38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

17

POGAŃSKI BÓG

Następnego ranka, u progu trzeciego dnia pobytu w Shep-perton, zacząłem pracować w klinice doktor Miriam. Kie-dy ruszyłem w drogę przez park, przyszło mi do głowy, że pomimo całego szacunku, jaki dla mnie żywiła, i pomimo moich własnych mesjanistycznych rojeń, przypadła mi w udziale praca służącego – miałem sprzątać korytarze i poczekalnię oraz wykonywać polecenia pielęgniarek. Ubie-rając się, myślałem, by zrezygnować z posady i zdobyć wię-cej czasu na zwiedzanie Shepperton, ale pełna poświęcenia obecność pani St. Cloud, krążącej opiekuńczo wokół tacy z nietkniętym śniadaniem, wytrąciła mnie szybko z równo-wagi. Patrzyła na mnie z uśmiechem, ale i odurzeniem, jak gdyby środek uspokajający, który podała jej córka poprzed-niego wieczora, wciąż jeszcze działał. Czy w jej umyśle byłem niemowlęciem, zrodzonym dla tej starzejącej się kobiety w łóżku jej zmarłego męża? Wciąż chciałem się uważać za jej dziecko i odczuwałem mglistą pruderię na myśl o akcie seksualnym z tą kobietą. Widziałem z okna, jak rozmawia na podjeździe z jakimś młodym dostawcą. Była nim wyraźnie zainteresowana, toteż poczułem się tak, jak gdyby mnie odtrąciła. Prawiła młodzieńcowi kom-plementy, dotykając dłońmi jego ramion. Najwyraźniej otworzyłem w prowincjonalnym życiu pani St. Cloud wy-miar rzeczywistości, którego istnienia nawet nie podejrze-wała.

Byłem jednak wyspany, otoczył mnie wspaniały dzień i powróciła moja pewność siebie. Czułem, że słońce mi schlebia, podążając w ślad za mną między drzewami jak światło reflektora, tropiące gwiazdę filmową. Poza tym kli-nika była idealną kryjówką, zwłaszcza na wypadek, gdy-bym nieoczekiwanie stracił przytomność albo doznał wyle-wu, mogłem więc czekać, dopóki mój umysł nie osiągnie znowu równowagi, ja zaś nie odkryję prawdziwego zna-czenia rozgrywających się wokoło zdarzeń. Podejrzewałem, że za moje dziwne wizje oraz zaburzenia czasu i przestrze-ni może być odpowiedzialny skrzep, ukryty gdzieś głęboko w moim mózgu. Wyczuwałem namiętne podniecenie w roz-jarzonej trawie, pośród kwiatów, a mój umysł zaczął niepo-kojąco przypominać popiskujące włókno gasnącej żarówki. Kiedy za moimi plecami wstało słońce, zdawało się wy-lewać z rzeki, zmieniając park i podmokłą łąkę w siatków-kowe rozlewisko. W wodzie roiło się od wszelkiego rodza-ju ryb. Ławice płoci i szczupaków pływały wokół zatopio-nej cessny, jak gdyby sycąc się pozostałością mojego snu. Kroczyłem majestatycznie między drzewami, wyciągając rękę, by chwycić świetliste pyłki. W pobliżu kortów teniso-wych puściłem się biegiem, gnany niesłychanym natęże-niem światła. Białe linie, wyznaczające kort, unosiły się kilka cali nad glinianą nawierzchnią, jakby miały za chwilę oderwać się od ziemi i wzbić pod niebo niczym powietrzna matryca umieszczonej na wysokości oczu pilota deski roz-dzielczej. Chwytając z trudem oddech, oparłem się o pień orzesznicy, dziwnego gościa w parku, leżącym w umiarko-wanej strefie klimatycznej. Liście pochłaniał rozświetlony sok, a każdy z przypominających trąbki kwiatów układał się we własną aureolę. W brzezinie pojawiło się stado jele-ni, obgryzających elektryczną korę. Krzyknąłem, a wtedy ich zwrócone na mnie oczy zalśniły, jak gdyby całe stado zostało wyposażone w szkła kontaktowe. Ogarnięte halucynacjami słońce karmiło się niecierpli-wie hiszpańskim mchem, zwisającym z gałęzi uschłych wiązów. Zdrewniałe czułki lian oplatały spokojne kaszta-nowce i platany. W ściółce rosły lilie, zmieniające ceremo-nialny park w ogród botaniczny, którym zawładnął jakiś zwariowany ogrodnik i obsadził go w nocy na nowo. Przeskoczyłem grządkę szkarłatnych tulipanów, zagłu-szanych kompletnie przez olbrzymie paprocie i wątrobow-ce. Przestraszona ara nieporadnie wzbiła się w powietrze obok mnie. Lecąc przez park, strząsała pancerzyki światła ze swoich żółtozielonych skrzydeł. Pięćdziesiąt jardów przede mną, między drzewami, Miriam St. Cloud szła w kierunku kliniki, otoczona chmarą małych papużek i wilg. Przypominała młodą lekarkę udającą się z wizytą domową do cierpiącej na nadmierną płodność matki natury. Ucie-szyłem się na jej widok i poczułem, że przygotowałem tę obfitość życia specjalnie dla niej.

