38134.fb2
Kochamy się w porannych ciemnościach. No tak, ale o tym się nie mówi, chyba że w piosenkach albo romansach. Naprawdę się kochałam i byłam hinduską, bezgrzeszną boginią obejmowaną przez sturękiego tancerza. On był we mnie kryształem. Na koniec nasze ciała świeciły. Spływały po nas strużki światła. Dlatego mogłam widzieć jego twarz, jeszcze w natchnieniu. Moja była schowana w cień i na chwilę prawdziwa, bo smutna. Musieliśmy wstać, zmartwychwstać z łóżka. Znowu razem po wędrówce w zaświaty zmysłów.
Po raz pierwszy od dawna wychodzę sama, żeby pogadać. Przynajmniej tak mi się zdawało. Mam jednak misję, zrobić zakupy. Gdzie ja znajdę w święto otwarty sklep, poza stacją benzynową? Nie mamy ani chleba, ani obiadu, nic. Dla Poli są zapasy, ale nie będziemy jej wyjadać zupek i przecierów.
Spotykam się z Głowackim. Nie słuchał mojego krakania i poleciał do Egiptu – na riwierę otoczoną drutem kolczastym, gdzie więcej kałasznikowów niż raf.
Wracał pustawym samolotem – część współpasażerów zginęła w wypadku autobusowym pod Kairem. Lekarze nie chcieli dotykać krwi niewiernych i to w ramadan.
– A nie mówiłam? Ten kraj trzeba zamknąć dla turystów. Zrobić tylko korytarz cywilizacji do Karnaku, piramid i Teb. Na Księżycu są już bardziej sprzyjające warunki pobytu i mniej bakterii – zrzędzę. – „Exodus” to jest nazwa dla egipskich biur turystycznych.
Ubolewamy nad piractwem intelektualnym wydawców mierzonym w nędznych procentach wypłacanych pisarzom za sprzedaną książkę.
Idziemy (wlokę się z głodu) na sushi (otwarte, bo niekatolickie), ale ostatnie miejsce zajęte przez mojego ulubionego showmana Wojewódzkiego. Czy Warszawa jest już tak mała? Każdy każdemu zabiera stołek?
To Głowacki powiedział pierwszy, na placu Teatralnym, że pisze ze strachu (Czwarta siostra). Też się boję. Wracam więc spojrzeć przez szybę sushi baru na mojego idola. Siedzi przy barze z dziewczyną, swoim emocjonalnym towarzyszem walki o przetrwanie. Cybulski tego pokolenia. Diament w popiele komercji nie zapala dziś lampek spirytusu za poległych. Wtraja japońskie rybki i cierpi od chrzanowego wasabi. To na pewno znak, jesienna migracja moich znaków istnienia.
Zapalam u dominikanów świeczkę za wszystkich. Płomień może mieć kształt krzyża wypalającego szczelinę w śmierci. Może być tylko drzazgą światła. Najczęściej jest uśmiechem.
Mam trzydzieści dziewięć lat. Za dziesięć będę mieć czterdzieści dziewięć i nadal liczyć na więcej. Aż do osiemdziesiątych urodzin? Kiedy ważniejsze od tego, ile się ma, zaczyna być to, ile zostało: pięć, trzy?
Przed kościołem staruszek stukający laską po bruku, jakby sprawdzał, czy ziemia jest wystarczająco twarda, żeby nie zapaść się od razu w grób. Ile mu zostało? Dwa albo cztery lata? Jest więc dwulatkiem, czterolatkiem?
Moja twarz jest bardziej naga od ciała. Dlatego, kochając się, szukam twojego spojrzenia, przyciągam je do niej. Patrz na mnie, w moje oczy. Ręce, biodra i nogi znajdą się same. Kocham się z twoim uśmiechem, reszta to rytmiczne, coraz gorętsze oklaski. Aplauz orgazmu. I cisza jak po każdym cudzie. Bo miałam mężczyznę. Pod skórą, tam gdzie zawsze boli. Gdzie nie można się wedrzeć inaczej, niż raniąc.
Wyrwało mi ten tydzień. Przyszło i zabrało.
Wracamy po zmierzchu z Łodzi. Dzwoni komórka, zanim zdążę odgadać, zdycha. Na szczęście, dowiedzielibyśmy się od ochrony o ich „za późnej interwencji”.
