38150.fb2
PRZEJRZYJNAOCZY!”
Powietrze skrzyło się od kwiatów i dzieci. Shepperton, zupełnie mimo woli, przekształciło się w miasto świętują-ce. Mijając otwarty basen, zauważyłem, że wszyscy miesz-kańcy wylegli na ulice. Pośród tysięcy głosów unosił się duch święta. Słoneczniki i ubarwione krzykliwie rośliny tropikalne o mięsistych owocach rosły w zadbanych ogród-kach niczym wulgarni, ale szczęśliwi najeźdźcy w jakimś wyjątkowo konwencjonalnym zdrojowisku. Z neonowych progów nad frontonami sklepów zwieszały się powoje, cią-gnące swoje leniwe kwiaty pośród ogłoszeń i sloganów re-klamowych, oferujących towary po obniżonych cenach. Na niebie było gęsto od niezwykłych ptaków. Ary i szkarłatne ibisy obserwowały miasto z dachu wielopoziomowego par-kingu, a trio flamingów przyglądało się badawczo autom stojącym przed salonem samochodowym, jak gdyby chcąc, by te błyszczące pojazdy dołączyły do jaskrawego dnia. Po całym mieście rozlało się przeraźliwe światło, po-chodzące jakby z rozemocjonowanej palety naiwnego ma-larza dżungli. Basen był pełen ludzi, skaczących do wody poprzez tęcze podtrzymywane rozjarzoną mgiełką wodną. Nad dachami domów naliczyłem kilkanaście barwnych la-tawców -jeden z nich miał sześć stóp szerokości i wizeru-nek samolotu na białej tkaninie, z której był zrobiony. Uznałem, że wszystko odbywa się na moją cześć. Uspo-kojony, że Miriam St. Cloud postanowiła nie iść moim śla-dem, ruszyłem w stronę centrum. Czułem się dziwnie wspa-niale, dobrze zdając sobie sprawę, że w pewnym sensie to, co działo się dokoła, stało się możliwe dzięki mnie. Moje początkowe obawy zniknęły i nic, co mogło się tu zdarzyć, nie zdziwiłoby mnie nawet w najmniejszym stopniu. Cie-szyłem się poczuciem władzy nad tym małym miasteczkiem oraz przekonaniem, że prędzej czy później będę parzył się ze wszystkimi ubranymi w letnie, kolorowe sukienki ko-bietami, które spacerowały teraz wokół mnie, pogrążone w rozmowie. Perwersyjnie odczuwałem ten sam impuls na wi-dok młodych mężczyzn i dzieci, a nawet psów, biegających wzdłuż zatłoczonych chodników, ale ta świadomość prze-stała być dla mnie szokiem. Wiedziałem, że mam tu mnó-stwo do zrobienia, że muszę przeprowadzić w miasteczku wiele zmian, i że dopiero zacząłem.
Myślałem już o mojej następnej wizji, pewien, że wcale nie będzie to sen, lecz wprowadzenie w rzeczywistość no-wego ładu w imię większego i prawdziwszego planu, w któ-rym nawet najdziwaczniejsze apetyty i najbardziej niesfor-ne bodźce zyskają prawdziwe znaczenie. Przypomniałem sobie pocieszającą uwagę ojca Wingate, że nasze przywary na tym świecie to metafory cnót na tamtym. Ale metafora-mi jakich dziwnych istot były motyle, uśmiechy na twa-rzach dzieci czy donośny krzyk radości chłopca, którego uleczyłem? Czy one z kolei nie maskowały jakiejś złowiesz-czej prawdy?
Pośrodku głównej ulicy, pomiędzy supermarketem i sta-cjąbenzynową, wyrósł olbrzymi figowiec. Jego szeroki pień rozszczepił nawierzchnię, rozrzucając wokoło kawałki roz-dartego asfaltu wielkości włazów do kanałów ściekowych. Rozłożyste gałęzie wisiały nad jezdnią i zakorzeniały się w chodnikach. Wokół drzewa zebrała się wielka ciżba lu-dzi – matki machały ku wysokim gałęziom, gdzie pośród ar i papużek siedziało co najmniej trzydzieścioro dzieci. Fi-gowiec zatamował ruch w centrum miasteczka. Jakiś stoją-cy przy krawężniku samochód znalazł się w pułapce uko-rzeniających się gałęzi, osiągającychjuż grubość słoniowych trąb. Stary żołnierz z laską w ręku stał przy swoim zaklesz-czonym pojeździe, krzykiem wydając polecenia żonie, uwię-zionej na tylnym siedzeniu.
