38134.fb2 Europejka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Europejka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

CZERWIEC

1 VI

W „Rzepie” felietonista wspomina jednym krótkim zdaniem o krytykach, u których można kupić recenzję. Pierwszy raz usłyszałam o tym od wydawcy instalującego się właśnie w Polsce.

– Ile kosztuje dobra recenzja? – zapytał biznesowo. Dla niego przekupstwo recenzentów jest zupełnie normalne w kraju korupcji.

Co za różnica, czy wydawca płaci łapówę, czy honorarium gazeta, gdzie krytyk ma posadkę, a redaktor określoną linię i innych recenzji niż zgodne z własnymi poglądami i sympatiami nie puści?

Jim Carrey zagrał w najnowszym filmie samego Boga. Nic dziwnego, że wybrano go do tej roli – jest najśmieszniejszy. Chociaż moim Bogiem byłby Benigni. Wykorzystuje bycie komikiem, mówiąc z emfazą bzdury i prawdę jednocześnie. Można się pogubić, czy on serio (te dziesięć przykazań), czy żartuje (paradoks miłosierdzia). I to rzucanie się Benigniego na wszystkich, by ich całować (nawet zdrajców). Jego pajacowata z pozoru, ale jakże chrześcijańska przemowa do Berlusconiego: „Nie chcemy twoich pieniędzy, chcemy miłości!!!”

Wracamy z lasu do domu nocą. Ostrożnie wynosimy z wozu śpiącą Polusię. Skąd ona się wzięła, cała, gotowa ze swoim charakterkiem. Ktoś widział równie przemądrzałe jajo albo plemnik o tak stanowczych poglądach?

Skulona na naszych dłoniach jest słodką kroplą. Właściwie życie od embrionalnego początku przypomina kroplę wpuszczoną w zastygły roztwór świata. Z czasem traci ona swój krągły, dziecięcy kształt. Rozrasta się i wysycha w martwej materii.

Taka laurka na Dzień Dziecka.

2 VI

Robię sobie własny Dzień Dziecka i jadę do Łodzi, do rodziców.

– Nie namawiaj mnie na piwo po komunii -broni się mój tata, uwielbiający browarek.

Nie próbuję go namawiać, tłumaczę: Chrystus zjadł chleb i od razu strzelił sobie kielicha, nic w tym złego.

Zaczynam rozumieć: mój schorowany tata od jakiegoś czasu myli eucharystię z antybiotykami, których nie wolno mieszać z alkoholem.

W klasztorze w Łagiewnikach mama składa Poli rączki i namawia: W imię Ojca… Mała trzaska łapkami i kwili: Aamin.

Babcia jak ptak zupełnie instynktownie uczy swoje pisklę trzepotania i lotu do nieba. Nieważne, że małe niedawno się wykluło i ledwo mówi.

Rano jeszcze planujemy wyjazd do Włoch, wieczorem ostudzeni w zapale rezygnujemy, nie stać nas, całe pieniądze wsiąkną w dom. Jednak biuro podróży, gdzie wynajęłam kwaterę na wakacje, odmawia oddania pieniędzy.

– Jak to, zapłaciłam za ubezpieczenie od rezygnacji – bronię swego.

– Rezygnacja tylko na podstawie lekarskiego zaświadczenia.

Mam przynieść zwolnienie? Jestem w szkole? Takie samo ubezpieczenie płaciłam w Szwecji i mogłam wtedy jechać, nie jechać-według uznania. Jestem dorosłym człowiekiem ubezpieczonym od własnych kaprysów czy decyzji. Nie w Polsce. I tak dobrze, że nie muszę przyjść z mamą na wywiadówkę, bo odechciało mi się wakacji. Nie jesteśmy jeszcze Europejczykami, jesteśmy sepleniącymi po polsku dziećmi Europy.

4 VI

Parkuję w cieniu billboardu z patologiczną diwą (neuroza pożerająca anoreksję) – Celinę Dion reklamującą swoje perfumy. Rozumiem, ktoś chce wiedzieć, czym pachnie Delon, Rossellini, Sabattini (ta to się musi napocić), ale kupować chemię zamiast naparu czy wyciągu spod pach idola?

Nie wierzę, czytam jeszcze raz. Ludzka czaszka ma dwadzieścia dwie kości. Dokładnie tyle, ile jest hebrajskich liter, ile kart tarota. Wiadomo, wróżenie i czytanie bierze się z czerepu, tego szamańsko potłuczonego przy inicjacji albo kiwającego się nad tekstem.

Piękne zdanie do książki, której nie mogę zacząć (i dobrze, skoro się ciągle czegoś dowiaduję), o tarocie: „Kart wielkich arkan jest tyle, ile kości ma głowa”. Dalej po łebkach rozszyfrowujemy tajemnicę wszechświata.

Mamy dziecko ekstremalne. Piotr przytrzymuje jej głowę pod wodą, za uparte popijanie basenowych brudów na podwórku. Wrzask. Zbiegają się przerażone sąsiadki (ten długowłosy nie może być normalny, co dzień godzinami spaceruje z dzieckiem), gdy jest ich wystarczająco dużo, mała znowu podstawia się do podtapiania i wrzeszczy z radości.

5 VI

Trzydzieści stopni, uciekać z miasta, z mieszkania podgrzanego do czterdziestu. Nie możemy, Piotr dosta! urzędowe wezwanie. Wraca i siada wykończony na podłodze w przedpokoju.

– Nie uwierzysz. Mamy tymczasową rejestrację wozu. Trzeba iść do tutejszego cyrkułu po stalą.

Wiem, planuje ucieczkę do Szwecji, tam się nie chodzi po urzędach, wystarczy internet, telefon, a jeśli w sprawie auta, to tylko po jego odbiór. Reszta automatycznie, kraj na automatycznego pilota.

– Czego my jeszcze nie wiemy? – zastanawiamy się, co mamy tymczasowo albo nielegalnie. Natychmiast myślę o dziecku.

– Pola nie ma peselu.

Piotr pochyla się nad podłogą i zaczyna się histerycznie śmiać. Kraj, w którym trzeba pytać wnikliwie o oczywistość, o podstawy – arche. Kupując mieszkanie – czy rury są skręcone i dach nie przecieka, wóz – czy można nim wyjechać za granicę.

TV proponuje udział w programie „Seks Polaków”. Nie dam się naciągnąć na mówienie prawdy kilku milionom telewidzów. Powiedz komu, że jest mentalnie zboczony, bo prześladowany za normalność.