Dojeżdżamy do naszej zagrody. Tam wozy, ochroniarze, sąsiedzi, tłum ludzi poruszający się typowym dla nieszczęścia powolnym kroczkiem w miejscu. Idę do wyważonych drzwi tarasu i przeczuwam, co wynieśli, kawałek mnie. Mój laptop. Co innego mogliby ukraść piszącemu, wdzięk?
Uruchamia się ponura szopka. Do dwunastej w nocy łażą po domu policjanci, psy, zbieracze śladów. Z szyby wylizanej przez Połę kryminalny ściąga odciski palców, warstwy przeszłości. Posterunkowy rzuca okiem na paczkę kaset wideo, w jego mniemaniu pełną pornosów, co sugeruje tytuł: Seks w wielkim mieście.
Jest noc i smutek konieczności. Żeby przetrwać, trzeba cenne rzeczy trzymać na łańcuchach albo przybite do stołów i podłogi. Zbudować sobie prywatną wersję baru mlecznego z Misia, gdzie sztućce i talerze przytwierdzano właśnie w ten sposób.
Nie czuję się zgwałcona w mojej prywatności. W Polsce włamania są prawem natury. Czy można mieć żal do przyrody, do deszczu albo kopców kreta?
W okna i drzwi wstawimy sztaby, które oprą się złodziejskiej nawałnicy. Schwarzenegger nie potrzebowałby u nas wyważać okiennic, wystarczy, żeby się rozpędził – wejdzie ścianą.
Chyba przesadzam z obojętnością na kradzież. Nadajemy się jednak na terapię pourazową. Nasze zachowanie świadczy o podświadomym poddaniu się napastnikom: zostawiliśmy otwarte drzwi. Tym razem ochrona złapała intruzów, tym bardziej że nie uciekali. To byli pracownicy z Dworku, którzy mieli wstawić sztaby i ufnie weszli w pułapkę alarmu.
Sąsiad muzyk przyszedł zaniepokojony z samego rana. Czego on może się bać, nikt mu nie wyniesie kilkusetkilogramowego narzędzia pracy – fortepianu -w trzy minuty, tyle trwa dojazd ochrony. Sąsiad geodeta pożyczył mi terenowy laptop odporniejszy od puszki konserw. Zapomniałam już o ludzkiej życzliwości, o tym, że ktoś nieproszony pomyśli, pomoże. Patrzę wzruszona na komputer jak rolnik po klęsce na traktor wypożyczony przez samopomoc chłopską.
W mediach dziwowisko. Władza dla kobiet. Co się stanie, gdy będzie prezydentowa? Przy dyskusjach śmieszki, podekscytowanie. Pod tym fantazje o dominującej kobiecie w czarnym, lateksowym kostiumie skrojonym u najlepszego krawca. Odkrywanie możliwości żeńskiego podgatunku niezdatnego dotychczas, poza wyjątkami, do polityki. Równie dobrze można by się zastanawiać, czy do polityki nadają się homoseksualiści. Nikt nie pyta o kompetencje, tylko o płeć. Co w Szwecji (potowa rządu to panie) uznano by za obrazę, tutaj uchodzi za szarmancką dyskusję, męską kokieterię.
W Polsce facet u władzy nie czuje się kompetentny, bo najczęściej nie jest. On jest po prostu lepszy od każdego innego w swoim mniemaniu i od wszystkich kobiet w przekonaniu powszechnym.
Nowe pismo teatralne wyciąga mnie na pogaduszki. Najpierw się wykręcam, nie znam teatru, nie lubię. Ale umiejętnie ciągnięta pruję szwy milczenia.
– Czy teatr powinien naruszać tabu? Jasne, co spektakl. Sztuka powinna być naruszaniem tabu na pamiątkę, gdy nie ma go już w życiu.
Nie chodzę, nie oglądam, no, rzadko. Teatr to brakujące ogniwo w rozwoju kina. Miał jednak wpływ, ogromny. Przez pantomimę Tomaszewskiego Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu szukałam własnego Graala na studiach antropologicznych we Francji. Codziennie profesor „mitolog” (tak o sobie mówił) analizował tę baśń słowo po słowie, pokazując, że nadal jesteśmy w śnionym świecie symboli migających reklamami dżinsów czy gumy do żucia.
