38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

11

PANI ST. CLOUD

Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnię-te lekko do moich warg, i dłoń, która pieściła mi pierś. Po-kój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna, naprzeciwko których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie wpa-trywało się we mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu.

Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym samym miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku brokatowym zasłonom, ale jej zdenerwowanie znik-nęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale wciąż sprawną siostrę swojej córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spa-łem?

– Spałeś, Blake? Sprowadziłeś nam niecodzienną pogo-dę. Wczoraj w nocy nad miasteczkiem przeszła niezwykła burza… Wszystkim śniły się ptaki.

– Zbudziłem się tylko raz… – Pamiętałem swój sen i jego wyczerpujący finał, toteż zdumiałem się, stwierdziwszy, że jestem całkowicie wypoczęty. – Ale nic nie słyszałem. -To dobrze. Chcieliśmy, żebyś wypoczął.-Pani St. Cloud usiadła na łóżku i dotknęła mojego ramienia, przyglądając mi się matczynym spojrzeniem. – Tak czy owak było to emocjonujące jak elektryczna burza. Słyszeliśmy tysiące pędzących w powietrzu ptaków. Burza wyrządziła wiele szkód… Ale tobie chyba zupełnie wystarczy dziwna pogo-da w twojej głowie.

Zauważyłem, że pani St. Cloud zaczesała włosy w nie-wielką, ale wytworną falę, jak gdyby spodziewała się spo-tkać z kochankiem. Myślałem o moim śnie, o wizji nocne-go lotu i jego koszmarnym końcu, kiedy dusiłem się w próżni bijących wokół skrzydeł i spadłem przez dach kościoła do jakiegoś niezwykłego, pełnego szkieletów pokoju. Niepo-koiła mnie autentyczność wizji. Gwałtowne skręty i po-wietrzne skoki nad miastem w świetle księżyca pamięta-łem równie dokładnie, jak lot cessną z londyńskiego lotni-ska, a krzyki oszalałych z żądzy ptaków, moje własne, po-żądliwe jęki na widok Miriam St. Cloud, dzika siła nurku-jących ciał i kloaczna gwałtowność tych prymitywnych stworzeń wydawały mi się o wiele bardziej rzeczywiste niż ten cywilizowany, pełen słońca pokój.

Uniosłem poranione dłonie, które zabandażowała mi doktor Miriam, zanim zapadłem w sen. Poszarpana gaza opatrunkowa, moje poranione łokcie i przedramiona usia-ne były maleńkimi, czarnymi okruszkami, jak gdybym mo-cował się z krzemienną poduszką. Pamiętałem mgliście, że potem uciekłem z kościoła i biegłem w świetle księżyca. Czułem ostry, ptasi zapach, prostackie piękno powietrza, spowijającego moje ciało, i cierpki odór ptaków morskich, karmiących się wciąż jeszcze żywymi ciałami innych stwo-rzeń. Dziwiłem się, że pani St. Cloud nie zauważyła tego zapachu.

A ona siedziała obok, głaszcząc mnie po ramieniu. Mia-łem się przed nią na baczności, opadłem więc z powrotem na poduszki i zacząłem rozglądać się po sypialni, do której zaniosły mnie matka i córka, gdy porzuciłem bezowocne próby przekroczenia rzeki. Niepokojące było jednak to, że obie czekały na mnie, jak gdybym mieszkał z nimi od lat jako członek rodziny i wrócił właśnie do domu, wyszedłszy cało z jakiegoś żeglarskiego wypadku.

Skąd ta pewność, że wrócę? Rozbierały mnie z niesa-mowitym wyczuciem fizycznej intymności, jak gdyby roz-wijały skarb, którym miały się za chwilę podzielić. Patrzy-łem, jak pani St. Cloud okrąża łóżko, wyjmuje z szafy moje ubranie i szczotkuje poły marynarki, niby zatroskana po-wstałymi wskutek ciśnienia mojej skóry zmarszczkami na tkaninie – śladami mojego ciała, pozostawionymi na uży-wanej serży. Obmacałem swoje posiniaczone żebra i usta, nadal obolałe, jak wczorajszego popołudnia, i rozmyślałem dalej o moim śnie. Nie był niczym więcej niż sennym ma-rzeniem upadłego lotnika, ale moc, jaką miałem nad ptaka-mi, i sposób, w jaki je zwołałem z mrocznych dachów, da-wały mi nieoczekiwane poczucie siły. Po latach niepowo-dzeń, kiedy nie udawało mi się odnaleźć formy życia, współ-brzmiącej z moim sekretnym wyobrażeniem samego sie-bie, na krótką chwilę znalazłem się na krawędzi swoistego spełnienia. Latałem pod postacią najwspanialszego z pta-ków – kondora. Przypomniałem sobie swoją seksualną wła-dzę nad ptakami i żałowałem, że Miriam St. Cloud nie wi-działa mnie jako największego z ptasich drapieżników, bo zwabiłbym ją wówczas ku niebu niczym nieśmiałego alba-trosa. Gdyby nie panika, która wybuchła nagle wśród po-wietrznej żądzy, i gdyby nie zapadł się kościelny dach, spółkowałbym z Miriam w głębokim łożu nocnego powie-trza.