6 VI

Upał jest splendorem z nieba, dziełem sztuki i musi mieć swoją oprawę: palmy, ocean. W blokach staje się tandetną smażalnią z plastikowymi krzesłami wystawionymi na balkon.

Prowadzę Misiaka do tajnego klubu przy Marszałkowskiej. Nie ma pojęcia, co ją czeka. Otwierają się drzwi, w środku czyha na nią siedemdziesiąt osób, kwiaty i prezenty. Cały modowy światek, gdzie nic nie jest wymierne oprócz ambicji. Przyszli z sympatii – impreza jest bezinteresowna. Misiak już wymiksował się z branży, nikomu nic nie załatwi. Idzie, idzie przez ten szpaler wiwatujących gości, tak jak i przez swoje życie wśród ludzi wdzięcznych za jej dobroć. Nie wchodzę, nie żegnam Misiaka zawodowo.

Siadło mi na wyobraźnię. Prześladuje mnie spękana skorupka sutka. Widać przez nią, w dziurze, kuliste wnętrze wysuszonej piersi. Jej ciemną głębokość zamiast mlecznej wypukłości.

Cofam przed domem wóz. Przed chwilą szłam obok wyścigowej toyoty sąsiadów. Wiem, jest za mną, ale jej nie widzę.

Dowiedziałam się o ciąży koleżanki, dość katastroficznej, myślami jestem przy niej. Pierdut, walnęłam tyłem w wychuchane cacko. Toyota ma szlaczek na wysokości moich zderzaków. Afera.

7 VI

O głosowaniu „Za czy przeciw wejściu do Europy” w desperacji mówi się: bitwa, chrzest Polski. Z głosujących robi się narodowych bohaterów wypełniających obowiązek równy powstańczemu. A to tylko test na inteligencję – w którym okienku postawić krzyżyk.

Delikatność w rozmowie? Chyba milczenie, by zrobić komuś miejsce. Margines ciszy.

8 VI

Piotr był do wieczora w swoim Laboratorium. Ledwo zdążyliśmy przed zamknięciem zagłosować.

Jeżeli przegramy, andrzejki będą świętem narodowym, bo wtedy wygra Lepper.

Polusia zasnęła między nami, w hamaku naszych rąk. Gdy nie ma dwojga rodziców, dziecko chowa się w jednej dłoni, która żeby je uchronić, musi zacisnąć się w pięść (najczęściej samotnej matki).

No i jestem w Europie! Po wieczornym dzienniku ogłosili wyniki głosowania. Mogę zostawić wnukom swój paszport uchodźcy bezpaństwowca z lat 80. Będą oglądać to kuriozum ucieczek w Europie XX wieku, jak ja gotykiem pisaną książeczkę niewolnika Trzeciej Rzeszy z nazwiskiem moich dziadków i ojca.

10 VI

Podejrzewałam się o synestezyjne mitomaństwo: zapachy widzę przestrzennie, z fakturą i w kolorach. Z muzyką to samo. Dni tygodnia i słowa mają barwną poświatę. Czytam w najnowszym „Świecie Nauki”, że to się zdarza raz na dwieście osób, udowodnione komputerowymi badaniami mózgu. Kobietom częściej, artystom nawet siedem razy częściej kitwasi się słuch ze wzrokiem i dotykiem. Mózg dzięki tym nienormalnym przerzutkom i pomieszaniu stworzył abstrakcje metafor, żeby sobie wytłumaczyć, co czuje, widząc albo wąchając. Gdyby wszystko funkcjonowało w nim normalnie, każdy zmysł w swojej przegródce, nie byłoby wyobraźni, więc artystów, a w konsekwencji ludzi. Zostalibyśmy na poziomie małpoludów i – współcześnie – biurokratów, z całym szacunkiem dla tego zawodu, którego metodyczności nie pojmuję, bo synestezja jest uszkodzeniem genetycznym.

Uciekamy przed upałem do lasu. Dzwoni telefon, ktoś chce obejrzeć mieszkanie. Odsyłam go na 19.00, wtedy będą pierwsi zwiedzający. Ale upiera się, prosi. OK. W domu syf, sprzedaję jednak ściany i podłogi, a nie porządek.

Zjawia się dwóch młodzieńców w garniturach. Pokazuję im nasze osiągnięcia: markizę, dębową podłogę, i zniszczenia: chamską dziurę w łazience na szwedzki czołg piorący. Otwieram szafę-kolumnę w kuchni, demonstrując jej użyteczność.

– Ooo, tarot – zauważa jeden ze zwiedzających.

Dostrzegł nie wiadra i szczoty, ale marsylską talię upchniętą między książkami.

– Byłem w piątek u wróżki i wyciągnąłem z kart „Słońce”, przepowiedziała, że w czerwcu kupię dom.

Facet u wróżki?

– Proszę – podsuwam tarota.

Wyciąga kartę „Szaleniec”. Staję się czujna, tym bardziej że decyduje się kupić natychmiast i bez targowania.

– Niech panowie się zastanowią. Piętro niżej mieszka psychol zabawowy. U nas nie słychać, ale szaleństwo eksploduje…

Spudłowałam, nie są parą, skoro kupujący pyta:

– Czy mogę zaprosić moją dziewczynę, ona ma też na imię Manuela…

Wychodzą. Chyba śnię: sprzedaliśmy mieszkanie klientowi nr 0 (pierwsi będą za chwilę) i w dodatku specjaliście. Zostawił wizytówkę firmy farmaceutycznej ze swoim tytułem: Sales Force Trainer. A jeśli to był tylko trening i on przyprowadził pracownika na szkolenie, jak nie kupować mieszkania? Nie targował się i wyciągnął „Szaleńca”.

Oczywiście Misiak też, równolegle do mojego losu, zmienia mieszkanie. Wynajął pracownię przy ASP. Wzywa mnie do pomocy przy przeprowadzce. Po upchnięciu komputerów i pak idziemy się powłóczyć. Przy placu Teatralnym puste knajpy, być może otwarte za wcześnie, zanim pośrodku uruchomią wielopiętrowy garaż w kształcie stracha na UFO. Kelnerzy grający ze sobą z nudów w bilard twierdzą, że to będzie hotel i sklepy projektu słynnego architekta. Idziemy się pocieszyć do sushi baru. Bierzemy surowy płat ryby maślanej. Subtelność smaku bez smaku. Oskrobanego do podstaw materii, bez atrybutu zapachu, śladu upaprania gnijącym życiem.