– Tak, lubię Jarzynę, za filmowość, nie teatralność. Najlepszym przykładem jego Bzik tropikalny. Opiera się na rytmie, a rytm jest z muzyki filmowej do Urodzonych morderców.
– Nie, nie mogę patrzeć bez parawanu na aktora wcielającego się w postać. Dostaje psychozy i to za moje pieniądze. On powinien się leczyć, na pewno te transy odbijają się mu w życiu prywatnym. Z drugiej strony, nieświrujący aktor na scenie gra źle i też nie mogę oglądać.
– Teatr na Bali? Proszę popatrzeć na atak padaczki, to jest zaangażowany teatr balijski i tańszy od wycieczki. Ci ludzie mają ślinotok, oczy w słup i nie grają. Gadają ze swoimi bogami w transie, tak jak my z panią w okienku na poczcie.
Ramajana powtarzana w kółko też nie jest naszym teatrem ani czymś lepszym. Jest reklamą bogów, powtarzanymi do znudzenia sloganami i gestami.
– Współczesny teatr? Bergman. Dawniej nie było kamery, zbliżeń, więc inna była scena. Teraz może nią być plan filmowy. Bergman w swoich filmach jest najlepszym reżyserem teatralnym.
Czy namawiając Połę do składania klocków po zabawie, wychowuję ją w mieszczańskim porządku? Będąc dla niej autorytetem, traktuję według nazistowskich wzorów? Alice Miller, autorka książek o „czarnej pedagogice”, sugeruje, że autorytarny sposób wychowania przyczynił się do powstania faszyzmu.
Chyba w ogóle Poli nie wychowuję. Przystosowuję się do jej rozwoju, ratując swoją niezależność jak najmniejszym kosztem. Udaję mamę, ona udaje dziecko i świetnie się bawimy.
Od czasów wojny w Wietnamie i buntu kontr-kultury obalono wzory. Zostały antywzory. Podążanie za nimi wymaga większego wysiłku niż ślepe naśladownictwo.
W Polsce nie ma autorytetów poza tym palcem pisanym na wodzie święconej – papieskim. Są za to wszędzie antywzory. Począwszy od prezydenta wymigującego się od obywatelskiego obowiązku zeznań przed komisją sejmową.
Całe szczęście, że dwulatki jeszcze myślą na głos. Kroję chleb w kuchni odwrócona od reszty mieszkania, gdy słyszę postanowienie:
– Pomaluję domek! – Pola idzie z odkręconą tubką lakieru w stronę komputera.
Zdążyłam. Do czwartego roku życia berbecia natura nie spieszy się, by jego na glos wypowiadane słowa ukryć w wewnętrznym monologu. Ratuje tym rodziców przed pomysłami kilkulatków. Ratuje też często życie potomstwa, ogłaszając: – Teraz Pola włoży do kontaktu gwoździk, dwa.
Ktoś z pisma teatralnego czyta mi wywiad z wczoraj. Nie poznaję się w tym tekście. Z nerwów robię się łysawa, szukam whisky i cygara. Będę Churchillem. On dziennikarzom proszącym o wywiady odpowiadał:
– Kochani, przyślijcie mi temat, pytania, a ja napiszę, co myślę. Umiem przecież pisać, w dodatku dobrze mi za to zapłacicie.
Wzięło mnie na kolory. Na parapecie donice z chryzantemami. Ściany w kuchni okleiliśmy pompejańską purpurą. Doda się zielone gałązki i święta. Kuchenna czerwień odgrodziła się od reszty salonu, tworząc bez drzwi nowe pomieszczenie. Ona jest progiem i zaporą dla słabszych barw.
Rozochociło nas to do kupienia kawałka złocistożółtej tapety na inny kąt. Koniec z białymi prześcieradłami ścian. One zasłaniają tylko brak kolorystycznych decyzji.
Po dniu pracy na roli – ogrodowej, żółty jesienny liść do zagrabienia – i wychowawczej padam na kanapę, słuchając odgłosów z góry, gdzie Piotr drugą godzinę namawia Połę do spania. Jest mi dobrze, ciepło (kominek przestał dymić) i nagle w cichej chatce eksplozja telefonu: Wrrr! Instytut Szalenie Kulturalny, ministerialno-książkowy pyta, czy nie przyszłabym w sobotę spotkać się z wiceministrem szwedzkim i urzędnikami. Ja? Niebywająca prawie nigdzie, ja?