Przepychając się przez tłum, zrozumiałem, że ludzie w Shepperton obchodzą lokalne święto. Zamknięta była na-wet szkoła. Nauczyciele stali przed wejściem, machając na biegnące na końcu dzieci, które pomykały z wrzaskiem w stronę figowca. Tymczasem sklepikarze starali się jak mogli wykorzystać zalew klientów. Przed sklepami z go-spodarstwem domowym stały w słońcu szeregi zmywarek do naczyń, zestawów stereofonicznych i telewizorów, a mię-dzy szafkami bawiły się dzieci i ptaki. Dyrektor składu meblowego i jego asystenci przygotowywali meblową hur-townię pod gołym niebem, rozstawiając domowe barki, kanapy i meble do sypialni. Gospodynie domowe, zmęczo-ne ściskiem panującym na targowisku, pokładały się na głę-bokich materacach niczym wdzięczne turystki. Przed wejściem do sklepu ze słodyczami grupka dzieci częstowała się leżącymi na ladzie czekoladkami i batoni-kami, napychając sobie nimi kieszenie, jakby to były nie-słychane skarby. Czekałem, aż właściciel rozgoni dzieciaki miotłą, ale on rozparł się w drzwiach z dobroduszną miną i rzucał arom orzeszki.
Po drugiej stronie ulicy mieścił się dworzec kolejowy, skąd odjeżdżał właśnie podmiejski pociąg. Maszynista cze-kał, wychyliwszy głowę z kabiny, i pokrzykiwał na pasaże-rów, rozmawiających wciąż między sobą na peronie. Były wśród nich sekretarki i maszynistki oraz ubrani w ciemne garnitury, z teczkami w rękach, kierownicy działów – ich codzienna podróż do Londynu opóźniała się o kilka godzin. – Blake, ty nic nie masz… – Jakaś dziewczynka o usma-rowanych czekoladą policzkach podsunęła mi garść słody-czy.
Nasłuchiwałem szumu silników elektrycznych. Kusiło mnie, by rozepchnąć tłum i pobiec do pociągu. Mogłem na zawsze uciec z Shepperton w ciągu kilku minut. Podziękowałem dziecku i poszedłem na dworzec, ale kiedy powiodłem spojrzeniem wzdłuż stalowych torów, bie-gnących przez jeziorka żwirowni na wschód od Shepper-ton, ogarnęło mnie poczucie otchłannego znużenia i całko-witej utraty zainteresowania światem zewnętrznym. Chcia-łem zostać tutaj i zgłębiać zdolności, którymi zostałem ob-darzony w chwili wypadku. Wiedziałem już, że moje moce mogą nie sięgać poza obszar miasteczka. Maszynista wydał gniewny okrzyk i pokręcił ze zdumie-niem głową na widok wiarołomnych pasażerów. Pociąg od-jechał pusty. Pasażerowie włóczyli się po peronie, wciąż prowadząc niezobowiązujące rozmowy. Kierownicy rzuci-li teczki na trawiasty brzeg, zdjęli marynarki i rozluźnili krawaty. Przypalili sekretarkom papierosy i rozłożyli się na ciepłej murawie, choć byli to przecież niegdyś zdyscypli-nowani pracownicy, którzy powinni byli spędzić ten pora-nek w swoich agencjach reklamowych i redakcjach. Za nimi, w odległości kilku stóp od porzuconych teczek, wyrósł pod płotem gaik jakichś roślin o liściach w kształcie igieł. Kiedy odwróciłem się plecami do dworca, ludzie za-czynali już spoglądać na konopie indyjskie i myśleć o cze-kających ich tego popołudnia marzeniach na jawie. Pozostawiłem ich z przyjemnością w tej sytuacji i kon-tynuowałem obchód Shepperton. Miasto zmieniało się w oczach. Ludzie mieszkający w pobliżu wytwórni filmo-wej, wylegli do ogródków. Ojcowie zawzięcie pracowali z synami nad budową wyrafinowanych latawców, jak gdyby chcieli wziąć udział w jakimś powietrznym święcie. Nie-skazitelne dawniej trawniki i klomby porastała tropikalna flora. Karłowate palmy, bananowce i lśniące krzewy gu-mowców walczyły w ścisku o dostęp do jaskrawego świa-tła. Lilie i dziwaczne grzyby pokryły trawę niczym morska roślinność na osuszonym dnie morskim. Powietrze wypeł-niał krzyk nieznanych mi ptaków. Na dachu supermarketu darły się jerzyki, a białe bociany klekotały dziobami, przy-glądając się uważnie miastu z proscenium stacji benzyno-wej. Wokół basenu dreptały trzy pingwiny cesarskie, ściga-ne przez jakieś popiskujące dziecko.
