38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

20

BRUTALNY PASTERZ

Wszystko wyglądało jak zalane jakimś dziwnym szkli-wem. Tłum cofnął się, a kobiety z dziećmi odpływały w świetlnym pyle w dal. Miriam St. Cloud stała wciąż po drugiej stronie ulicy, zwrócona twarzą do mnie, ale zdawa-ła się znikać, jak zagubiona w jakiejś przepastnej fudze. Czułem, że ojciec Wingate jest gdzieś po mojej lewej ręce i przypatruje mi się niewzruszonym wzrokiem, gestem dło-ni zachęcając mnie, żebym ruszył naprzód. Jak wszyscy w milczącym teraz pasażu handlowym sprawiał wrażenie lunatyka, mającego przekroczyć za chwilę próg snu. Zostawiłem ich. Poszedłem w stronę supermarketu i bi-blioteki. Na chodnikach było już mniej ludzi – w jasnym, nieruchomym świetle przypominali upiorne manekiny, wy-cofujące się do rozjarzonych ogrodów. Nad całą okolicą dominowała olbrzymia, organiczna fontanna figowca, któ-ry jako jedyny zachował wyraźne kontury, albowiem mia-steczko Shepperton zaczęło się rozpływać. Drzewa, park i domy przeistoczyły się w zatarte wizerunki samych siebie, a ostatnie ślady ich wątłej realności parowały teraz w cie-płym słońcu.

Światło nagle stało się przejrzyste. Znajdowałem się po-środku parku. Tu każdy szczegół był wyodrębniony z nie-spotykaną wyrazistością – każdy kwiat, płatek i wszystkie liście kasztanowców zdawały się uformowane indywidual-nie po to, by odpowiadać ostrości mojego widzenia. Da-chówki domów, stojących setki jardów dalej, zaprawa mu-rarska, spajająca cegły, i wszystkie szyby zostały wycyze-lowane z jubilerską dokładnością.

Nic się nie poruszało. Wiatr osłabł, a ptaki zniknęły. Byłem sam w pustym świecie, wszechświecie, stworzonym dla mnie i powierzonym mojej opiece. Wiedziałem, że jest to pierwszy rzeczywisty świat, cichy park na obrzeżach pu-stego i niezaludnionego jeszcze wszechświata, do którego wkraczałem pierwszy i dokąd mogłem poprowadzić miesz-kańców owego widmowego Shepperton, które przed chwi-lą pozostawiłem za sobą.

Nareszcie opuścił mnie strach. Spokojnie, dostojnym krokiem przeszedłem przez park, oglądając się na ślady moich stóp – pierwsze ślady, odciśnięte w tej soczystej tra-wie.

Byłem królem niczego. Zdjąłem ubranie i cisnąłem je w kwiaty.

Za moimi plecami rozległ się tętent kopyt. Spomiędzy srebrnych brzóz przyglądał mi się daniel. Kiedy ruszyłem ku niemu, szczęśliwy, że mogę powitać pierwszego towa-rzysza, zauważyłem w lesie inne zwierzęta, młode i stare sarny i daniele. Cale stado tych łagodnych stworzeń przy-szło tu za mną przez park. Patrzyłem, jak się zbliżają, i wie-działem, że są trzecią rodziną trójcy żywych istot – ssaków, ptaków i ryb – które wspólnie rządzą ziemią, powietrzem i wodą.

Pozostało mi już tylko spotkanie ze stworzeniami ognia… Na głowie wyrosły mi jelenie rogi, które wzbiły się w powietrze spomiędzy spoin kości mojej czaszki. Skubałem miękką skórę trawy, obserwując młode samice. Moje stado zebrało się dokoła, pasąc się razem w ciszy. Ale w tym momencie po raz pierwszy nerwowe drgnienie powietrza potrząsnęło liśćmi i kwiatami. Nad milczącym parkiem za-wisł niemal elektryczny niepokój i wzburzył ciepłe słońce. Gdy prowadziłem stado ku bezpieczeństwu wyludnionego miasteczka, musnąłem filigranową samicę, a potem posia-dłem ją w spazmie zniecierpliwienia. Spółkowaliśmy w cęt-kowanym świetle, by po chwili oderwać się od siebie i ra-zem pokłusować naprzód – pot i nasienie mieszały się w naszych pachwinach, gdy biegliśmy.