Mam się uperfumować, ustroić i pędzić do Warszawy, bo misjonarze z paciorkami przyjechali, ci, co rozdają Nagrodę Nobla. Czy ja jestem siwy szaman reprezentujący plemię Niedojebców?
Zamknąć te ministerstwa poezji. W kulturze gorzej niż w futbolu: jedenastu gra, stu ich reprezentuje i za nich myśli, dzieląc kasę.
Na okładce weekendowej gazety Muniek. Ktoś też jest w spisku, daje mi znaki i specjalnie wsadził jego zdjęcie obok reklamy filmu Obcy - ósmy pasażer Nostromo. Sygnał, że Muniek jak alien od dwudziestu lat wylęga się z wnętrza polskatości?
Schodzenie rano do kuchni i wniebowstąpienie kolorystyczne. Mieli rację w średniowieczu – diabeł jest czarny, piękno czerwone. Kolory są widzialnym zapachem rzeczy.
Pola waha się w kościele, czy wrzucić do koszyka pieniążek.
– Po co? – ściska mnie za rękę.
– Aniołkom na lizaki.
Więc liże łapczywie pięciozłotówkę. Cudowne dziecięce przemienienie okrągłego w słodkie.
Mgła, że nie widać, co za płotem. W głowie też ledwie kontury jutra. Wpatruję się w kominek. Roziskrzone polano jest płonącym kamieniem i rozgorączkowaną skórą. Czymś pomiędzy minerałem a ciałem – rośliną.
Deszcz, ciemności uderzają w dom wichurą. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wydaje się mi, że już nie myślę, myśli się słowami, a one osuwają się na kolana przed smutkiem. Roztapiają we łzy, w monotonne dźwięki kropli i modlitwy.
Znowu współczująco-zatrwożona wizyta sąsiadów. Chyba po kradzieży spoczywa na nas obowiązek stworzenia grup pościgu i wsparcia. Należy przerobić traumę, zorganizować zespoły samoobrony. Odwiedzający nas „po szkodzie” przynoszą różne wersje poprzednich włamań na ulicy:
1) Gwiazda telewizji straciła krążownik szos, bo do domu wpuszczono gaz usypiający i wykradziono kluczyki wozu.
2) Nie było gazu. Psy spały wygodnie w łóżku z właścicielami, nie reagując na złodziei. Dom był otwarty, samochód nie w zagrodzie, ale na drodze i bez alarmu.
Inna kradzież nie udała się z powodu szoku poznawczego przekraczającego wytrzymałość okolicznych oprychów. Nie spodziewali się zobaczyć o czwartej rano na ganku polskiego dworku rozwścieczonego widokiem swojej odjeżdżającej limuzyny wicedyrektora banku – postawnego, nagusieńkiego Murzyna wymachującego kijem bejsbolowym.
Chodzę z wózkiem po lesie, polach, wszędzie nadal zaduszki. Dymy i cmentarna mgła przez cały listopad.
Dojeżdżając do Warszawy, widzi się pośród mazowszańskich równin kurhan Pałacu Kultury imienia Stalina wzniesiony na podobieństwo innych kurhanów ku czci wodza, wcześniej czy później zmarłego. Występowanie tej kurhanowej architektury dziwnie się pokrywa z terenami, na których koczowali przed wiekami budowniczowie gigantycznych grobowców, funkcjonalnych, ale koszmarnie przyciężkich.
Papuasi wsadzają sobie przyrodzenie w rurkę z tykwy. U nas, przez chłodniejszy klimat, rurka rozrosła się w garnitur. Ciemny, sztywny ma w sobie tyle życia, że mógłby być na zawiasy i otwierać się jak egipski sarkofag.
Co mnie drażni w muńkowatości? Przerośnięta chłopaczkowatość. To, co urocze u szesnasto-, osiemnastolatków; złażenie się w grupę, kultywowanie prowincjonalnej wyjątkowości, życie swoim onanizmem i marzeniami staje się po czterdziestce groteskowe. Chociaż w Polsce powszechne. Chłopcy z placu broni zostają chłopcami z placu zabaw.