Nikt nie pracował. Ludzie pootwierali drzwi wejściowe do domów i przechadzali się po jezdniach – mężczyźni z obnażonymi torsami, w szortach, kobiety w swoich naj-bardziej kolorowych letnich strojach. Małżonkowie wymie-niali się partnerami w przemyślany i sympatyczny sposób. Mężowie podejmowali pod ręce żony i córki sąsiadów. Na rogu ulicy grupka starych panien pokrzykiwała coś, prze-komarzając się z przechodzącymi obok młodzieńcami. Widząc, jak tworzą się szczęśliwe pary, pomyślałem o zbliżającej się radosnej rozwiązłości. Odczuwałem rosnące pożądanie, nie tylko wobec młodych kobiet, ocierających się o mnie na zatłoczonych ulicach, lecz także wobec idą-cych za mną dzieci, nawet pięcioletnich, z garściami pełny-mi słodyczy. Zdezorientowany tą złowróżbną, pedofilską żądzą, niemal nie zdawałem sobie sprawy, że wziąłem za rękę dziewczynkę, ładne dziecko o ciemnych oczach i po-ważnej buzi, które wciąż usiłowało oddać mi zapas darmo-wych słodyczy, niewątpliwie zaniepokojone moim wymi-zerowanym wyglądem i posępną miną.
Mrucząc coś niewyraźnie, postanowiłem zabrać ją do parku. Pomyślałem o tajemnej altanie i miękkim łożu z kwiatów w moim grobie. Nawet jeśli upośledzone dzieci zobaczyłyby nas razem – a w pewien zdeprawowany spo-sób chciałem, by tak się stało, dla ich własnego dobra – nikt nie dałby im wiary.
Prowadząc dziecko w tłumie, brzydząc się samym sobą, choć ciągnięty dalej stanowczą ręką dziewczynki, ujrzałem ojca Wingate, który szedł przez ulicę w moim kierunku. Trzymał w dłoni swój słomkowy kapelusz i wymachiwał nim na boki jak kontroler lotu na pokładzie lotniskowca, sygnalizujący nieprawidłowe podejście do lądowania. Zmiarkowałem, że doskonale wie, jakie myśli przebiegają mi przez głowę, a jednocześnie czułem, że ojciec Wingate nie do końca odnosi się z dezaprobatą do moich zamiarów i w pewnym sensie uchwycił sekretną logikę perwersyjne-go czynu.
– Chodź tutaj… – Chcąc uniknąć spotkania z księdzem, wciągnąłem dziecko w drzwi salonu fryzjerskiego. Wszyst-kie fotele były zajęte, a fryzjerzy niczym prestidigitatorzy pracowali szeregiem nad dziwacznymi fryzurami – wspa-niałą plątaniną piór, jasnych peruk i skrzydeł zaczesanych do tyłu włosów, przywodzących na myśl ptasie pióra w pta-szarni.
Mieszczący się obok salonu fryzjerskiego butik był na-bity klientkami, jak gdyby wszystkie kobiety w Shepperton zapragnęły naraz nowej garderoby. Na chodniku widać było wieszaki z sukniami ślubnymi, a kierowniczka sklepu stała na wystawie, upinając wspaniałą koronkową sukienkę na biodrach plastikowego manekina. Była najwyraźniej prze-konana, że jest to strój, który każda kobieta wybierze w pierwszej kolejności. I rzeczywiście, grupka klientek wal-czyła łagodnie o miejsce, by przyjrzeć się sukience. Gdy gospodynie domowe, sekretarki, kelnerki i postarzałe urzęd-niczki zaczęły ściągać suknie z wieszaków i prezentować je sobie, dały się słyszeć westchnienia przesadnego zachwytu i ironiczne chichoty uznania. Kobiety szturchały się, przy-kładały suknie do ramion i pokrzykiwały na mnie wesoło. Poczułem się jak w świętującym mieście, pełnym moich osobistych oblubienic.
Trzymając mocno niemal zgniecioną rączkę dziewczyn-ki, przypomniałem sobie białe pióra oszalałych z pożąda-nia ptaków, wrzeszczących wokół mnie. Kobiety, których głosy stawały się coraz bardziej przenikliwe, kołysały się i pokładały na mnie niczym drżące w rui zwierzęta z dotknię-tego demencją zoologu. Zasłoniłem oczy przed rozjarzo-nym słońcem. Olbrzymia ara o elektrycznych, błękitnych piórach przeleciała z wrzaskiem tuż nad moją głową, a po-tem zaczęła metodycznie rozrywać pazurami markizę, zdob-ną w krwawe pasy. Jakiś chłopczyk o oczach obłąkanego karła cisnął mi w twarz grzechotkę.