Stado pomknęło za mną na drugą stronę drogi i wpadło na puste ulice, stukocząc kopytami pośród porzuconych sa-mochodów. Zatrzymałem się na przedzie, podniecony wo-nią niewidzialnych drapieżników, które zapewne obserwo-wały nas z milczących okien i ozdobnych ogrodów, gotowe złapać mnie za gardło i powalić na ziemię. Chwyciłem na-stępną samicę, którą posiadłem pod pomnikiem wojennym. Moje nasienie migotało pomiędzy wyrytymi na nim nazwi-skami od dawna nieżyjących urzędników i robotników. Krą-żyłem nerwowo wśród szeregów aut, parząc się raz po raz z samicami – spółkowałem z jedną, a potem odrywałem się od niej, by posiąść następną. Nasze odbicia podskakiwały w szybach wystaw, między piramidami puszek, sprzętem gospodarstwa domowego, kurtynami zmywarek do naczyń i telewizorami – złowieszczą aparaturą, zagrażającą naszej rodzinie. Moja sperma zbryzgała wystawę supermarketu, ściekając po sloganach reklamowych i ogłoszeniach o ob-niżkach cen. Chcąc uspokoić samice, poprowadziłem je dalej, cichymi, bocznymi uliczkami, a potem znów spół-kowałem kolejno ze wszystkimi i zostawiałem je pojedyn-czo w ustronnych ogrodach, by mogły paść się w nich do syta.

Ale gdy prowadziłem je na miejsca, na nowo zaludnia-jąc prowincjonalne miasto swoim nerwowym nasieniem, poczułem, że jestem zarazem mordercą tych istot, i że te ciche ogródki to zagrody jakiejś olbrzymiej rzeźni, gdzie w swoim czasie poderżnę zwierzętom gardła. Nagle ujrzałem się w roli nie ich opiekuna, lecz brutalnego pasterza, kopu-lującego ze stadem, które zapędza później do rzeźnickich zagród.

A jednak w tym zapachu śmierci i nasienia, wiszącego nad wyludnionym miastem, rodził się zaczątek nowego ro-dzaju miłości. Byłem nasycony i podekscytowany, świadom mocy pozwalających mi władać drzewami i wiatrem, a ota-czające mnie soczyste listowie, tropikalne kwiaty i ich ła-godne owoce wypływały z mojego nieskończenie żyznego i płodnego ciała.

Rozmyślając o pewnej samicy, której jeszcze nie udało mi się posiąść, ruszyłem cichymi uliczkami w stronę par-ku. Przypomniałem sobie, jak Miriam St. Cloud przygląda-ła się w zachwycie swojej sukni ślubnej. Kiedy mijałem nagi manekin, stojący za splamioną spermą szybą, zwie-trzyłem słodki trop Miriam, wiodący ku rzece i dalej, ku rezydencji zasłoniętej uschłymi wiązami. Chciałem pochwa-lić się przed tą kobietą moim zwierzęcym ciałem, wydzie-lającą ostry zapach skórą i olbrzymim porożem. Posiądę Miriam na trawniku pod oknem pokoju jej matki i będę się z nią parzyć tam, skąd widać zatopiony samolot. Popołudniowe światło zaczęło blednąc, zmieniając park w siedlisko niespokojnych świateł i cieni, dostrzegłem jed-nak Miriam, stojącąna trawiastym zboczu pod domem. Przy-glądała mi się, gdy gnałem między drzewami, sadząc coraz 133 to potężniejsze susy. Widziałem, że jest zdumiona moją wspaniałością i butą.

Ale kiedy byłem już blisko wiązów, zza ciemnej paproci wyłoniła się jakaś postać, zastępując mi drogę. Na mgnie-nie oka ujrzałem martwego pilota w rozdartym kombinezo-nie i jego twarzoczaszkę, przypominającą obłąkańczą la-tarnię. Wyszedł na brzeg, żeby mnie odszukać, nie zdołał jednak dotrzeć dalej niż do szkieletów tych drzew. Błądził po omacku wśród głębokich paproci, unosząc dłoń w ręka-wicy, jak gdyby pytał, kto pozostawił go w zatopionej ma-szynie.

Przerażony, uciekłem w popłochu, by schronić się na mojej tajemnej łące. Dotarłszy do grobu, położyłem się, kryjąc poroże pośród martwych kwiatów.