W tym snobistycznym zakątku Warszawy, gdzie z kwietników „La Bohemę” wyrastają pokrzywy, jesteśmy trochę w Paryżu. Jego podejrzanej dzielnicy, gdzie nie dochodzi nawet metro.

11 VI

Z wózkiem do lasu. Na polu w Kierszkach para staruszków pieli ziemniaki. Pytam, czemu nie sprzedadzą ziemi. Wkoło rosną wille, a na ich polu pyry.

– Pani kochana, musiałbym sprzedać tu 1500 metrów i tam pode lasem 2000, mniej nie można – przepisy. Po 60 dolarów za metr, i co ja bym z temi pieniędzmi zrobił?

– Nic, żył z nich na emeryturze.

– Wolę uczciwie pracować.

I haruje w zielonych – liściach. Słucham jego przypowieści o marnotrawcach z pobliskich Chyliczek. Jeszcze za Gierka wszyscy tam ziemię sprzedali i pomarli, zapili się. Dotąd pamiętają jednego z nich, nazywali go „Degol” – dryblas w czapce degolówce, co wracał z Warszawy taksówkami – w pierwszej on, dziesięć za nim pustych, dla szyku.

Tylko jedna rodzina przeżyła, wkładając pieniądze w sklepik, ale powariowali z bogactwa: Na wakacje pojechali raz, do Grecji.

Pola każe sobie powtarzać:

– Pola?

– Pietucha.

– Mama? – pyta.

– Manuela.

– Tata?

– Piotr.

– Mhm – przemyśliwa. – A kubek?

Czeka na odpowiedź. Każdy ma przecież swój pseudonim. Ludzie rozkładają własny nadmiar bycia na dwa, trzy imiona, tytuły, czemu by i nie kubek, z łatwością dzielący się na kilkanaście odłamków – bam!

12 VI

„Playboy” zamawia u mnie opowiadanie. Przy okazji dowiaduję się czegoś o sobie, playboyowy księgowy uznał mnie za dobrego biznesmena. Ton był sarkastyczny, komplement wątpliwy.

Zaraz, czy artysta musi zarabiać poniżej średniej krajowej? Bo ma za darmochę talent, niekoniecznie dyplomy? Proszę bardzo, niech kwękający na mnie biurowy sam skrobnie opowiadanie. Każdy umie pisać, ale płacą temu, który umie napisać. Czy to takie trudne zrozumieć, że człowiek ceni swoją pracę? Fachowiec od komputera czy banku uważa godne wynagrodzenie za normalne. Hydraulik na dzień dobry bierze 50 zł. Fachowiec od pisania (jest ich na taki duży kraj niewielu) ma szarpać chałtury za 100-200 złotych? Ten, kto pracuje na dobrym etacie, nie przejmuje się, czy w następnym miesiącu będzie robota albo pomysły. Ja mam wolny zawód, a wolność kosztuje (mnie i z niej korzystających).

Po północy zmęczona włażę do wanny. To, że w ubraniu, zauważam dopiero, gdy zaczyna mnie oblepiać w ciepłej wodzie. Tym łatwiej dzielę się na to, co na zewnątrz: ciężkie, nasiąknięte sennością, i na wewnętrznego obserwatora wymytego ze zmęczenia, wyszorowane do przezroczystości ego. Może tak będzie potem: ciało wyżęte z wilgoci życia i opłatek duszy.

14 VI

W południe sesja dla „Pani”, zdjęcia do felietonów Piotra i mojego. Pola, weteranka fotograficzna, zasypia w wózku. Fryzjer, zwierzając się ze swoich rozczarowań sztuką, odkrywa, skąd bierze się tęsknota za latami 60.

– Kiedy godzinę czeszę gwiazdę, a ta papla o niczym, nie mogę mieć szacunku do spektaklu. Zero tajemnicy. Dawne filmy, w to wierzę – kończy robotę na mojej głowie.

Przyszłam tu z potarganymi kudłami, bez makijażu, ubrana w wieloletnie szmaty. Ze zdjęć uśmiecha się dobrze ociachana, wymalowana dziewczyna, która przy okazji kupiła to, w co ją ubrała stylistka (skoro mój rozmiar, kolor i tanie – nie muszę już chodzić po sklepach, na co nie mam czasu). Widząc na polaroidach swoją przemianę, rozwiązałam zagadkę ludzkiego pochodzenia: małpa wystylizowała małpę na człowieka.

Polka paluszkami pokazuje nowo poznanym „V” – reklamując swoje dwa latka. Piotr opowiada jej na dobranoc:

– Kotki śpią, pieski śpią, nawet Natalka śpi.

Pola wali piąstką w ścianę, domagając się solidarności od usypianej po drugiej stronie sąsiadki równolatki:

– Talka, nie.

15 VI

Catherine Millet – sztandarowa francuska Marianna nowoczesności, ze wszystkim na wierzchu.

Dziewczyna bez tabu, przepuszczająca przez swoje ciało równie obfity strumień spermy, co marzeń. Nie znalazłam w jej książce nic oprócz szczerości malarstwa prymitywnego.

Przekonywano mnie do stylu, sięgnęłam więc po oryginał. Tłumaczenie mogło utłuc finezję. Ale nie, tak samo monotonne jak po polsku.

Życie seksualne Catherine M. mogłoby się znaleźć w aneksie do preambuły Konstytucji Europejskiej. Nie zalatuje od niego żadnym judeochrześcijańskim grzeszkiem. Tętni i jęczy preeuropejskim animalizmem seksualnym. A gdyby tak z neandertalczykiem, pierwszym mieszkańcem dzisiejszej Francji? (Zastanawianie się antropologów, czy sapiens krzyżował się z neandertalczykiem, jest bez sensu. Jeśli mógł, na pewno skorzystał. Skoro nadal dupczy kozę, psa a nawet kurę. Człowiek nie zna ograniczeń. Jest przerażająco wszechstronny. Seks z suką? Co za problem. Kaplica Sykstyńska? Proszę bardzo. Ludobójstwo – jeszcze szybciej.)

Millet, trochę tropem Bataille’a, kojarzy brzydotę z seksem. Brzydota ekscytuje, przywołując zwierzęcą seksualność. Im piękniejszy, anielski człowiek, tym bardziej pożądany, po to, by go zdobyć i obnażyć jego zarośniętą, seksualną twarz.

