38150.fb2
„CZY WCZORAJ COŚ WAM SIĘ ŚNIŁO?” Sępy! Zbiegając ze schodów i zapinając księżą mary-narkę, domyśliłem się, że te padlinożerne ptaki uciekły z zoo Starka, zwabione wonią, jaką wydzielał uwięziony w cessnie trup. Przystanąłem na tarasie koło cieplarni, spo-dziewając się, że moim oczom ukażą się białe sępy, rozry-wające ciało pasażera na kawałki. Trawnik połyskiwał, jakby ktoś posiekał murawę. Nocą musiała rzeczywiście wstrzą-snąć wściekła burza. Wśród żwirowanych ścieżek zebrały się kałuże. Wzdłuż linii brzegowej Shepperton liście plata-nów i srebrnych brzóz ulewa obmyła z kurzu, choć już nie podmokłą łąkę na przeciwległym brzegu, która wydawała się pożółkła i zwiędła.
Pelikany… Przyglądałem się z ulgą dwóm niezgrabnym ptakom, które dreptały przez trawnik kaczkowatym krokiem. Zapewne burza zagnała je na ląd, choć otwarte morze leża-ło ponad pięćdziesiąt mil dalej. Pelikany zanurzały ciężkie dzioby wśród gladioli, nie rozumiejąc, skąd się znalazły na terenie tudoriańskiej rezydencji pośród ozdobnych drzew i klombów kwiatowych.
Ale niżej, na plaży, zobaczyłem pewnego bardziej zło-wrogiego gościa. Był to wielki fulmar, który pożerał wła-śnie szczupaka, rwąc szponami jego zakrwawione ciało. Ten arktyczny drapieżnik, obdarzony haczykowatym dziobem i mocnym ciałem, po raz pierwszy pojawił się wśród stwo-rzeń latających dotąd nad spokojną doliną Tamizy. Podniosłem leżący na ścieżce kamień i cisnąłem go na plażę. Mewa uleciała w dół rzeki, leniwie ciągnąc za sobą wnętrzności szczupaka. Wilgotny piasek, śliski skapującą do wody krwią ryby, dźwigał odbicie mewy. Wszedłem na plażę, usianą wyrzuconymi na brzeg gałę-ziami i setkami szorstkich piór. Na piasku leżała jeszcze płócienna torba, pełna przyborów archeologicznych, nale-żących do ojca Wingate, a obok widniała świeża szczelina, powstała na kamienistym brzegu wskutek fali, wzbudzonej upadkiem cessny. Szpara miała sześć stóp długości i dzie-sięć cali głębokości, i była na tyle szeroka, by móc pomie-ścić człowieka. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy się w niej zmieszczę. Wyobraziłem sobie, że leżę w niej jak król Ar-tur na wyspie Avalon czy jakiś mesjasz, śpiący wiecznym snem w swoim nadrzecznym grobie.
Dziesięć stóp dalej piasek lśnił srebrnym światłem ni-czym rozpuszczające się zwierciadło, ściekające do rzeki. Na płytkiej wodzie wśród edwardiańskich kolumn spoczy-wał jeden z wagoników diabelskiego koła. Nocna burza na-ruszyła pomost wesołego miasteczka, którego część zapa-dła się pod wodę, unosząc z sobą fragment karuzeli. Mię-dzy rozmaitymi odpadkami na wilgotnej plaży leżał mały, uskrzydlony konik.
Przypomniałem sobie swój sen i ciała oszalałych pta-ków, zderzających się z sobą nad wesołym miasteczkiem, kiedy rzucały się wokół mnie w wirującym powietrzu. Po pierwszym brzasku rzeka wypluła starego Pegaza na plażę, na którą przypłynąłem z samolotu. Podszedłem do konia, by wciągnąć go na brzeg. Świeża farba posrebrzyła mi dło-nie, pozostawiając plamisty ślad na piasku. Pelikany przyglądały mi się spośród klombów, kiedy wycierałem ręce o trawę, a od ich piór odbijało się jaskra-we światło. Wydawało się, że listowie wierzb i dekoracyj-nych jodeł odnowił jakiś psychodeliczny ogrodnik z zami-łowaniem do krzykliwych kolorów. Nad rozjarzonym traw-nikiem śmignęła sroka, błyszcząc piórami barwnymi, jak pióra ary.
Pobudzony tą feerią światła, wpatrywałem się w spla-mioną wodę. Nawałnica wzburzyła rzekę, a na płyciznę wy-płynęła grupa węgorzy. Ryby o cięższych ciałach poruszały się w głębszych wodach, bo być może zagnieździły się w zatopionym kadłubie cessny. Myślałem o pani St. Cloud, naszym dziwnym, gwałtownym stosunku seksualnym i ode-granych przez nas narodzinach dorosłego dziecka. W od-powiedzi na nerwowe rozdrażnienie porannym światłem niedzielnego poranka poczułem kolejny przypływ potencji seksualnej.