Myśląc o swoim upadku, spytałem panią St. Cloud:

– Czy jest tu jakieś muzeum? Gdzie można zobaczyć szkielety?

Położyła księże ubranie na łóżku, głaszcząc z uśmiechem tkaninę.

– Ależ, Blake… Czyżbyś chciał im ofiarować swoje ko-ści? Owszem, mamy tu coś takiego, w zakrystii kościoła. Ojciec Wingate jest zapalonym paleontologiem, a w tych okolicach Tamiza pełna jest ponoć najdziwniejszych oka-zów… Różnych prehistorycznych stworzeń i skamieniałych ryb… – pani St. Cloud odgarnęła mi włosy z czoła. – Nie wspominając już o zaginionych pilotach. – Czy dach zakrystii został uszkodzony w czasie burzy? – Niestety, tak. – Wychyliła się przez okno i pomachała do kogoś, kto stał na trawniku. – Policja przyjechała. Wyskoczyłem z łóżka i nagi stanąłem za nią. Dwaj umun-durowani policjanci szli przez trawnik w towarzystwie dok-tor Miriam. Upośledzone dzieci podskakiwały wokół sier-żanta, który wskazywał bydło, pasące się na łące po drugiej stronie rzeki. Najwyraźniej wiedział, że cessna przeleciała przez park w drodze z Londynu na południe, nie miał jed-nak pojęcia, że samolot spoczywa w wodzie nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od domu, a biały duch maszyny krąży wciąż pod rozświetloną słońcem powierzchnią wody. – Blake… – pani St. Cloud chciała mnie uspokoić. – Oni cię nie będą niepokoić…

Zastanawiałem się, niezdecydowany, czy rzucić się do ucieczki, czy raczej próbować wywinąć się policji jakąś gadką. Miriam, ubrana w swój biały kitel, weszła na wąski pasek plaży. Stanęła w takiej pozycji, jak gdyby chciała za-słonić samolot przed policjantami, a zarazem zastanawiała się, co ze mną począć. Dzieci pobiegły za nią, popiskując z wymuszonym podnieceniem na widok wody, której groźne fale obmywały im stopy. Biegły z wyciągniętymi ramiona-mi, Rachel przypominała mały, ślepy samolot w szyku mię-dzy Jamiem i Davidem. Jamie wbił klamry ortopedyczne w mokry piach i spoglądał w niebo przymrużonymi oczami, pohukując do wtóru ogonowi cessny, kołyszącemu się w gałęziach uschłego wiązu.

Pani St. Cłoud pieściła moje ramiona, ale ja patrzyłem na jej córkę. Trzymała ręce głęboko w kieszeniach i spo-glądała w okno, chytrze ważąc moją przyszłość w swych nieruchomych oczach. Rozpuściła włosy, upięte w ciasny kok, a uwięzione dotąd runo igrało teraz swobodnie na jej ramionach, smakując rzeczne powietrze niczym niecierpli-we ptaki, które widziałem we śnie. Jaką piękną i barba-rzyńską istotą stałaby się Miriam, jakim chimeropodobnym stworzeniem, które mogłoby wstrząsnąć porannym powie-trzem.

– Odjeżdżają. – Pani St. Cloud pomachała sierżantowi.

– Bóg jeden wie, po co tu przyjechali.

Widziałem, jak policjanci salutują i wracają do radio-wozu. Pani St. Cloud obejrzała sińce na mojej piersi. Mię-tosiła mi ciało, napastliwie przebiegając wzrokiem skórę. Zrozumiałem, że nie zdaje sobie sprawy, iż bierze udział w podświadomie zawiązanym spisku, zmierzającym do tego, by mnie strzec. Świadkowie mojego wypadku utworzyli jakby opiekuńczą rodzinę. Stark był moim ambitnym star-szym bratem, Miriam oblubienicą. Lecz jeśli pani St. Cloud przyjęła rolę matki, to dlaczego tak otwarcie pociągał ją mój seks? Pamiętałem tolerancyjne spojrzenie, jakim zmie-rzyła matkę Miriam, gdy pani St. Cloud rozbierała mnie ubiegłego wieczora, w pełni świadoma swej pobudzonej płciowości.

Wykorzystując tę chwilę, przycisnąłem dłonie pani St. Cloud do sińców na moich żebrach. Jej szczupłe palce z trudnością obejmowały błękitne kontury. – Pani St. Cloud… Kiedy leżałem na plaży, pani stała w oknie. Czy ktoś mnie reanimował?