Ludzie to perwersyjne małpy w leasingu u aniołów?

Sądzę, że Millet nieprzypadkiem jest galerniczką sztuki współczesnej (oraz seksu). Jej książka to zbiór erotycznych artefaktów, kolekcja przeżyć i kochanków. Współczesne życie seksualne Catherine w galerii jej ciała dostępnego dla wszystkich. Nimfomański happening i jego dokumentacja w ponadmilionowym nakładzie.

Jutro notariusz, umowa wstępna, gra wstępna z moją wyobraźnią. Kupimy dom? Sprzedamy mieszkanie?

16 VI

Jestem zdemolowana nasiadówką u notariusza. W życiu nie kupowałam czegoś tak dużego. Jeśli mi się uda nie pomylić kont, dat, zgrać sprzedaż z kupnem, zostanę maklerem.

Wreszcie ktoś na moim poziomie papierowym – właścicielka domu, Malarka, też nie może się połapać w dokumentach, gdzieś je pozostawiała. Kiedy zgubię świstek (konieczne zaświadczenie, bez którego nie będzie końca świata), podejrzewam się o zjedzenie go przez sen. Potrzebne dokumenty przezornie trzymam przy łóżku już dzień wcześniej, by mieć je najbliżej siebie.

Moja paranoja rozwija się kilometrową nicią ze szpulki podejrzeń. Oplata wszystkich w jeden spisek: Malarka i Szaleniec niby się nie znają, ale może są w zmowie z Notariuszem. Zapłacę za chałupę i jej nie będzie, zniknie urzędowo. Dwa lata stała pusta, może to same ściany? Skąd ten pośpiech z kupnem naszego mieszkania i takie zbiegi okoliczności, a skąd zbiegły, zwiezienia?

Piotr mnie diagnozuje: osobowość paranoidalna. Zgadzam się, skąd ma być wyobraźnia lepiąca fakty w fabułę? Czym byłby pająk bez sieci łapiącej to, co się napatoczy? Pracowitą mrówką. A tak siedzi i dynda nogą, nic nie robiąc, ma wolny zawód i albo coś mu wpadnie, albo głodna bohema.

Dostaję finansowego bzika na myśl o wyjeździe do Włoch, za dwa dni przyjeżdżają synowie Piotra.

17 VI

Świat jest psychiczny. Dzwonią z produkcji Wesela Wojtka Smarzewskiego. Pytają, czy wystąpiłabym w jego filmie, życząc czegoś państwu młodym. Czemu ja? Proszę o wytłumaczenie. Dostano je faksem: „Czy tego chcecie, czy nie, mieliście i nadal macie na mnie wpływ – pisze reżyser. -Jaka by ta moja wrażliwość nie była, pewnie w dużym stopniu dzięki Warn (Mleczko, Nowakowski) «moje» Wesele ma taki, a nie inny kształt”.

Teraz jasne, dlaczego scenariusz Smarzewskiego, czytany przeze mnie bez wiedzy autora dwa lata temu, gdy Piotr opiniował go entuzjastycznie dla producenta, tak mi się podobał. Toż zachwycałam się własnym żebrem.

Ogłoszono, kim jest przeciętny Polak: 36-letnią kobietą w dużym mieście, 60-metrowe mieszkanie, lodówka, pralka, wóz i 1,5 dziecka (przeczytanej książki chyba też). To ja. Natomiast Połcia to już następne pokolenie: dworek na wsi, dwa obywatelstwa.

18 VI

Dzień wariata. Rano zdążyć na lotnisko odebrać synów Piotra, on musiał do Laboratorium. Później bank, wynieść stamtąd w kopercie kilkanaście tysięcy dolarów, pędem do notariusza – tam finał umowy wstępnej, której przez roztargnienie moje i Malarki jeszcze nie podpisałyśmy.

Kilkunastoletni bracia szwedzcy schodzą ze stopni samolotu jak z ringu. Młodszy – Feliks – bezkrwiście blady (brak słońca). Antoś – starszy – z krwawiącymi tamponami w nosie i włóczkowej czapce albo podartym opatrunku ściśle przylegającym do brudnej głowy. Był na skandynawskim Jarocinie i ubrania prześmierdły mu nie trawą, ale rzygami kolegów. Opiekując się kumplami, nie miał czasu jeść, pić i się złachał, stąd krew z nosa, no, trochę się dołożyła hemofilia.

– Mam przez nią zabronionych ze trzydzieści leków na przeziębienie – wykasłał.

– Jooo – potwierdza młodszy.

Odstawiam ich do domu i pędzę do banku. W radiu Rokita, przesłuchując Millera, bierze go w imadełka dociekliwości. Kilkanaście lat temu też walczył na prawo i logikę z komuchami w Krakowie. Wykrzykiwał im racje rzymsko-prawne. Teraz rozmawia z tymi samymi ludźmi i znowu jest górą, znowu prawdopodobnie bez konsekwencji. Czy on nie ma deja vu?

Trzy czwarte Polaków jest za ustąpieniem premiera. Tyle samo za Unią Europejską. Łatwiej wejść do Unii niż wyrzucić Millera wrośniętego we władzę.

Wygrzebuję z worka na szyi pieniądze dla notariusza. Chyba się przesłyszałam, o kilkaset złotych więcej, niż mówił poprzednio. Malarka zgadza się ze mną. Notariusz twierdzi, że mówił o kwocie brutto. Ja żyję w świecie netto (tym czystym, nieobciążonym brutalnością brutta).

– Nie mam więcej – biję się pustym woreczkiem w pierś.

Notariusz bierze kalkulator i robi mi dobrze.

– To ja obniżę – wychodzi dać sekretarce nowe rachunki.

– Co jest? – pytam Malarkę. – Co on obniżył?

– Notariusze mają widełki, mogą wziąć wedle uznania.

Czyja kupuję wielbłąda, czy jestem u państwowego urzędnika? Nie chcę według widzimisię, nie chcę widełek. W Polsce prawo też jest według widełek używanych przez diabełki. Notariusz podaje mi przy wyjściu książkę i prosi o dedykację.

– Brutto czy netto? – próbuję być z branży.

