38150.fb2
Do południa klinika opustoszała – zostałem tylko ja i recepcjonistka, wolontariuszka, na co dzień gospodyni do-mowa. Odpoczywałem właśnie w poczekalni, czekając z niecierpliwością, aż Miriam St. Cloud skończy wizyty do-mowe, gdy do kliniki przyjechała jakaś kobieta z dziesię-cioletnim synem. Chłopak złamał rękę, próbując wejść na drzewo. Jego matka skarżyła się i neurotycznie biadała, czym wytrąciła z równowagi recepcjonistkę, usiłującą założyć dziecku prowizoryczne łubki.
Zgnębiony płaczem dzieciaka, wszedłem do gabinetu, żeby zobaczyć, czy mogę im w czymś pomóc, i zdążyłem usłyszeć gniewną uwagę matki:
– Właził na figowiec przed supermarketem. Zdaje się, że zebrały się tam wszystkie dzieci z Shepperton. Czy w tej sprawie nie powinna interweniować policja? Dzieci tamują ruch.
Chłopak wciąż płakał i nie chciał nawet spojrzeć na swoje zaczerwienione przedramię, nabrzmiałe bolesnymi żyłami. Wziąłem go za rękę, żeby pocieszyć malca. Skrzywił się z bólu i wyszarpnął dłoń, jednocześnie uderzając mnie pię-ścią drugiej ręki w kłykcie. Jedna z ranek natychmiast się otworzyła i na ramię dziecka spadła kropla krwi, którą chło-piec roztarł sobie na skórze gorączkowym gestem. – Kim jesteś? Co ty mu robisz? – Matka dziecka usiło-wała mnie odepchnąć, chłopiec przestał tymczasem płakać. Wydał okrzyk radości. Z dumą pokazał matce szczupłe, nienaruszone ramię, a potem wypadł na korytarz, i zaczął się bujać na klamkach u drzwi gabinetów. Matka stała zdumiona. Przyglądając mi się bacznie, po-wiedziała oskarżycielskim tonem: – Uleczyłeś go. – Wyda-wała się zagniewana, tak jak doktor Miriam, a na jej twarzy pojawił się ten sam odpychający wyraz, jaki widziałem już na obliczach parafian ojca Wingate.
Kiedy wyszła wraz z dzieckiem, recepcjonistka wskaza-ła mi krzesło Miriam. Wbijając wzrok w moje zasklepione kłykcie, wilgotne od uzdrawiającej tinktury krwi, zapytała obojętnie:
– Zbada pan teraz pozostałych pacjentów, panie Blake? Godzinę później w klinice uformowała się dość długa kolejka. Matki z dziećmi, starzec na wózku inwalidzkim, monter telefoniczny z błyskawicą oparzenia na twarzy, mło-da kobieta z obandażowaną nogą – wszyscy siedzieli cier-pliwie w poczekalni, podczas gdy ja wciąż pastowałem i polerowałem linoleum. W taki czy inny sposób wiado-mość o dokonanym przeze mnie cudownym uzdrowieniu rozeszła się po całym Shepperton. Co jakiś czas przerywa-łem pracę, choć chciałem, by doktor Miriam zastała klinikę w nienagannej czystości, i gestem zapraszałem do gabinetu kolejnych pacjentów: kilkunastoletnią dziewczynkę z trą-dzikiem młodzieńczym, stewardessę, cierpiącą na bóle menstruacyjne, i kinowego szwajcara, który miał problemy z zatrzymaniem moczu.
Odgrywałem przed nimi wszystkimi komedię, badając ich uważnie i nie zwracając uwagi na grymasy, jakie czyni-li, gdy dotykałem ich upstrzonymi krwią dłońmi. Najwy-raźniej byłem dla nich kimś w rodzaju niewykwalifikowa-nego szamana – przyciągnęła ich tu jego renoma, ale prze-rażała moja niehigieniczność.