Przyciśnięty do szyby wystawowej, wziąłem dziewczyn-kę na ręce, czując w ustach smak jej wilgotnego, przestra-szonego oddechu. Zatoczyłem się na składany stolik, zrzu-cając na ziemię tacę ze sztuczną biżuterią i rozmaitymi świe-cidełkami weselnymi. Kobiety zaczęły przepychać się w moim kierunku. Dołączył do nich tłum z pasażu handlowe-go, jak podekscytowani goście w święto swojego patrona, tłoczący się dokoła, by choć przez chwilę zobaczyć święte-go męża.
Usiłując uporządkować myśli, spojrzałem na blokujący drogę figowiec. W jego gałęziach huśtało się kilkanaścioro dzieci, których sylwetki rozświetlało lśniące listowie jak w animowanym witrażu. Wilgi i papużki rozpościerały skrzy-dła w tłumie dzieci, a niesamowite pióra ptaków spływały w dół w powietrzu pełnym zgiełku.
Czułem na skórze napierające na mnie ciała kobiet, któ-rych zapach podrażniał mi sińce na piersi. Ogarnęła mnie niepokojąca euforia seksualna -byłem jak odurzony jakimś dziwnym głodem. Suknie ślubne kołysały się wokół mnie w upale, chwiejąc się zgodnym ruchem na wieszakach, które kobiety podnosiły na wysokość twarzy.
Przez lukę w ludzkiej ciżbie zauważyłem, że Miriam St. Cloud wysiada ze swojego sportowego samochodu i jak zaczarowana wpatruje się w splądrowane wieszaki ze ślub-nymi sukniami. Dreptałem między kobietami niczym byk, drażniony przez niewieścich matadorów ze ślubnymi płach-tami, a Miriam wydawała się zdezorientowana i niepewna – była ostatnią z moich oblubienic, która spóźniła się na uroczystość. Czy zrozumiała, że uleczyłem jej pacjentów po to, by móc ich zaślubić? Wiedziałem, że wkrótce będę parzył się z Miriam St. Cloud i wszystkimi tutejszymi miesz-kańcami, z młodymi mężczyznami i kobietami, z dziećmi i niemowlętami w wózkach. Być może nigdy więcej nie będę jadł, ale ciała tych ludzi nakarmią mnie ich potem i zapa-chem.
Dziewczynka, którą ogarnęło teraz przerażenie, wyrwa-ła mi się i uciekła w tłum, umykając wraz z innymi dziećmi pośród pralek i telewizorów. Niemal tracąc przytomność, pogroziłem pięściami podekscytowanej matce, która porwa-ła dziewczynkę na ręce i wrzasnęła mi coś prosto w twarz. Zaplątałem się w koronkowy tren jednej ze ślubnych sukni i upadłem wprost pod nogi kobiety. Wyczerpany wrzawą leżałem w radosnym delirium, zdając sobie sprawę, że lada chwila moje oblubienice stratują mnie na śmierć. Czyjeś potężne ręce chwyciły mnie nagle w pasie i podź-wignęły na składany stolik. Tkwiąc jeszcze w objęciach ojca Wingate, oparłem się o szybę wystawową. Pastor zmiótł nogą na bok sztuczną biżuterię, a potem odepchnął kobiety. Czułem koński zapach potu, wydobywający się spod jego kwiecistej koszuli. Przyglądał mi się z miną zagniewaną i zarazem pełną czułości, jak ojciec zamierzający uderzyć syna w twarz. Wiedziałem, że tylko on jest świadom moje-go rozwiązującego się przeznaczenia, tej immanentnej przy-szłości, w którą miałem lada chwila wstąpić. – Blake… – Zdawało mi się, że jego głos spływa z nieba.
Zatoczyłem się na księdza.
– Wezwij doktor Miriam. Chcę…
– Nie. Nie teraz. – Ojciec Wingate przygarnął mi głowę do piersi, zmuszając mnie, bym wdychał jego pot, zdecy-dowany, że nie pozwoli mi uciec przed wizją, której w jego oczach byłem coraz bliższy.
– Blake, posiądź swój świat – szepnął chrapliwie. – Ro-zejrzyj się, jest tu, dokoła ciebie. – Ułożył dłonie na moich posiniaczonych żebrach, wciskając twarde palce w ślady cudzych dłoni, które po raz pierwszy przywróciły mnie ży-ciu. – Wstań, Blake. A teraz przejrzyj na oczy! Poczułem jego usta na swoich rozbitych wargach, sma-kowałem zęby księdza i stęchły aromatu tytoniu w jego ślinie.