Gdy opuściłem ogród St. Cloudów i wszedłem do par-ku, ujrzałem daniela, wycierającego pysk o pień srebrnej brzozy. Tylko na poły figlarnie chciałem go chwycić za zad, odczuwając wobec tego bojaźliwego stworzenia taką samą napastliwość seksualną, jaką czułem nawet wobec drzew i ziemi pod stopami. Chciałem radować się światłem, kry-jącym drzemiące wciąż miasto, zalewać nasieniem milut-kie płoty i prześliczne ogródki, wtargnąć do sypialni, w któ-rych tutejsi księgowi i agenci ubezpieczeniowi wylegiwali się z niedzielnymi gazetami w rękach, i kopulować u stóp łóżek z ich pełnymi nocnej słodyczy żonami i córkami. Czy byłem nadal więźniem Shepperton?
Przez następną godzinę, kiedy ulice były jeszcze puste, zrobiłem obchód całego miasta. Idąc wzdłuż autostrady, na której udaremniono mi pierwszą próbę ucieczki, ruszyłem w stronę Londynu z miejsca, gdzie otwarte pola zaczynały ustępować szeregowi spokojnych jezior i zalanych wodą żwirowni, połączonych piaszczystymi groblami. Pozosta-wiwszy za sobą ostatnie domy na wschód od Shepperton, przelazłem przez żywopłot i porośniętym makami polem powędrowałem w kierunku najbliższego jeziora. W płytkich stawkach zauważyłem porzucony konwejer żwirowy i rdzewiejące skorupy dwóch samochodów. Kie-dy podszedłem bliżej, powietrze zakołysało się nagle wo-kół mnie, ale nie zważając na nic, parłem dalej. Pejzaż je-zior i grobli nagle odwrócił się groźnie. Błotnista ziemia zawróciła pode mną, a potem zaczęła uciekać ze wszyst-kich stron, podczas gdy odległa kępa pokrzyw, rosnąca na odkrywce, popędziła ku mnie, kłębiąc się wokół moich nóg, jak gdyby chciała mnie objąć.
Już bez namysłu porzuciłem wtedy, w tamtym miejscu, wszelkie próby ucieczki z Shepperton. Widocznie mój umysł nie był jeszcze gotów, żeby opuścić to nijakie, prowincjo-nalne miasteczko.
Wprawdzie byłem jego więźniem, mogłem jednak przy-najmniej przyznać sobie całkowitą swobodę i robić wszyst-ko, na co miałem ochotę.
Uspokoiłem się i wróciłem polami do miasta. Kiedy wchodziłem na ciche ulice, pierwsi mieszkańcy myli już samochody i przycinali żywopłoty. Grupka świeżo wyką-panych dzieciaków szła do szkółki niedzielnej. Dzieci mi-jały rozjaśnione ogrody, nie zdając sobie sprawy, że idę za nimi jak usidlony satyr w butach tenisowych, chcąc porwać ich drobne ciałka. Jednocześnie czułem dla nich jakąś dziw-ną tkliwość, jak gdybym znał je całe życie. One i ich rodzi-ce byli również więźniami tego miasteczka. Zapragnąłem, żeby nauczyły się latać, ukradły lekki samolot… Z ogrodu nieopodal wytwórni wzbił się w górę prosto-kątny latawiec z bambusa i papieru, na którym jakieś dziecko wymalowało głowę ptaka – dziobaty profil kondora. Śle-dząc drogą latawca wzdłuż linii horyzontu, zauważyłem dach mansardy, który widziałem we śnie. Ujrzałem te same, schodkowo położone dachówki, na których poślizgnęła się para rybołowów, i okienko mansardowe z dekoracyjną po-przeczną belką nadproża.
Za ogrodzeniem, okalającym wytwórnię filmową, stały na trawie przed płóciennymi hangarami stare samoloty, wśród nich trójpłatowe spady i fokkery, ogromny, strunowy dwupłatowiec z lat międzywojennych i kilka drewnianych makiet spitfire’ów. Nie było ich tutaj, gdy po raz pierwszy leciałem nad Shepperton, ale widziałem je na nocnej trawie we śnie.
Rozglądając się wokoło, zrozumiałem, że miejscowe domy również już widziałem. Niższe piętra nie wyglądały znajomo, ale bez żadnych wątpliwości rozpoznałem wszyst-kie dachy, kominy i antenę telewizyjną, na którą omal się nie nadziałem. Z bloku wyłonił się jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna z nastoletnią córką, przypatrując mi się bacz-nie, jak gdyby z obawą, że będę próbował coś od nich wy-żebrać. Przypomniałem sobie pasiastą markizę z płótna na najwyższym balkonie i parę kopulujących sokołów, które skłoniłem do lotu po nocnym niebie.