Wracam do domu, do międzynarodowej młodzieżówki -jeden Chopin kaszle i nadal krwawi, drugi Waryński przeżarty szkorbutem słania się pod ścianą. Pola wniebowzięta, ma nowych idoli. Chce z nimi spać, sikać na stojąco. Przede mną bagaże, najchętniej wlazłabym do walizki. Chcę być rzeczą, nie czuć, nie widzieć. Mieć jedyną zaletę – przydatność – i być odkładana na miejsce, na odpoczynek.

19 VI

Wyjeżdżamy o świcie. Młodzieżówka z tyłu. Pola w swoim foteliku trzyma braci za palce z radości i strachu: A jeśli znikną? Zagląda im uwodzicielsko w oczy, żeby byli, bardziej byli z nią.

– W imię ojca i synów – żegna się Piotr. – Ruszamy.

Z radia nowy polski przebój: nasze pierogi (z makiem) podano urzędnikom europejskim. Ustawiali się w kolejce po dokładkę. Ha, nasze niezakazane makowce – opium dla ludu europejskiego. We Francji uważają, że tradycyjne ciasto wschodnioeuropejskie z makiem jest wymysłem karteli narkotykowych. Indianie na uprawach koki też pewnie mówią o świętych roślinach niezbędnych do religijnych imprez.

Wysokie chmury, rozmyte nad Częstochową. Są gigantycznym zdjęciem rentgenowskim kości anielskich na ciemnoniebieskiej kliszy nieba.

Dąbrowa Górnicza i dymy z kominów w kształcie przysadzistych zniczy. Wiecznie dymiące lampki na grobie martwej tu ziemi.

W Krakowie obowiązkowe wycieranie o szacowne mury. Połcia biega po wawelskim dziedzińcu pulchniutka, roześmiana. Alegoria renesansu. Bezczelnie żywa, radosna i wszystkiego ciekawa. Nic ze średniowiecznej pokory. Czeka ją barokowe dojrzewanie form. Mądrości oświeconego rozumu, romantyczne miłości. Cały świat przed nią, jej Ameryka, jej księżyc, do którego wyciągała niedawno rączki. Pulsuje w niej ta sama energia, co w kolumnach tych krużganków. Dziś wyblakłych, w czasach świetności malowanych byczą krwią.

20 VI

W górach słabo słychać radio.

– Może być trochę klasyki? – wsuwam CD z Mozartem.

– To taka piosenka trwająca godzinę? – załamuje się Feluś.

On słucha tego, co większość dzieci w Szwecji – kapeli Antychryst po norwesku. Brzmi to dla nich śmieszniej niż dla nas czeski.

Polska flaga na przejściu granicznym. Białe łopocze, czerwone sztywnieje. Może jest strupem przyschniętej na jakiś czas historii.

Pola zbóż są kromkami chleba z okruszkami kłosów. Posmarowane lejącym się, miodowym światłem.

Jestem pierwszy raz na Słowacji. Widzę góry od tyłu. W dzieciństwie wyobrażałam sobie Tatry po drugiej stronie dużo brzydsze, jak tył szafy z dykty.

Dziewczyna w McDrivie pyta, czy nie umilić czekania i nam nie „nafukać”. Natychmiast się zgadzamy, ciekawi tego czasownika w użyciu. Wyjęła firmowy balonik i go nadmuchała.

21 VI

Austrię oglądam oczyma Poli: świat czystszych, lepszych zabawek. Umyta lokomotywa, domki z kwiatkami. Dla dorosłych droższe zabawki: Austria cenowo jest dla nas kasynem. Kładziemy na ladę euro, nie wiedząc, czy za trzy żetony dostaniemy lody, lizaka czy obiad. Stanowczo wolałam szylingi, liry, franki. Miały swoją wagę, ciężar intelektualnych przeliczeń, gdy zamieniało się je w głowie na dolary. Tych kilka sekund dawało czas na porównanie cen, oszacowanie strat. Euro, zawsze zaokrąglone do pełnej sumy, wydaje się podatkiem od wzbogacenia na Unii.

Jednym skokiem 800 kilometrów spod Wiednia do Viareggio. Tropikalna Łeba. Błądzimy nocą po Apeninach, szukając naszego domku. Na dole, przy plaży dantejskie piekło z przysmażanymi Włochami. W górze ciemno i ciasno: chatka okazuje się za mała dla naszej prawie piątki. Właściciel, signor Pezzini, dając klucze, może chciałby nam coś powiedzieć, ale zasypiamy w pół jego słowa.

22 VI

Mieszkamy na dachu Toskanii. Pod nami góry, morze i jezioro Massaciucoli. Dla nas sad oliwkowo-bananowy i warzywnik. Zaspany Antoś przyładował grudą wyschłej ziemi w krzaki, żeby wystraszyć nietoperze. Nie odleciały, zakołysały się, błyszcząc w słońcu fioletowoczarną skórką, i spadły. – Nie wiedziałem… roślina? – ogląda strąki – ba… bakłażany mówicie? – niedowierza, dziecko Północy.

Piotr jedzie z fratelli (tak Pezzini nazywa Antka i Fela) nad morze, gdzie wyblakły młodszy natychmiast dostaje porażenia. Zostaję z Polcią, musi wrócić do swojego rytmu papu, spać. Polewamy się wodą z węża, kołyszemy w hamaku. Mała zasypia przyduszona skwarem.

Mogę pisać opowiadanie dla „Playboya” o dwóch zakochanych w sobie dziewczynach, odkrywających zalety damskiej miłości. Damski Bóg: „Już mając dziewiętnaście lat, bałam się tego, czego większość dojrzałych kobiet: że dla facetów jestem tylko alibi. Zgrabnym, dwunożnym parawanem mięsa, za którym się mogą bezkarnie brandzlować, zgodnie ze swą naturą onanistów. Zasłonięci w łóżku moim nagim ciałem rytmicznie podrygiwali, udając mężczyzn. Neurotycznie unerwionymi fiutkami chowali się we mnie przed pedałami i obowiązkiem masturbacji, żeby nie mieć nocnego, samobójczego wytrysku prosto w łeb. Wolę więc dziewczyny, z tego samego powodu co oni. Lesbijką zostaje się z przyjemności, nie z obrzydzenia do chuja”.

