38150.fb2
Leżałem w szklanym domu, zapadając się przez nieskoń-czone podłogi wodnych kaskad. Nade mną wznosiło się ilu-minowane sklepienie, jak odwrócona galeria przezroczy-stych ścian, zawieszonych na powierzchni. Niesione gościn-nym nurtem diatomity zdobiły klejnotami ławice ryb, które podpływały, żeby mnie powitać. Rozglądałem się za swo-imi rękami i nogami, ale moje kończyny zniknęły – zmieni-ły się w potężny ogon i płetwy.
Pływałem jak grenlandzki wieloryb.
Schłodzony kojącym strumieniem w tym królestwie wolnym od kurzu i upału, pożeglowałem w stronę słońca, rozrywając powierzchnię wody w bryzgach piany. Kiedy zawisłem w powietrzu i ukazałem się oczom setek ludzi na brzegu, doleciały mnie okrzyki zaskoczonych dzieci. Wy-ciągnąłem się i opadłem na wodę, goniąc światło słońca w szalonym labiryncie. Ponownie wyskoczyłem na po-wierzchnię i strząsnąłem sznur kropel ze swoich wspania-łych ramion na zachwycone dzieciaki. Kiedy wykonywa-łem obrót w powietrzu, zza drzew wyłonili się tenisiści, by wiwatować na moją cześć. Jakiś wędkarz sięgnął do siatki i rzucił mi kiełbia niczym pocisk, który chwyciłem w zęby. Popisywałem się przed nimi, a całe Shepperton przy-szło, żeby mnie zobaczyć. Miriam St. Cloud stała z matką na trawniku tudoriańskiej rezydencji, zadziwiona moją śli-ską pięknością. Ojciec Wingate otworzył na plaży gablotę ze swoimi eksponatami, mając nadzieję, że eksplodująca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jakąś kolejną rzad-ką skamieniałość, a Stark stał w obronnej pozie na końcu pomostu w swoim wesołym miasteczku. Obawiał się, że mogę wstrząsnąć jego przerdzewiałymi palami. Chcąc ich nakłonić, by przyłączyli się do mnie, gnałem w koło we wzburzonej wodzie, goniłem własny ogon ku uciesze dzie-ci, wydmuchiwałem fontanny piany w obłokach rozsłonecz-nionej mgiełki wodnej i pluskałem się tam i z powrotem po rzece płytkimi skokami, tkając z powietrza i wody koron-kowy obrus piany.
Zatopiona cessna spoczywała niżej na dnie rzeki, na swoim świetlnym podium. Chcąc wyrwać się stamtąd na zawsze, popłynąłem w dół rzeki, ku przystani, gdzie nurza-ły się ostre jak brzytwy kile jachtów, mogące mi przeciąć kręgosłup. Zamierzałem je ominąć i ruszyć do ujścia Tami-zy, na otwarte morze i polarne oceany z chłodnymi górami lodowymi.
Lecz kiedy po raz ostatni spojrzałem na Shepperton, wzruszyłem się na widok stojących na brzegu mieszkań-ców miasteczka. Mieli nadzieję, że wrócę, zarówno tenisi-ści, jak szekspirowscy aktorzy, dzieci i ojciec z synem, ba-wiący się pudełkowym latawcem, który zapadł się w ich ramionach niczym pusty w środku prezent, jak młodzi ko-chankowie i starsze małżeństwa, i jak Miriam St. Cloud i jej matka, przyzywające mnie gestem niby postacie ze snu. Zawróciłem i popędziłem z powrotem ku nim, rozko-szując się radosnymi okrzykami tych ludzi. Jakiś młodzie-niec zrzucił koszulę i spodnie, a potem skoczył głową w dół do naelektryzowanej wody. Przecięło go kilkanaście świetlnych pręg, a potem młodzieniec wypłynął na powierzchnię pod postacią wysmukłego i zgrabnego miecz-nika.
Po chwili jedna z kobiet, ubrana w strój tenisowy, zsu-nęła się z wilgotnej od wodnej mgiełki trawy i skoczyła do rzeki. W nawale bąbelków śmignęła koło mnie jako zwin-ny jesiotr. Śmiejąc się z siebie nawzajem, jakaś starsza ko-bieta i jej mąż pozwolili się zepchnąć z brzegu grupce mło-dzieży, i wyłonili się zaraz z rozdartej chmury piany jako para dystyngowanych wargaczy. Kilkanaścioro dzieci wsko-czyło w bystry nurt i umknęło przede mną pod postacią ła-wicy srebrzystych uklejek.
Ludzie wchodzili do wody wzdłuż całej plaży. Ojciec i matka brodzili w falach, prowadząc za ręce dzieci, by po chwili zamienić się w rodzinę złotych karpi. Na plaży sie-działy też dwie młode dziewczyny, które zanurzyły się po pas i zachwycały się eleganckimi ogonami, jakie leniwie wyłaniały się z ich pokrytych wodą bioder. Zdjęły radośnie koszulki i wyglądały teraz jak odpoczywające syreny o na-gich piersiach. Pozwoliły wciągnąć się w wodę, którą zle-wałem je delikatnie moim olbrzymim ogonem, wodę, przy-pominającą koronkową poszwę, narzuconą na dwie nagie kochanki. Gdy włosy rozpuściły im się w pianie, dziewczy-ny stały się dwoma rozdokazywanymi delfinami i zniknęły w rzece, pełnej cisnących się wokół szczupaczków i ukle-jek. Jakaś otyła kobieta w kwiecistej sukience runęła bez tchu do wody i odpłynęła w dal jako stateczna krowa mor-ska. Trupa szekspirowskich aktorów wkroczyła nieśmiało w niespokojny nurt – kobiety unosiły krynoliny, by nie za-nurzać ich w splamionej piaskiem pianie, a potem zapadły się pod powierzchnię wody, przemienione w uczestniczki podwodnego korowodu ławicy anielskich ryb, przystrój o-nych kryzami przezroczystych skrzeli i pierzastymi, deli-katnymi wąsami.