Znowu, sezonowo wraca afera Michaela Jacksona zabawiającego się pedofilsko w swojej posiadłości. Gdy go aresztowano, patrzył sponad maseczki w kamery wzrokiem skrzywdzonego dziecka. Jakby zostały mu żywe tylko oczy oglądające śmierć własnego dzieciństwa, resztę zakryto twarzowym całunem. Jego dorastające ciało stawało się żywym trupem, który przytłoczył małego chłopca chowającego się przed razami ojca tyrana. Wybielony Michael był synem kogoś innego. Twarz zoperowano mu na obraz i podobieństwo obcych ludzi. Momentami był bardziej podobny do kosmity niż do człowieka. Wynalazł nawet swój księżycowy chód, sławny moon walk. Zmyślone, niebiańskie pochodzenie nie zatarło w nim ludzkiego piekła. Wspomnień i urazów podręcznej gehenny noszonej w pamięci.
Mówi się, że pamięć jest żołądkiem duszy. Nie każda umie strawić przeszłość. Zwłaszcza gdy rodzice, zamiast być błogosławieństwem na całe życie, stają się klątwą. Wtedy z pokolenia na pokolenie ciągnie się cierpienie zadawane dzieciom własnym i cudzym.
Nie bronię Jacksona, staram się zrozumieć tego Frankensteina chirurgii plastycznej. Wątpię, czy odróżnia małpkę od dziecka i zdecydował, kim chce być. Kosmitą, białym? Do pewnych wyborów trzeba dorosnąć. Nie ma co mu się dziwić, że nie umie. Większa część ludzkości też nie. Żyjemy dopiero pięćdziesiąt lat po Hitlerze, Stalinie – zboczeńcach uwielbianych przez miliony zmilitaryzowanych fanów.
Nasz dom jest sto razy mniej wart od widoków wokół. Kupując go, dostaliśmy za darmo obrazy Moneta, Turnera warte miliony dolarów. Dzisiaj do okna przylepił się pejzaż de Chavannesa: jesienny trawnik bez liści. Odległości między drzewami wyliczone co do słonecznego promienia. Jest arkadyjsko i mitycznie w niebieskiej mgle wylewającej się ze strumienia pod płotem jak z kałuży ambrozji.
Z sąsiedzkiej zagrody przybiegł pies. Za nim zakradł się srebrny kot i pusząc się, usiadł po drugiej stronie strumienia. Pies go obszczekuje, chociaż mógłby pogonić, gdyby przeszedł kładkę. Kot i pies odgrywają (dla nas?) swoje role. Zezwierzęcony postmodernizm?
Wszystko mnie denerwuje. Kłócę się o drobiazgi, wiem – mam przedmiesiączkowego jebla. Gorzej – wie o tym również Piotr. Nie próbuje uspokajać, wybiera przeczekanie.
Nie wybaczam żadnego krzywego uśmiechu politowania. Być z kimś to wybaczyć mu, że rani nas sobą i brakiem siebie.
Wyfiokowana dama w sklepie miota się przy ladzie z mięsem.
– Czemu nie ma indyka, całego?!
– Będą, ale na święta – sprzedawczyni tłumaczy się za nieobecnych.
– Przecież zaraz będą święta! Dziękczynienia! Zabrzmiało to dość religijnie. Już chciałam pomóc sprzedawczyni, odsyłając pańcię do Ameryki, jednak ona za ladą niejedno widziała. Wzruszyła ramionami, wyznając najwidoczniej zasadę: Nasz klient, nasz debil.
Siedzę w ogrodzie, a tu drrr, telefon. Słucham, słucham i odkładam. Pod krzakiem jest świeżo wykopany dół. Wrzucam do niego komórkę, udeptuję ziemię. Po tym, co usłyszałam, nie tknę tego aparatu. Oczywiście nie zwariowałam i po paru godzinach żałobnej ciszy, wystarczająco długiej, by uczcić skończoną znajomość, wykopuję go, żeby wydłubać kartę. Komórka niech gnije, mój numer reinkarnuje się teraz w nowy telefon.
Na Nowym Świecie widzę znanego malarza. Nie zatacza się, nie bełkocze, ale wiem, że jego pracownia ma od rana pól litra objętości.