Pisanie przerywa mi czyjaś obecność. Kogo przyniosło na to pustkowie, na sam szczyt góry? Ktoś się skrada. Rozglądam się, łapiąc za szpadel zostawiony przy grządce. To bananowiec naśladuje kroki uderzeniami liści. Gwarki potrafią imitować śpiew Callas, papugi gadać. Rośliny też coś umieją udawać. Czemu by nie stąpanie. Bananowce są przecież chodzącymi drzewami, rozmnażają się przez posuwające się coraz dalej kroczące korzenie.

Smakuję wino i upał. Jedno przelewa się w drugie. Transfiguracja smaku w mękę. Zamykam oczy, ratując je przed wyparowaniem. Drzewa, nawet zwykłe plantacje są tu dziełami sztuki. Do zieleni dodano wszędzie morski błękit, z Toskanią wymieszało się niebo.

Fratelli zostają wieczorem w domku. Z kultury interesują ich tylko sklepy muzyczne i skoki na bungee. My jedziemy do Pietrasanta. Carolina, moja włosko-paryska przyjaciółka, obiecała być w swoim rodzinnym Massaciucoli. Musiała jednak zostać w Luwrze i odnawiać mozaikę dla Francuzów, których oczywiście nie znosi, więc wyszła za mąż za jednego z nich. Przekazała mnie swoim włoskim znajomym w Pietrasanta. Alessandra zaprasza nas do siebie, do właśnie kupionego na poddaszu studia. Średniowieczny strych za 170 tysięcy euro. Bez prądu, za to w sąsiedztwie domu Michała Anioła. Duchota, uciekamy na dół do restauracji dla wtajemniczonych. Właściciel wrzeszczy, broniąc spaghetti przed pożarciem. Lituje się nad Połą przywiązaną szelkami do krzesła. Zaraz przyniesie jej coś piu alto. Czekamy na dyby dziecięce. On niesie triumfalnie poduszkę grubości kartki.

Nie najlepszy pomysł zasypiać, czytając Ćwiczenia duchowne Loyoli. Po przeczytaniu spisu wykroczeń wiem, że jestem potępiona na wieki. Ciekawe, jak poradził z tym sobie mój były mąż, guru katolickich pampersów. Dostał rozwód kościelny, a ja nic nie wiem i niepotrzebnie się dręczę?

Czy pampersi byli tak głupi, że słuchali nawoływań do nawrócenia faceta żyjącego z własnej woli w grzechu śmiertelnym? A może to słynne paradoksy chrześcijaństwa?

23 VI

Dzieci ze Szwecji, wychowane w kraju, gdzie nie ma prywatnego ziarnka piasku, nie mogą zrozumieć, za co płacimy, wchodząc na plażę. Trzydzieści osiem stopni. Ludzie pełzają w upale jak gady. Wysuwają szybko języczki i zlizują lody, zanim zdążą się stopić. Niemcy – prymuski, lizuski Europy – systematycznie pracują nad swoimi gelati na patyku.

Przypomina mi się zdjęcie Marlona Brando przyłapanego przez paparazzich: Niepodobny już do dawnego przystojniaka. Zdziecinniały kolos z brzuchem przelewającym się znad zwisających majtadasów. Przyssany do swojej pięciolitrowej dziennej porcji lodów – zamrożonego mleka. Patrząc psychoanalitycznie: odwet za odstawienie od piersi oziębłej matki, na którą tak narzekał?

Włoskie twarze – mam ochotę ich dotknąć. Nie wystarczy mi samo patrzenie. Rzeźbiarsko, palcami sprawdzić, czy nie zmienią się ich idealne proporcje, nie przesunie wąsko wykrojone etruskie oko. Gdy mówią, słychać w ich głosie starożytne pretensje, prawie łacinę poprzekręcaną wiekami gadulstwa.

Jestem rodzinnym cicerone, ale mój włoski słabiutki. Prefiksy mylą się z końcówkami niczym kroki w tańcu. Zostaje melodia języka, ciągnę ją dalej murmurando, byle dobrnąć do końca zdania.

W Pizie kelnerka: blond włosy zaczesane w kok, biała bluzka pod szyję. Stoi w progu knajpy i patrzy z czułą radością na jedzących. Nie jest włoską mammą, madonną karmiącą pizzą. To raczej prześliczna jasna panienka. Na szyi nie ma łańcuszków, krzyżyków, ale nie mam wątpliwości i nie zaczynam od niższego stopnia: wierząca. Pytam, czy jest bardzo wierząca.

– Taaak, skąd pani wie?

– Masz, siostro, spojrzenie świętej.

Jest informatyczką z Gdańska. Do Polski nie wróci, tu tak pięknie.

24 VI

Trzydzieści dziewięć stopni, chłodniej jest na Bali. Morze zabrało Poli buciki (jedyne), odpadło mi pół zęba albo się stopiło. Piotrowi wcięło kartę w bankomacie.

I największe zmartwienie: Antek ma przedzawałowe tętno, co sprawdziliśmy moim ciśnieniomierzem. Dopiero po długim całodziennym przesłuchaniu znajdujemy powód: snus. Szwecja wybroniła ten shit przed Europą, dowodząc, że hasz w Holandii też jest legalny, chociaż bardziej szkodliwy. Sprasowany tytoń snusu nie wywołuje raka płuc (za to gardła i żołądka), nie truje dymem. Wsadza się go dyskretnie pod policzek na dziąsło i można prowadzić szwedzkie konwersacje:

– Jadłeś, synku?

– Mhhm.

– W szkole dobrze?

– Mhhhm.

Tak rozmawia z niczego niepodejrzewającymi rodzicami kolega Antka, który zużywa dziennie snusu za 6 euro. Antoś oszczędnie za jedno.

Odwiedzam Fabia w jego wiejskiej chatce w głębi gór. Nic się tam nie zmieniło od siedmiu lat. On: opalony, zarośnięte czarnymi kudłami kości.

Okolica to pył suchych grządek i drzewa brzoskwiniowe. Wyro Fabia pod drzewem. Ubrał się na moją cześć w majtki. Pytanie, z czego żyje, byłoby równie taktowne co: dlaczego żyje.

Odwraca swoje obrazy od ściany, na tyle powoli, że zakurzone blejtramy mają czas dojrzeć po drugiej, zamalowanej stronie. Stają się ciepłe, mają brzoskwiniowy meszek.

Fabio woła mnie do sadu, zrywa owoce zżerane już przez osy. Rozciera mi miąższ na ręce.

– Senti – wdycha.

– Nie czujesz się tu sam?