Na brzegu wciąż wahało się kilka osób. Skoczyłem po-nad zatłoczonymi falami, zachęcając ich, by porzucili du-szące powietrze. Grupka tenisistów odłożyła rakiety i dała nurka do wody, która uniosła ich natychmiast pod postacią pięknych białych rekinów. Rzeźnik i jego powabna żona podreptali w dół trawiastego zbocza, zanurzyli się i odpły-nęli przed siebie jako dwa ogromne żółwie morskie, koły-sząc pancerzami.
Niemal całe Shepperton dołączyło do mnie, pływając w swym nowym królestwie. Krążyłem wzdłuż plaży, na któ-rej leżały porzucone rakiety tenisowe, latawiec, grające wciąż odbiorniki radiowe i zapomniane koszyki, jakie za-biera się zazwyczaj na wycieczki. Na brzegu pozostało tyl-ko kilka osób: Miriam St. Cloud, jej matka, ojciec Wingate, stojący na plaży, Stark i troje upośledzonych dzieci. Obser-wowali mnie wszyscy ze znanych mi już stanowisk, ale ich twarze były pozbawione wyrazu, przesłonięte welonem kro-pelek wody, jak gdyby tkwili w jakimś głębokim śnie, do którego ja nie miałem dostępu.
Wiedziałem, że nie są jeszcze gotowi, żeby się do mnie przyłączyć, i że to oni, nie ja, są pogrążeni we śnie. Zostawiłem ich i popłynąłem dalej, na rozświetlone słoń-cem wody. Otoczyło mnie wielkie zgromadzenie ryb, które prowadziły mieczniki, widziałem jednak także stada mor-świnów, łososi, wargaczy, pstrągów tęczowych, delfinów i krów morskich. Ciągnąc za sobą promienie słoneczne, opa-dłem na dno. Razem moglibyśmy dźwignąć samolot i po-nieść go w dół rzeki, do ujścia Tamizy i na otwarte morze – maszyna stałaby się powozem koronacyjnym, w którym powiódłbym mieszkańców miasteczka ku przepastnym głę-binom ich prawdziwego życia.
Słońce zaczęło przygasać. W odległości kilku cali przez zalaną szybę ujrzałem niewyraźnie wykrzywioną grymasem, niegdyś ludzką twarz. Wsparty o deskę rozdzielczą spoczy-wał w kabinie topielec w kasku lotniczym. Otwarte usta zastygły w zdumieniu śmierci, a ramiona trupa pochylały się ku mnie z prądem rwącym przez drzwi kabiny. Przerażony jego rozkołysanym uściskiem, odwróciłem się i wpłynąłem na oślep wprost w ogon samolotu. Powie-trze uszło mi gwałtownie z płuc w rozbuchanej wodzie. Nie byłem już wielorybem, rzuciłem się więc na powierzchnię wśród setek pierzchających na boki ryb. Z samolotu ode-rwał się kawałek białej tkaniny, który unosił się ku górze przez wodę. Ruszyłem jego śladem, przedzierając się mo-zolnie na powierzchnię. Chwyciłem powietrze w ostatnim, wyczerpującym pędzie do słońca.
Obudziłem się na pełnej owadów łące. Leżałem na wil-gotnych kwiatach, wypełniających grób. Troje upośledzo-nych dzieci przyglądało mi się spośród maków kilka kro-ków dalej. Oblewał mnie pot, przesiąkający przez mary-narkę i spodnie, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby przemó-wić do dzieci. Mijał mi dziwny ból głowy. Oddychałem nie-równo, jakby po raz pierwszy usiłując skupić wzrok na ja-skrawo ubarwionych ptakach i kwiatach na łące. Znów przy-pomniałem sobie o swoich rozbitych ustach i posiniaczonej piersi, zastanawiając się, czy martwy pasażer cessny, które-go widziałem we śnie, próbował mnie utopić. Ale mimo całej realności łąki wiedziałem, że ta rozgrza-na trawa, ważki i maki należą do innego snu, i że moja go-rączkowa wizja, w której pływałem jako grenlandzki wie-loryb, stanowiła kolejne okno, wychodzące na moje praw-dziwe życie.
Stanąłem na nogi i strzepnąłem płatki z marynarki. Dzieci odeszły dalej, być może poskromione tym, co zobaczyły. Zaduszony szpak leżał wśród martwych stokrotek. Jamie odwrócił się na swych skutych klamrami nogach, unikając mojego wzroku, ale jego drobną twarz marszczyła troska, jak gdyby chciał mnie przeprowadzić przez boży sąd tej wizji. Trzymał w dłoniach martwego wróbla – kolejną sa-kiewką, którą miał złożyć w grobie.
Gdy dzieci zniknęły, ruszyłem samotnie poprzez późne popołudnie. Ubranie pokrywała mi warstwa kilku tęcz i kon-fetti płatków, jak gdyby chodziło o uczczenie moich zaślu-bin z łąką. Ludzie wracali znad rzeki do swoich domów – tenisiści, młodzi rodzice z dziećmi, stare kobiety i ich mę-żowie. Twarze mieszkańców rozświetlała energia, jakiej ni-gdy przedtem nie widziałem. Kiedy mnie mijali, zauważy-łem, że mieli mokre ubrania, jakby złapał ich niespodzie-wany deszcz.