Byłem pewien, że córka mnie poznaje. Gdy do niej po-machałem, zaczęła mi się przyglądać niemal uporczywie. Jej ojciec wszedł na jezdnię i ostrzegawczym gestem naka-zał mi odejść.
Chcąc ich uspokoić, uniosłem obandażowane dłonie i zakrwawione knykcie.
– Powiedzcie. Czy wczoraj coś wam się śniło? Czy nie śniło się wam, że latacie?
Ojciec odtrącił mnie barkiem i przywarł mocno do ra-mienia córki. Szli do kościoła i najwyraźniej nie spodzie-wali się mojej mesjanistycznej obecności tuż przed drzwia-mi domu. Gdy odchodzili pospiesznie, pod ciężkim zapa-chem wody kolońskiej mój nos wychwycił cierpką, znajo-mą woń, lgnącą do ich świeżo wykąpanych ciał. Minęły mnie dwa podstarzałe małżeństwa w towarzy-stwie dorosłych dzieci. Ruszyłem krok w krok z nimi i ku ich irytacji zacząłem pociągać nosem, choć szedłem blisko rynsztoka.
– A wy? Czy komuś z was śniło się, że lata? Uśmiechnąłem się do nich, jakby chcąc przeprosić za mój wymięty strój plebana i białe buty, poczułem jednak ten sam ostry zapach, odór ptaszarni.
Poszedłem za nimi do miasta, podążając tym powietrz-nym tropem. Nad pasażem handlowym krążyło kilkanaście wielkich ptaków z gatunku morskich mew, które burza przy-gnała w górę rzeki. Na dachu supermarketu przysiadł kruk, a na ozdobnej fontannie koło poczty trzepotały się dwie wilgi. Owego cichego, niedzielnego poranka bezładne pta-sie życie materializowało się wszędzie nad głowami zdąża-jących do kościoła ludzi. Przyciągnięte ich ostrym zapa-chem ptaki, sądzące błędnie, że mieszkańcy miasteczka należą do tych samych, co one, gatunków, wirowały po ca-łym pasażu. Ciężkie mewy dreptały niezdarnie po dekora-cyjnych kaflach, potrząsając skrzydłami pośród błyszczą-cych butów. Jakaś zmieszana kobieta śmiała się nerwowo na widok mewy, usiłującej przy siąść na jej kapeluszu, a pewien sztywno wyprostowany mężczyzna w myśliwskim stroju z brązowego tweedu groził laską krukowi, który upar-cie próbował usadowić się mu na ramieniu. Dzieci biegały ze śmiechem wśród wilg, wzbijających się w powietrze z ich dłoni. Płomienie ptasich piór migotały między odbior-nikami telewizyjnymi i zmywarkami, odbijając się w szy-bach wystaw sklepów z gospodarstwem domowym. Napastowani przez ptaki, minęliśmy pasaż, przeszliśmy przeraźliwie jaskrawo ulistniony park i dotarliśmy do ko-ścioła, położonego w pobliżu otwartego basenu. Dopiero tutaj ptaki odleciały, jak gdyby odstraszyła je olbrzymia licz-ba piór pokrywających dachy samochodów, zaparkowanych w okolicach cmentarza – piór wyrwanych jakby podczas jakiegoś oszałamiającego, powietrznego turnieju. Ku powszechnemu zdziwieniu wiernych kościół okazał się zamknięty – na drzwiach wisiał łańcuch i kłódka. Za-skoczeni parafianie stanęli wśród płyt nagrobnych z modli-tewnikami w dłoniach. Starzec uniósł laskę, wskazując wie-żę zegarową. Z tarczy odpadło kilka rzymskich cyfr, a wska-zówki znieruchomiały kilka minut po drugiej. Bruk wokół kościoła pokrywały pióra, jak gdyby na wieży rozprysnęła się ogromna poduszka.
– Pan jest tu wikarym?
Czyjaś żona, za którą przyszedłem z miasteczka, nabra-ła odwagi, by zwrócić uwagę na moje ubranie. Zauważy-łem, że nie potrafi pogodzić jego klerykalnego kroju z mo-imi brudnymi butami do tenisa i zakrwawionymi dłońmi. – Msza powinna zacząć się o jedenastej. Co pan zrobił z ojcem Wingate?
Kiedy odciągnął ją mąż, wystąpił mężczyzna w tweedo-wym ubraniu i trącił mnie laską w ramię. Przypatrywał mi się groźnym wzrokiem emerytowanego żołnierza, wciąż po-dejrzliwie traktującego cywilów.