Pomysł na sztukę o Artaudzie, de Sadzie i Brigitte Bardot: trzech błędnie zrozumianych geniuszach erotyki. Każdy z nich na scenie w swojej wannie-akwarium. Bardot w wodzie, Artaud w spermie, Sade w krwi. Bardotka jest praprawnuczką boskiego markiza. Wychodzi naga z burżuazyjno-arystokratycznej dzielnicy Paryża, gdzie się urodziła. Nie zakrywa się peniuarem, nie zakłada majtek. Pyta stwórcę w / Bóg stworzył kobietę: Podoba ci się moja pupa?
Bogiem jest Artaud w zamku ze swego najszczerszego szaleństwa. Stwarza świat za pomocą magii seksualnej, którą uprawiał maniacko pod koniec życia: „Bóg z Boga, światłość ze światłości wytryska” – mówi, onanizując się. Rozdrapuje w sobie ranę, szukając praprzyczyny, tej kropelki spermy i jaja, z których powstał.
Pupa Bardotki – totem burżuazji. Być może dzięki niej świat ostatni raz zachwycił się francuską (Francuzką) modą. Padł na kolana nie przed rozkraczonymi nóżkami mebli a la Ludwik XVI, ale przed dziewczyną z najlepszej rodziny, od dziecka przyuczanej do baletu, fortepianu i savoir vivre’u. Niebezpieczne związki były związkami arystokracji. Mieszczaństwo żyło porządnie, czyściutko, według konwenansów. Rok 68 i rewolucja obyczajowa obaliły mieszczańskie tabu, uznając za normę to, co było dotychczas tajemnicą dekadenckich buduarów. Lewica przysłużyła się zepsutej obyczajowo prawicy, jak zawsze.
Bardotka – na starość Marianna Frontu Narodowego broniąca zacnej Francji, nie mówi niczego innego niż w swej młodości. Tyle że wtedy nikt jej nie słuchał, gapiąc się na nagą pupę.
Z satysfakcją czytam nagłówek tekstu Gretkowska do lamusa, no, wreszcie jestem klasyka pisarzy mojego pokolenia. Co prawda, wzmianki o tym pojawiają się przy obrzucaniu błotem, a nie nagrodach, ale to zawsze cieszy. Niestety pełen buńczucznych haseł felieton o nowej prozie nie jest nawet na jej poziomie. Autorzy (czy trzeba odwagi za dwoje, żeby wymyślić mądre i głupie opinie?), chcąc skreślić starych pisarzy, powołują się na zdanie starca Ranickiego, niesprawiedliwego w ocenie książek Tokarczuk i Stasiuka. On nie jest nieomylny. Facet nie czuje bluesa, z czego skwapliwie korzystają rodzimi głusi na literaturę. Tym bardziej się mylą, przytaczając mylną ocenę. Ranicki gustujący w innym typie wrażliwości nie przekona mnie, że Dukla czy Prawiek to wsiowe dyrdymały.
W tym „Przekrojowym” tekście pohukiwanie, że młode zmiecie stare, bo nadchodzi i jest genialne. Po pierwsze, musi nadejść i to nie klęska poprzednich pokoleń tylko normalność, nawet jeśli zaćpana i zarzygana, z czego się tak cieszą autorzy felietonu. Ale niekoniecznie nowe musi mieć jedną mordę pozszywaną przez krytykę. 1 tak jak poprzednie pokolenie nie musi być na jeden temat, ważne, żeby było dobre. Po drugie, problemy rocznika 60. nie są unieważnione kłopotami ludzi z lat 80. Po trzecie, nieważny jest temat i te pokrzykiwania socrealistyczne, że nastała prowincja i beznadzieja. Ważny jest poziom tego, co napisane, a nie traktor i przodownica ustroju.
Najzabawniejsza jest konkluzja tekstu, że teraz to będzie na ostro, gdyż na spotkaniu autorskim młody autor obrzucał publiczność kiszonymi ogórkami.
Dziecko, prosząc, zagląda przez oczy w nie-opancerzony środek dorosłego. Mówi takim tonem, jakby urodziło się tylko dla tej chwili, bo tylko nią żyje. Tym mocniej, im większe pragnienie. Nie odmawia się ostatniej prośbie skazanego na dzieciństwo: – A może ciuciusia?
Zapaliłam w oknach adwentowe światełka i gwiazdy, mające przywoływać największą – betlejemską. Trochę te błyski w szybie są dla innych, na czarną drogę przy naszym domu i żeby ktoś jak lusterkiem odbił słaby blask w swoich oknach.