– Miriam!… – Pobiegłem między zaparkowanymi samo-chodami i stanąłem przed nią, wskazując z dumą wspaniałe listowie niczym kochanek, wręczający bukiet swej wybran-ce. – Miriam, co się stało?

– To drzewo dostało zapewne jakiś preparat wzmagają-cy urodzajność, Blake. – Miriam rzucała jagody w koronę kasztanowca, do gałęzi którego przylgnęło podobne do małpy stworzenie o krzaczastym ogonie, zdziwione, skąd wzięło się w tym eleganckim parku.

Miriam machnięciem dłoni zakreśliła koło wokół gło-wy, usiłując powstrzymać rozjarzone powietrze. – Ary, papużki, teraz małpka… Co jeszcze nam przynie-siesz, Blake? – Podeszła do mnie bokiem z rękami w kie-szeniach białego kitla. – Jesteś jak jakiś pogański bożek. Pomimo tych dobrodusznych żartów spoglądała na mnie z niejaką ostrożnością, zastanawiała się nad dwuznaczną naturą moich wyjątkowych zdolności i wcale nie chciała stanąć z nimi twarzą w twarz.

– Małpka? – Rozpoznawszy zwierzę, podskoczyłem, próbując złapać je za ogon. – Uciekła z zoo Starka. – Raczej z wnętrza twojej głowy… – Miriam pokazała mi gestem, żebym szedł w stronę kliniki. – Przyszedłeś tu, żeby pracować… Co ty właściwie umiesz? Czy podejrzewała, że nadal sypiam z jej matką? Obe-szła trawiasty kraniec parkingu, zerkając na swoje odbicie w błyszczących panelach drzwi i demonstrując przede mną swe silne biodra i nogi. Co miałem robić? Chciałem krzyk-nąć: „Umiem latać, Miriam, i umiem śnić! Śnij mnie, Mi-riam!” Byłem zaledwie kilka kroków za nią, kiedy poczu-łem, że nabrzmiewa moje przyrodzenie. Pogański bożek? Nie wiedzieć czemu podobało mi się to określenie. Doda-wało mi otuchy.

Ogarnęło mnie nagłe przekonanie: oczywiście, że nie jestem martwy, ale nie jestem też po prostu żywy! Żyję po dwakroć!

Z trudem panując nad sobą, chwyciłem Miriam za ra-mię, pragnąc podzielić się z nią dobrą nowiną i wziąć ją w ramiona na tylnym siedzeniu limuzyny, należącej do miej-scowej akuszerki.

– Zaraz, zaraz, Blake…

Odepchnęła mnie, unikając mojego wzroku. Chwyciłem przednią szybę jej kabrioletu, roztrzęsiony swoją własną sek-sualną gwałtownością. Wpatrując się w ziemię, zauważy-łem pędy jakiejś śmiertelnie bladej rośliny tropikalnej, wy-rastającej spomiędzy szczelin w popękanym betonie. Jak gdyby w odpowiedzi na mój seks, pomiędzy nogami roz-kwitały mi mlecznokrwawe kwiaty, przypominające kieli-chy cudacznych gladioli. Identyczne kwiaty widziałem przed kościołem ojca Wingate.

Wszędzie dokoła jaskrawe fleciki wciskały skrwawione czubki swoich włóczni między koła zaparkowanych aut, wy-rastając ze śladów moich stóp na obrzeżu trawnika. – Są niezwykłe, Blake… Ojej, są piękne.

– Miriam… Dam ci wszystkie kwiaty, jakie tylko chcesz! – Unosząc się w duchu nad tysiącami zapachów jej ciała, krzyknąłem: – Wyhoduję orchidee z twoich dłoni, a z two-ich piersi róże. Będziesz mogła nosić magnolie we wło-sach!…

– A w sercu?

– Posieję w twoim łonie mięsożerny kwiat!

– Blake… Czy ty zawsze tak się wszystkim ekscytujesz? Wciąż nie rozumiejąc sił, sterujących owymi seksualny-mi zapalnikami, Miriam uklękła wśród aut i zaczęła zry-wać kwiaty. Już spokojny, przyglądałem się z dumą, jak ta piękna, młoda kobieta unosi w dłoniach mój seks w kierun-ku kliniki. Znów dała o sobie znać moc, którą wyczuwałem przez cały dzień, moc, która wstąpiła we mnie podczas ostat-niej wizji. Po śnie o lataniu zachowywałem się niczym ran-ny ptak, zagubiony w podmiejskim ogrodzie, tak jak ja uwię-ziony w nijakim miasteczku. Ale po wizji, w której pływa-łem jak grenlandzki wieloryb, uległem przemianie, mani-festując swój triumf ucieczką z zatopionego samolotu, i te-raz moja moc karmiła się niewidzialną siłą wielkich oce-anów, sięgających w głąb maleńkiej żyłki tej niewielkiej rzeki. Wyszedłem na brzeg odrodzony, jak moi ziemno-wodni przodkowie sprzed milionów lat, którzy wyłonili się z morza, by kroczyć dalej poprzez czekające na nich parki młodej ziemi. Podobnie jak oni, nosiłem we krwi wspo-mnienia tych mórz, wspomnienia z głębi czasu. Niosłem z sobą majestat grenlandzkich wielorybów, prastarość i mą-drość wszystkich gatunków waleni.

