterapii przyszłością Kościoła?
Mieszkając w paryskiej międzynarodówce, zauważyłam wpływ ojczyzny na urodę. Gdy ktoś wyjeżdżał na parę dni do siebie: do Włoch, Hiszpanii czy Stanów, wracał ładniejszy. Wyluzowanie łagodziło rysy, w organizmie zaczynały krążyć toksyny szczęścia. Misiak wrócił po czterech dniach z Tokio odmieniony, wyśliczniony. Sama przyznaje, że mogłaby tam mieszkać. Przynajmniej z dwóch powodów: wreszcie ktoś docenił jej uprzejmość. W Europie grzeczność jest wadą słabszych, nawet we Francji, gdzie szorstkość bycia oszlifowano manierami. Drugi powód przyspieszonej japonizacji Misiaka to adaptacja kolorem: tam większość też chodzi na czarno, nawet drzewa oliwkowe przed hotelem zawinięto na zimę w czarne pokrowce. (Czy Misiak chce w tej swojej czerni przetrwać chłody emocjonalne?}
Dziennikarzy z Europy natychmiast po przyjeździe przeszkolono kulturowe: czego nie należy robić, żeby nie okazać się kompletnym barbarzyńcą. Na przykład trzeba wyznawać kult wizytówek. Podawać je z szacunkiem dwoma rękoma. W trakcie rozmowy czy kolacji nic na nich nie pisać, układać przed sobą według hierarchii, chować do kieszeni dopiero, gdy spotkanie się skończy.
Menedżer hotelu prowadzący ten kurs nie wytłumaczył oczywistości istnienia „on”. Poczytać o nim można w Chryzantemie i mieczu, książce pisanej dla Amerykanów po japońskiej kapitulacji. „On” jest rodzajem poczucia obowiązku panującym w tym kraju od zawsze. Japończyk czuje dług wdzięczności nie do spłacenia w stosunku do ojczyzny, rodziny, norm. Nałożenie mu dodatkowego ciężaru powoduje takie męki, że zaczyna się zachowywać wbrew konwencjom, Wiruje. Misiak odczuła działanie „on” w sklepowej przymierzalni, gdy dopinała spodnie. Zajrzała wtedy do niej asystentka Yamamoto. Japonka natychmiast wycofała się, gnąc w ukłonach. Dla Misiaka jej reakcja była mocno przesadzona – pół życia stylistki polega na oglądaniu nieubranych ludzi. Ale dziewczyna w swoim mniemaniu popełniła niewyobrażalną gafę, naruszając cudzą intymność niedopiętych spodni. Po tej kompromitacji musiała się zrewanżować, zmyć plamę na honorze, przywrócić „on”. Porzucając zwyczajowy dystans, dreptała przy Misiaku w roli gejszy-służącej resztę dnia. Przy pożegnaniu zaprosiła ją do swojego malutkiego mieszkanka: „Obiecaj, że gdy przyjedziesz znowu, będziesz u mnie mieszkać”. Misiak upewnił się na podstawie objawów, że to „on”, nie lesbijstwo.
Najlepszym prezentem przywiezionym z Tokio była dla mnie wiadomość o jedzeniu sushi rękoma. Wyjaśniło to pełne uznania spojrzenia rzucane mi w restauracjach przez kucharzy Japończyków. Wszyscy dystyngowanie dziabią pałeczkami, a ja chamsko łapą. Pałeczki są drewnianą protezą dzioba, po co mi to? Równie dobrze mogłabym posolić sobie ubranie.
Między stówami okazał się tendencyjny, Tokio tak nie wygląda, ludzie się tak nie zachowują – uważa Misiak rezydujący w tym samym filmowym hotelu.
Zrozumiała japońską obsesję na punkcie markowych rzeczy. Kiedyś w Paryżu, przed sklepem Vuittona, dopadły ją Japonki, dały pieniądze, błagając o kupienie torebek. Im nie chciano sprzedać. Misiakowi też, gdy sprzedawcy zobaczyli przyciśnięte do szyby płaskie buźki. Jest limit towarów na Japonię i nie możemy dewaluować marki” – powiedzieli, oddając starannie wyliczone euro. Limity w raju konsumpcji, zdrada marzeń o rekordowej sprzedaży? Czyżby luksus przez swoją wyjątkowość wypina! się kosztownie na ideały równości, wolności, na całą demokrację? Mieszczansko porządne torby od Vuittona pokazały nagle drugie dno: popierdolenia natury ludzkiej Wschodu i Zachodu.
Japończykom imponuje mistrzostwo wykonania markowych towarów. Ich kultura polega na perfekcyjno-obsesyjnym wykonywaniu chociażby najprostszych czynności, zamienianiu ich w ceremonię. A tradycyjne poszanowanie hierarchii przekłada się podczas zakupów na pogoń – za najlepszym. Nie można tego porównać do zachodniego kupowania prestiżu i gustu za pomocą firmowych napisów. Jest w tym niuans różnicy, dystans pozwalający ludziom Zachodu odróżniać prestiż marki od kupienia sobie w niej miejsca. Wkroczenia w imaginacyjną hierarchię, do której przyzwyczajeni są Japończycy. U nas nikt poza fiksatami nie zrobi sobie z domu muzeum ciuchów i gadżetów ulubionego projektanta. Niektórym Japończykom to się zdarza i nikt nie odsyła ich do psychiatryka, chociaż już dawno przekroczyli granicę fashion victim i stali się fashion zombie żyjącymi pod hipnozą nazwiska:
Gaultier, Galliano. By nie wyrwać się ze swego stanu fascynacji, wyrzucają z domu wszystko, co nie jest firmowane przez uwielbianego projektanta. Jeśli jedzą, to na talerzach z jego logo, jeśli patrzą na zegarek, to też od niego.
Perfekcjonistyczną kulturę Japonii można by zdiagnozować jako obsesyjno-kompulsywną. Pół biedy, gdy obsesja dotyczy duchowości. Kiedy z braku metafizycznych celów przerzuca się na materię i jej kompulsywne zakupy… W japońskiej sztuce i filozofii zen żmudne ćwiczenia powtarzane w nieskończoność doprowadzają do mistrzostwa: podmiot i przedmiot stają się jednością. Łucznik utożsamia się ze strzałą, kupujący z kupowanym, klient Prądy z Pradą: zwykły Japończyk w dziupli tokijskiego mieszkania obwieszonego ciuchami Prądy, w trampkach od Prądy, majtkach, spodniach Prądy, zajadający prądowy ryż.
Handlowy raj Zachodu jest ciągle na Wschodzie. Nie trzeba do niego wracać, wystarczy podbić.