38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

9

BARIERA RZEKI

– Czy umarłem?

Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpo-wiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na krzyżu samolot i duszące się rododendrony.

– Czy ja i umarłem, i oszalałem?

Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa troj-ga upośledzonych dzieci? Strąciłem kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod drzewami światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego może się chwycić. Grało radośnie na klapach marynarki, poły-skując i tańcząc wokół moich białych butów. Byłem pewien, że jednak nie umarłem. Zgniecione źdź-bła pod moimi stopami, zmęczone światło, odbite od rzeki, skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów prze-konywały mnie, że wszystko to jest rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka, uwięzionego w zato-pionym samolocie. Wiedziałem, że nie straciłem przytom-ności ani na chwilę. Wydostałem się z maszyny, zanim za-tonęła, i przypomniałem sobie, że stałem między skrzydła-mi, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę rzeki, wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie ni-czym tłum rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem wszystko, co mnie otacza – miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na piętach Miriam St. Cloud – a nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli przebywałem uwięziony w samolocie przez jedena-ście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z pomocą? Grupka inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekar-ka, zastygła nieruchomo na brzegu rzeki, jak gdybym wyłą-czył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny. Pamiętałem, że leżałem na wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy moje serce przesta-ło na chwilę bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wi-zję śmierci, z którą z takim skutkiem igrało tych troje dzie-ci?

Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spo-kojne wody i niezmącone, popołudniowe światło. Wsze-dłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łód-ką, którą ktoś wciągnął na plażę, a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna fala ociekała światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do tudo-riańskiej rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby pilnie przeliczała pie-niądze.

Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizu-jącą powierzchnią, zobaczyłem białego ducha cessny. Odło-żyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spo-czywał na dnie w odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwar-te. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie ogromna rozpiętość skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej płaszczki.

Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigają-cych tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba. Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwi-lę postać martwego mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody ustami i brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a wodniste słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kła-dły się na pulpit sterowniczy i podłogę kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać – był to mój własny cień, padający na dno przez powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwró-cony w stronę łąki, na której bydło spokojnie skubało wy-soką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć wioseł dalej, wdzięcząc się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd. Teraz, kiedy udało mi się potwier-dzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opu-ścić Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie przed powrotem na lotnisko.

Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się tysiącami rozma-itych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki wodnego kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i nieożywione tworzyły nie-przerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem dłonią wody, wystawiłem ją pod słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczy-ły się w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu, który trzymałem w swoich cyklopich dło-niach, i unieść te zacieki światła ku miejscom, gdzie z roz-mowy pyłu rodziło się samo życie.

Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły ostatnie krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak srebr-ny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy hory-zont. Brzeg Shepperton zasłaniał wąski pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton tudoriań-skiej rezydencji. Na murawie stały maleńkie postaci, o twa-rzach niewiele większych niż blednące punkciki światła. Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie ułudy niepokoiły mój mózg, chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół dinghy wezbrała i poczułem, że łódka posuwa się naprzód. Spoj-rzałem przez ramię na oddalające się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że je-śli będę wiosłował, przełamię barierę, którą opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy – czułem się jak Kolumb, podnoszący na duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę milczącej, sennej Ama-zonki.

Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wsta-łem, samotny w tym wszechświecie wody, i płynąłem da-lej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą wstęgą w dal, niczym proporce, uświęcające moją home-rycką podróż.

Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce sięgnęło horyzon-tu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezro-czyste. Nad znaczoną wstęgami krwi wodą unosiły się wą-tłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du miały wylęgnąć się za chwilę jakieś dziwne ptaki mor-skie, przypominające chimery, które będą karmić się łap-czywie moim ciałem.

Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad wodą pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży dosięgło także zbo-cze trawnika.

Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierz-chu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej matka – blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłu-żyć jako świetlna boja. Kiedy wyszedłem na brzeg, potyka-jąc się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod ręce. Zapach ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami.

– Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jeste-śmy tu naprawdę.

Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza opatrujące-go dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeń-stwo. Widziałem, że usiłuje się ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczy-nić ją częścią mojego koszmaru.

Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie wyzwiskami, toteż zdzi-wiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła. Teraz pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę na ramieniu, jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały wieczór, gdy samot-nie, niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowa-łem rozpaczliwie zaledwie kilka kroków od miejsca, w któ-rym teraz stały?

– Wszystko gotowe, Blake – powiedziałapani St. Cloud. – Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A teraz chcemy, że-byś dla nas zasnął.