– Nie jesteś przypadkiem pilotem? Przecież to ty spa-dłeś wczoraj do rzeki. Czego tu szukasz? Parafianie zebrali się wokół mnie, tworząc zafrasowane zgromadzenie. Niepokoiła ich moja obecność na ziemi, woleliby, żebym znajdował się bezpiecznie w powietrzu. Czy wyczuwali promieniującą z mojego mózgu odwróco-ną perspektywę, która zatrzymała mnie w miasteczku? Unosząc zabandażowane pięści, przeszedłem między nimi do drzwi kościoła, dźwignąłem ciężką kołatkę i zastu-kałem trzy razy. Drażnili mnie ci bojaźliwi ludzie w staran-nie odprasowanych garniturach i kwietnie wzorzystych su-kienkach. Byli wyznawcami grzecznej religii. Miałem ocho-tę wyważyć drzwi, zapędzić ich do klęczników i zamknąć w kościele, by mogli oglądać, jak dokonuję w nawie głów-nej obscenicznych czynów – wycisnąłbym krew z moich dłoni na krwawiącego Chrystusa, obnażyłbym się, oddał-bym mocz do chrzcielnicy i zrobił wszystko, żeby tylko wytrącić ich z nieśmiałości i dać im lekcję straszliwego, gwałtownego lęku.
Chciałem na nich wrzasnąć: „W Shepperton zbierają się ptaki, chimery cudowniejsze niż wszystko, co śni się wam w waszych wytwórniach filmowych!”
Wskazałem fulmary, okrążające wieżę kościelną.
– Ptaki! Widzicie je?
Kiedy zaczęli cofać się między grobami, zauważyłem, że spomiędzy kamieni wokół kruchty wyrasta niezywkła roślinność, jak gdyby z moich pięt. Otaczał mnie mały za-gajnik wysokich na dwie stopy, przypominających gładiole krzaczków o szablastych liściach i trąbkach mlecznokar-mazynowych kwiatów, przypominających kolorami nasie-nie i krew, skryte we flecie zieleni.
Machnąłem na parafian, stojących z modlitewnikami w dłoniach i rozczarowaniem na twarzach w krępującym otoczeniu woni ptaków. Już miałem powiedzieć, żeby ze-rwali te kwiaty, ale oni wpatrywali się teraz w drzwi pleba-nii, w których pojawił się ojciec Wingate, spokojnie ćmiąc papierosa. Zamienił sutannę na kapelusz typu panama i koszulę w kwiaty, czyli na strój maklera giełdowego, ostrożnie rozpoczynającego wakacje. Choć wierni zaczęli uśmiechać się domyślnie i wymachiwać modlitewnikami, ojciec Wingate nie zwracał na nich uwagi i zamknął drzwi plebanii na klucz.
Palił papierosa, ale wzrok skupił na mnie. Silne czoło przecinała mu głęboka zmarszczka, jak gdyby jego wierze w otaczający świat zadano niedawno poważny cios – jak gdyby otrzymał wiadomość o śmierci bliskiej siostrzenicy albo o tym, że jego najbliższemu przyjacielowi nie pomoże operacja nowotworu. Zdawał się całkowicie pochłonięty my-ślami i uwierzyłem niemal, że nie pamięta, iż jest duszpa-sterzem w tej parafii, czeka więc przez roztargnienie, aż ja rozpocznę odprawiać nabożeństwo.
Mewy znów zaczęły krążyć w górze. Prowadzone przez fulmary, okrążyły kościół, ocierając się ciężkimi skrzydła-mi o wieżę, próbując wyszarpnąć ostatnie cyfry z zegaro-wej tarczy i położyć kres czasowi przeszłemu w Shepper-ton. Ptasie odchody rozbryzgiwały się na samochodach i nagrobkach, a przestraszeni parafianie zaczęli wycofywać się w stronę basenu.
– Ojcze Wingate! – zawołał emerytowany żołnierz z la-ską. – Nie potrzebujesz pomocy?
Ale ksiądz nie zwracał na niego uwagi. Było widać, że pod osłoną słomkowego kapelusza jego silna twarz jakby skurczyła się w sobie. Mewy, krzycząc przeraźliwie, piko-wały wśród wiernych, którzy rozbiegli się do swoich samo-chodów.
Kiedy ostatni z nich odjechał, ojciec Wingate opuścił plebanię i ruszył w stronę kościoła. Odrzucił papierosa mię-dzy nagrobki i skinął mi głową rzeczowo. – No dobrze… Spodziewałem się, że przyjdziesz. – Ksiądz przyjrzał się mojemu duchownemu przebraniu, jak-by w nadziei, że mnie nie rozpozna. – Ty jesteś Blake, ten pilot, który wczoraj u nas wylądował? Przypominam sobie twoje dłonie.