– Widzisz ten dołek pod drzewem? – pokazał dziurę, przy której gniły owoce. – Kucam tam i się onanizuję, jeszcze się nie przelało, znaczy nieźle. I nie mam gwoździem przybitej do drzewa żadnej cycatki. Na sam koniec robię to z krajobrazem, dobrze mi, co?

Nie wierzę mu. On nie wierzy, że kładłam w najgorszych czasach na poduszkę stare mięso i smarowałam je gównem, żeby odzwyczaić się od ukochanego, pamiętać, z kim spałam.

Gdyby nie droga powrotna przez góry, upiłabym się z Fabiem. Raz na dziesięć lat można. Rozpuściła siebie w winie i wypluła. Zrobilibyśmy konkurs, kto pluje sobą dalej.

Wieczorem w Lucce na chodniku coś w stylu nur fur Deutsche - zagroda dla turystów oblepiona menu turistico. Obok szczęśliwi tubylcy piją swoje vino santo, nie żadne butelkowe pomyje.

Wdzięk Włochów, nie tych zażelowanych, ale tych z wiecznej sjesty, potarganych. Na nich nawet spodnie od Armaniego mają krój kalesonów.

25 VI

Włochy to kraj katolicki, ludzi łączą wspólne grzechy, więc i wspólne znajomości. Bez nich nie można tu wypłacić nawet pieniędzy w banku. Krążymy bezsensownie po Banco Lucca, Firenze, Toscana z bezużyteczną kartą visa, do której zapomnieliśmy pinu. Żebrzemy o wystukanie na komputerze połączenia z naszym kontem. Trafiamy przypadkiem do Deutsche Bank i cała transakcja trwa dwie sekundy.

Przewodniki turystyczne po Włoszech są tylko mapą. Trzeba mieć dokładniejsze informacje, adresy knajp w górach dla miejscowych. Tanio i pysznie. W jednej z nich mamma karmi gości cud-polentą i wyciąga nagle pierś dla sześcioletniego synka.

Wczoraj zaryzykowaliśmy z kolacją w Pietrasanta. Nasz dziwaczny kuchmistrz szalał po wąskiej uliczce i już o 19.00 powiedział nam: Pleno! Czyli wara od moich pustych stołów. O 22.00, gdy wracaliśmy z podłej pizzerii, u niego nadal nie było nikogo. Facet się ceni.

Nikt tu do nas, na szczyt Meto, nie zagląda. Piotr rozbiera się do naga w ogrodzie i próbuje rajskiej stylistyki z prawdziwym liściem figowym. Przekonany, że jest sam (dzieci śpią), skacze, łapiąc się gałęzi bananowców, prosto w stronę dwojga staruszków z siatkami na motyle. Nie widzi ich, nie słyszy amerykańskich okrzyków zgorszenia. Uciekają, udając pogoń za motylem. Ona zakryta po szyję kapeluszem, on – kopia Whartona – mieszczański Hemingway, co to się nie uchlewa i nie zabija.

Rynki miasteczek zamknięte dla samochodów to ulubiony wybieg Poli. Są dla niej miejską plażą, zdejmuje buciki i biega po lodziarniach, sklepach. Tańczy, śmieje się do wszystkich. Nie zależy jej na prezentach i zachwyconych spojrzeniach. Swoimi dróżkami doprowadziła nas w Pietrasanta do kościoła z freskami Botero: grubaśny diabeł, otyła śmierć i Matka Boska – ludożerka. Tłusta, jakby połknęła z czułości wszystkie mammy świata. O wiele to lepsze od żelaznych grubasów Botero straszących na placach miasteczka pośmiertnym wypuczeniem form. Te malowidła pasują do opasłego barokowego kościoła, w którym je namalowano. Pełnego poskręcanych jelit kolumn, trawiących nadmiar barokowej pobożności.

Cisza południa. Pola śpi w hamaku, chłopcy pojechali do klimatyzacji-cywilizacji. Po ogrodzie tuptają jaszczurki, spadają ze zbyt rozgrzanych ścian. Biegną, podnoszą łepki, nie mogąc uwierzyć

– Ty, zobacz: pomidory.

– A ten szczur jak urósł i chodzi na dwóch łapach. Kwiaty – widzisz?

– Nie do pomyślenia 60 milionów lat temu.

I biegną dalej, zgorszone ewolucją, uciekając przed nią.

26 VI

Signore Pezzini przyjeżdża każdego wieczoru podlać ogród. Jego vespa w przeliczeniu na ludzki wiek ma tyle, ile jej kierowca: z siedemdziesiąt lat. Posiwiała od stłuczek, ale dzielna i żylasta kablami na wierzchu. Kochany Pezzini oddałby nam serce, więc daje to, w co najwięcej serca włożył i wycisnął: oliwę. Ubiegłoroczna, z ręcznej prasy. Nie piłam nigdy takiej. Może ma w sobie alkohol. Nie mogę przestać, zalewam nią bakłażany i smażę, smażę. Jem tylko to.

Tłem dla Krzywej Wieży w Pizie, czego nie widać na pocztówkach, są lasy i pagórki. Katedra, wieża i dzwonnica nie są przyrośnięte do siebie ani do miasta. Są rozrzucone na wielkim trawniku, trzy gigantyczne białomarmurowe purchawki. Rosną tam od prawie tysiąca lat. Potrzebują słońca do wyrzeźbienia cieni w swoich krużgankach. Niebieskiej kopuły nieba do zwieńczenia proporcji.

Misterne zdobienia kolumn i dachów są w tym ciepłym klimacie pnączami przycinanymi przez architekta. Romański, gotycki styl Włoch jest bliższy starożytnemu Rzymowi niż ponurym północnoeuropejskim katedrom z cegły i kamienia łupanego. Panteon i jaskinia.

San Gimignano – miasteczko słynne ze średniowiecznej rywalizacji na wieże. Jego wąskie uliczki są dolinami wyschniętego morza, które wyparowało od upału. Domy rosną organicznie jedne przy drugich, tworząc gotyckie kolonie koralowców. Po wspięciu się na wieżę upada teoria konkurencji. Oni budowali coraz wyżej dla lepszego widoku. To najpiękniej położone toskańskie miasteczko.

Nie zdobyliśmy dziś ceglanej Sieny. Stała się rozżarzonym labiryntem. Padliśmy też w walce ze skandynawskim wirusem przywleczonym przez fratelli. Mamy tyle samo stopni co powietrze: 38-39. Choro-horror.