Gładziła moje łopatki, jakby w poszukiwaniu kikutów skrzydeł.

– Nie, wydaje mi się, że nikt nie miał na to odwagi. By-łam zbyt przerażona, żeby myśleć. Bardzo długo przeby-wałeś pod wodą. Wiem, że później cię zaatakowałam… Gniewało mnie, że żyjesz, bo pogodziłam się z tym, że umarłeś.

– Nie jestem martwy! – Odepchnąłem ją gniewnie.

– Muszę stąd wyjechać!

– Nie… Teraz nie możesz odejść. Miriam mówiła, że znaj-dzie ci pracę w klinice.

Spuściła wzrok na podłogę, a ja objąłem ją w biodrach. Odciągnąłem panią St. Cloud od okna, niczym nagi wy-znawca mesmeryzmu, prowadzący podstarzałą kobietę, znajdującą się w transie. Kiedy ją rozebrałem, położyliśmy się razem do łóżka. Pani St. Cloud skryła twarz na mojej piersi, ale wiedziałem, że czuje cierpką woń mojego ciała i odór kondorzego łoju, który wydobyło ze skóry ostre słoń-ce. Obejmując ją i dotykając poranionymi ustami jej warg, poczułem się dumny z tego przykrego zapachu. Próbowała mnie odepchnąć, dławiąc się smrodem i wbijając wzrok w sińce na moim ciele. Ukląkłem nad nią, rozkładając nogi pani St. Cloud wokół moich bioder, i przypomniałem sobie ogromne skrzydła, które unosiły mnie nad nocnym niebem. Wyobraziłem sobie, że pani St. Cloud kopuluje ze mną w powietrzu. Wiedziałem, że jest nas czworo, zamkniętych w akcie seksualnym, wykraczającym poza nasze granice ga-tunkowe – była tam ona, ja, olbrzymi kondor i ten mężczy-zna lub kobieta, którzy usiłowali mnie reanimować, a któ-rych usta i dłonie czułem wciąż na skórze. – Blake… Ty nie umarłeś!

Pani St. Cloud chwyciła mnie za biodra. Jej rozwarte usta usmarowane były krwią, którą wydoiła z moich warg. Mocowałem się z podstarzałą kobietą, wgniatałem w po-duszkę jej szerokie ramiona, zaciskałem usta na jej war-gach i nozdrzach i wysysałem powietrze z jej gardła. Już nie interesował mnie seks pani St. Cloud – chciałem stopić w jedno nasze ciała, zlać w jedną istotę nasze serca, płuca, śledziony i nerki. Zrozumiałem wtedy, że pozostanę w tym mieście, dopóki nie pokryję wszystkich tutejszych miesz-kańców – kobiet, mężczyzn i dzieci, ich psów i kotów, pta-ków w klatkach, stojących w ich salonach, bydła na pod-mokłej łące, jeleni w parku i much w tej sypialni – dopóki nie połączę nas wszystkich w jedną nową istotę. Pani St. Cloud wierzgała i kopała mnie kolanami w uda.

Objąłem kobietę w piersi, miażdżąc jej płuca w uścisku. Nie mogła złapać tchu, opadła więc na poduszki, anemicz-nie uderzając mnie piętami w łydki. Osuwaliśmy się razem coraz niżej, moje myśli rozjaśnił sen o ptakach, a my we czworo łączyliśmy się na wietrze…

Pani St. Cloud leżała przede mną kompletnie wyzuta z sił, pompując z płuc rozświetlone słońcem powietrze przez zakrwawione usta. Leżała na plecach, szukając mnie drżą-cą ręką. Wyciągnęła piegowate nogi, jak gdyby była mar-twa. Na zdartej skórze jej piersi i brzucha zaczynały wystę-pować ciemne sińce.

Leżałem obok, zdając sobie sprawę, że o mało nie zabi-łem tej kobiety. Uratował ją wyłącznie fakt, że sam zaczą-łem się dusić. Pani St. Cloud usiadła i dotknęła mojej klatki piersiowej, szukając przepony, jakby chciała się upewnić, że odzyskałem oddech. Kobieta o zakrwawionej piersi i ustach stanęła przy łóżku i ubierała się, spoglądając na mnie bez nienawiści, w pełni świadoma tego, co uczyniła. Pojąłem, że uważała za oczywiste, iż chciałem ją zabić -ją, matkę, która urodziła gwałtowne, barbarzyńskie dziec-ko, siłą wyrwawszy mnie ze swego ciała. Przed wyjściem podeszła do okna i niemal z roztargnie-niem powiedziała:

– Na trawniku siedzi sęp. A nawet dwa. Spójrz, Blake…

Dwa białe sępy.