Tego ranka zacząłem krzątać się dumnie wokół kliniki, z wiadrem i ścierką w ręku. Wywoziłem wózki pełne brud-nej pościeli do furgonetki, która przyjechała z pralni, i speł-niałem polecenia recepcjonistek. Przyglądałem się z zado-woleniem, jak Miriam obnosi moje kwiaty po gabinetach chirurgicznych i ogólnych, zapełniając wazony, które wy-dobyłem dla niej z jakiejś szafki. Rozstawiała jaskrawe kwiaty mojego seksu wśród pacjentów siedzących w po-czekalni, ciężarnych matek i bezpłodnych żon. Były tam też dwie podstarzałe kobiety, które widziałem ostatnio, skaczące do rzeki w mojej rybiej wizji. Zapamię-tałem je dobrze – miejscową fryzjerkę i żonę adwokata, żeglujące dumnie w tłumie ryb jako część mojej wodnej kongregacji. Siedziały teraz pośród kwiatów, zaabsorbowane wyłącznie swoimi żylakami żyłami i napadami menopau-zy. Kiedy polerowałem podłogę pod ich stopami, kobiety nie spuszczały ze mnie oka.

Po pewnym czasie, kiedy skończył się poranny dyżur, doktor Miriam wezwała mnie do swojego gabinetu, żebym opróżnił tackę chirurgiczną. Na podświetlanym ekranie wisiały rentgenowskie zdjęcia mojej głowy. Miriam stała plecami do okna. Przeraźliwe światło wypełniało park nie-mal elektrycznym blaskiem, jak gdyby ekipa filmowa z miejskiej wytwórni rozstawiła wokoło sodowe reflektory. – Wskaźnik urodzeń wkrótce skoczy tu w górę, Blake… Czy wiesz, że dziś rano niemal każda pacjentka obsesyjnie rozmyślała o ciąży? Nawet pewna staruszka, która pytała o możliwość sztucznego zapłodnienia spermą anonimowe-go dawcy.

Miriam zdjęła kitel i obrzuciła mnie zatroskanym, lecz niezdziwionym spojrzeniem. Czy spodziewała się, że wy-ciągnę członka i wezmę się do roboty? Chciałem ją jakoś uspokoić, dodać jej odwagi, by mogła stawić czoło mnie i nadchodzącej przyszłości.

Krążyłem wokół Miriam z wiadrem na śmieci. Widok i zapach jej ciała zalewał mi zmysły. Jej jasne zęby, postu-kujące o siebie, gdy wpatrywała się w zdjęcia, lewe noz-drze wąchające polakierowany paznokieć, mocne biodra, kiedy kołysała się z boku na bok – wszystko to przyprawia-ło mnie o obłęd. Chciałem koncesji na jej każdy oddech i na każdą myśl, chciałem zapamiętać jej chichot i roztar-gnione spojrzenia, wydestylować z jej potu najbardziej za-wistne perfumy na świecie…

– Nie miałaś nigdy dzieci, Miriam?

– Oczywiście, że nie! Choć Stark i ja… – Agresywnym gestem kazała mi odejść, a potem, pod wpływem nagłego impulsu, ruszyła za mną do drzwi. Przytrzymała mnie za ramię w ostrym uścisku. – Prawdę mówiąc, odkąd do nas przybyłeś, nie zastanawiam się nad niczym innym. Jestem równie opętana tą myślą, jak te głupie baby… – Miriam, czy nie rozumiesz?… – Chciałem ją objąć, ale powstrzymała mnie z nadzwyczajną siłą. – To ten wypa-dek… Ty jesteś…

– Blake, na litość boską… Wczorajszej nocy… Poddałeś się próbie jakiegoś rodzaju śmierci. Dla siebie czy dla mnie, nie chcę nic o tym wiedzieć.

– To nie była śmierć. – Po raz pierwszy to słowo nie było w stanie mnie przerazić. – To nowe życie, Miriam. Kiedy wyszła, by wyruszyć samochodem na wizyty do-mowe, zostałem w jej gabinecie i przyglądałem się badaw-czo zdjęciom rentgenowskim na ekranie – fotografiom mojej głowy, przez którą przepływało bezustannie światło. Wy-115 dawało mi się, że cały świat zewnętrzny – drzewa, łąka, na której dzieci zbudowały mi grób, i ciche ulice z uśpionymi domami – to jakby wielki, przezroczysty obraz, rzucony na ekran świata, przez który nieprzerwaną fontanną przedzie-rają się promienie jakiejś głębszej rzeczywistości.