Nawet kiedy już ich uleczyłem, wciąż patrzyli na mnie z tym samym niesmakiem, jak gdyby urażeni, że mam nad nimi władzę, i nie chcieli pogodzić się z impulsem, który ich tu przygnał. Zorientowałem się wkrótce, że dolegliwo-ści tych ludzi są natury umysłowej – fakt, że spadłem z nie-ba, najwyraźniej zaspokojał jakąś głęboką potrzebę, którą wyrażali poprzez te wszystkie zwichnięcia i wysypki. Więk-szość chorych figurowała na liście domowych pacjentów doktor Miriam. Gdy pastowałem podłogę wokół centralki telefonicznej, słyszałem, że lekarka kilkakrotnie dzwoniła, by spytać recepcjonistkę, czy nie wie, co się dzieje z jej podopiecznymi.
Klinikę opuścił tymczasem mój ostatni pacjent, mecha-nik samochodowy, cierpiący na infekcję gardła -jego chra-pliwy głos zabrzmiał nieco czyściej, kiedy zaczął mi dzię-kować, obrażony. Za nim, na zewnętrznych schodach, stał ogon kolejki chorych. Ze swojej tajemnej łąki wróciło troje upośledzonych dzieci, które teraz snuły się przy drzwiach. Kiedy wróciłem do ścierki i pasty, chłopcy wcisnęli nosy w szklane panele. David rzucił Rachel szeptem jakąś uwa-gę, a potem uniósł wzrok i z pełną nadziei, acz mądrą zara-zem miną, przyjrzał się badawczo ogłoszeniom służby zdro-wia, dotyczącym szczepień, chorób wenerycznych i badań prenatalnych.
Kiedy ścierka i wiadro znalazły się pod kluczem, zaczą-łem się zastanawiać, czy uleczyć dzieci. Swoje zdolności uzdrowicielskie uważałem za całkowicie oczywiste – były częścią dziedzictwa, przekazanego mi przez te same, nie-widzialne siły, które sterowały moim wypadkiem. Jedno-cześnie niemal kręciło mi się w głowie, czułem się jak pan młody przed ślubem, czułem wzbierający głód, żądzę i moc, jak gdybym miał zaślubić za chwilę całe Shepperton i wszystkich jego mieszkańców.
Dzieci czekały na mnie cierpliwie. Bałem się, choć ży-wiłem dla nich ciepłe uczucia. Bałem się, że nie uda mi się ich uzdrowić. Bałem się grobu, który dla mnie budowały, a który mogłyby ukończyć o wiele za szybko z mojego punk-tu widzenia, gdybym przywrócił im pełnię władz cielesnych. – Wejdź, Jamie. Mam dla was wszystkich prezenty. Da-vid, przyprowadź Rachel.
Twoje oczy, Rachel.
Twoje nogi, Jamie.
Twój mózg, Davidzie.
Stałem w drzwiach, wołając je do siebie. Było to dziw-ne, ale teraz nie chciały do mnie podejść, jak gdyby oba-wiając się moich darów. Kiedy przyklęknąłem, by przygo-tować trzy krople krwi na kłykciach, przed wejście do kli-niki zajechał z hukiem czerwony, sportowy samochód. Sie-dząca za kierownicą doktor Miriam, mocno zdenerwowa-na, wyciągnęła palec w moją stronę.
– Blake… Zostaw dzieci w spokoju!
Zmarszczyła groźnie brwi, zirytowana rozjarzonym po-wietrzem, usiłując odciąć dopływ światła, lejącego się z drzew i kwiatów w parku. Lśniące powietrze odbijało się nawet w podłogach kliniki, które pastowałem dla niej z ta-kim oddaniem.
Nie byłem w stanie stanąć oko w oko z tą piękną, młodą kobietą, z którą latałem w snach, wybiegłem więc z kliniki, porzucając upośledzonedzieci, i ruszyłem między stojącymi na parkingu autami w stronę rozświetlonego miasteczka.