27 VI

Zostajemy w naszym domowym lazarecie. Gorączka, katar i mdłości. Wyczołgujemy się do ogrodu, nie chcąc pogorszyć stanu chorobą morską. Domek wybudowany przez Pezziniego – cieślę – jest przecież miniaturą łodzi: niski, z małymi oknami i wąskimi kojami.

Leżymy wśród grządek bazylii pachnącej tak, że Antoś unosi głowę i mimo kataru węszy. – Goździki?

28 VI

Lato stulecia okazuje się latem pięćsetlecia. Najpierw umierają od upałów ludzie, potem zdycha klimatyzacja. Ugotowałam się na pańcię. Narzekam na to, na co pół Polski wzięłoby wakacyjny kredyt. Na upał, na Italię. Turyści we Włoszech, więc i ja sama, jesteśmy współczesnymi niewolnikami dającymi się ukrzyżować za własne pieniądze wzdłuż autostrady do Rzymu, Bolonii. Nasze krzyże są oklejone reklamami biur podróży wywożących nieszczęśników w szczycie sezonu.

Piotr, jeżdżący bezbłędnie od lat, nagle stracił poczucie kierunku. Zamiast do Florencji już drugi raz skręcamy na autostradę do Bolonii albo nad morze. Pytam, czy się dobrze czuje, czy się nie wymienić, dam sobie radę. Kiedy nie ustępuję, przyznaje się ze strachu, że przejmę kierownicę: – Specjalnie błądziłem, nie chcę wysiadać z klimatyzowanego samochodu.

Nocą we francuskiej TV rozmowa Pivot z Julią Kristevą. Program „Podwójny”, o podwójnej tożsamości emigrantów we Francji. Żadna młócka propagandowa o wspólnej Europie.

Kristeva mówi o zmaganiach z przetłumaczeniem siebie na drugi język. Francuski dał jej erotyczną wolność, „pozwolił wibrować i wyzwalać się z przykazań zapamiętanych po bułgarsku”.

Lingwistyczna de Sade ze szpicrutą cyrylicy?

Pivot oszalał z zachwytu, słysząc o bułgarskim święcie alfabetu. Dzieci przebrane za litery defilują ulicami.

Kristeva na pytanie o ojczyznę wzrusza ramionami, strząsają z nich, i słusznie.

Po emigracji, zwłaszcza przymusowej emigracji, już nigdy się nie wraca. Nie ma dokąd. Moja urojona Polska: przyjaciół, sentymentów, wspólnoty -zniknęła po powrocie z Francji, na szczęście.

W tym obrzydliwym przeziębieniu dla kurażu piłam codziennie espresso, maciupeńki krążek z dna filiżanki. Diabelską eucharystię aromatu. Gdybym pijała kawę, zamieniłabym to w religię espresso. Ale nie mogę, mój organizm natychmiast broni się przed herezją, obrzucając mnie kamieniami z woreczka żółciowego.

Pola budzi się o czwartej rano, żądając lizaka. Rozkosz może być zawsze i wszędzie, a lizaki rosną nam z palców. Kiedy bidulka zrozumie związki przyczynowo-skutkowe, jej życie zamieni się w koszmar.

Nocą burza, tropikalny tajfun wyłamujący okiennice. Pezzini przyjeżdża rano ze zdewastowanego Viareggio i zbijając połamane belki, pociesza nas, że to wiało tylko z Libii, gorsze są burze znad Grecji.

29 VI

Piotr tańczy imieninowo pod oliwkami w białej koszuli nocnej – naszym prezencie ze sklepu dla konserwatystów w Pietrasanta (były jeszcze szlafmyce i futerały na wąsy). Taniec radości, jutro wyjeżdżamy, dezerterujemy. Wieczorem opary upału przynoszą zapach pomarańczy. Jakby skóra Toskanii była z cytrusowej ochry rozgrzanej słońcem.

Pezzini żałuje naszego wyjazdu, trochę lamentuje, łapie się za głowę i słońce. Nie żeby tracił pieniądze, zapłacone z góry, to my tracimy. Donosi butelki oliwy, najchętniej by nas nią pobłogosławił.

Nasza bezładna ucieczka przypomina mu jego własną w 43. Miał wtedy dziesięć lat i jego rodzina, jedna z najstarszych w Viareggio, osiedlona tu na początku tysiąclecia, gdy między Luccą a morzem były bagna, musiała uciekać w góry przed Niemcami. Dostali się między lotniczy ostrzał Anglików i niemieckie działa. Cudem ocalał. Z dalszej jego opowieści wynika, że historia się nie mści, natomiast wyciąga konsekwencje. Teraz on gości Niemców, Anglików. Włochy mimo Unii zostały Włochami. Za pozwolenie na budowę tej wakacyjnej chatki wartej dwa tysiące zapłacił inżynierom ekspertom siedem.

30 VI

Po drugiej stronie, w Austrii, też ciepło, ale wieczorem hotelowa pościel jest chłodna, z gór wieje już rozrzedzonym upałem.

– Tu jest jak za Franciszka – napawa się Piotr ojczyzną gemütlich.

– Aha, za Franciszka było wzorowo jak za Józefa, za Adolfa jak za Hitlera.

Jednak odległość i tropikalny upał były uszczelką, przez którą nie przeciekała do nas polskatość. Piotr bierze w krakowskim empiku gazetę o ironicznym tytule „Kultura”. Czyta w niej o epatowaniu seksem i intelektem w Scenach z życia. Nie rozumie, że w kraju kompleksu niedouczenia powiedzieć coś normalnie, spoza podręcznika, to epatować intelektem jak gołym mózgiem czy cycem.

Pod kościołem Świętego Idziego kilku zadowolonych z siebie trutni trzyma transparent „Nie aborcji!”. Równie dobrze kurwy mogłyby nieść sztandar „Nie impotencji!”.

W Szwecji, zanim kobieta zdecyduje się na usunięcie ciąży, przechodzi przez testy psychologiczne, rozmowy z pracownikami opieki społecznej. Ewentualny zabieg jest traktowany jak osobista tragedia, w której trzeba kobietę wesprzeć. Ustala się, czy naprawdę nie ma warunków na urodzenie, proponuje adopcję. W naszym kraju dzięki ustawie antyaborcyjnej daje się łapówkę płatnym mordercom, bo skrobanka jest według hipokrytów zabiciem dziecka przez mafię ateistów.