38150.fb2
Gdy się zbudziłem, łąkę wypełniało posępne światło. Przez park nadchodził zmierzch, a między drzewami prze-świecały uliczne latarnie Shepperton. Moje poroże, zbry-zgane nasieniem kopyta i potężne lędźwia zniknęły. Wcie-lony znów w siebie, siedziałem w zalanym szarówką gro-bie. Tajemna altana upośledzonych dzieci lśniła wokół jak rozświetlona nawa boczna w jakiejś zapomnianej katedrze w dżungli. Wycisnąłem pot z ubrania. Tkanina usmarowa-na była krwią i ekskrementami, jak gdybym przez całe po-południe pędził stado dzikich bestii.
Spojrzałem na pełen kwiatów grób, na setki martwych tulipanów i stokrotek, które zebrały dzieci. Dołożyły do nich kolejne części cessny – fragment czubka prawego skrzydła oraz kawałki tkaniny, wyrwane z wnętrza kadłuba i wyrzu-cone na brzeg. Dziecięca konstrukcja zaczęła niebezpiecz-nie przypominać samolot, który jakby odradzał się na nowo wokół mnie.
W głębokiej trawie twarze trojga dzieci połyskiwały ni-czym trzy zamyślone księżyce. Zmartwione oczy Davida popatrywały spod wielkiego czoła, jak gdyby czekając, aż dołączą do nich nieobecne części mózgu. Rysy drobnej twa-rzyczki Rachel migotały pośród mrocznych maków niby zapomniany płomień. Jamie od czasu do czasu pohukiwał w powietrze, przypominając niebu i drzewom, że wciąż jesz-cze istnieje. Dzieci były smutne, ponieważ wyłączyłem je z mojego nowego świata. Czy wiedziały, że niczym pogański bóg potrafię przybrać postać dowolnego stworzenia? Czy widziały mnie jako władcę jeleni, kłusującego na czele sta-da i kopulującego w biegu?
Wstałem i gestem nakazałem im odejść.
– Zabierz Rachel do domu, Davidzie. Jamie, powinni-ście już spać.
Dla ich własnego dobra nie chciałem, by podchodziły do mnie zbyt blisko.
Zostawiłem dzieci w ciemnej trawie przy grobie i ruszy-łem na przełaj przez łąkę w kierunku rzeki. Nocne wody roiły się od ryb – węgorzy o srebrnych grzbietach, szczupa-ków, złocistych karpi, wargaczy i małych rekinów. Mrowie planktonu tworzyło gęste ławice. Wyszedłem na piasek i pozwoliłem wzburzonej wodzie wirować wokół moich bu-tów tenisowych, by spłukać z nich krew i łajno. U moich stóp wślizgnęła się na płyciznę jakaś olbrzymia ryba. Ob-serwując mnie bacznie, pożarła zmyte okruchy, a potem wy-cofała się bezszelestnie na głębinę.
Dach cieplarni obsiadły białe pelikany. Wieczorne po-wietrze rozjaśniały od dołu pióra tysięcy ptaków i jaskrawe płatki tropikalnych kwiatów, które owinęły się wieńcem wokół martwych wiązów, tworząc ogromną koronę, jaką przez chwilę oglądałem po raz pierwszy, kiedy wydostałem się z samolotu.
– Ja jestem ogniem… Ziemią, powietrzem i wodą. Z tych czterech królestw realnego świata wkroczyłem na razie w trzy. Wszedłem już w troje drzwi, pomiędzy ptaki, ryby i ssaki. Teraz pozostało mi tylko wkroczyć w ogień – lecz postać jakiej to dziwnej istoty, zrodzonej do ognia, miałem teraz przybrać?
Na metalowych poręczach pomostu, podtrzymującego wesołe miasteczko, zamigotała latarnia sztormowa, oświe-tlając tysiące ryb w rzece. Stark z latarnią w ręku zeskoczył z wybiegu na ponton stalowej galary, którą zacumował przy pomoście. Ta stara łajba, którą Stark spłynął tu z prądem z jakiegoś zapomnianego strumienia, wyposażona była w sprzęt do połowu włókiem, wciągarkę i dźwig. Nie zważa-jąc na ryby o potężnych grzbietach, tuńczyki i drobne reki-ny, które wyskakiwały z rzeki na wysokość jego kostek, Stark badał metalowy wysięgnik i pokryte rdzą cumy. A więc zamierzał jednak podnieść cessnę z dna i zain-stalować ją jako główną atrakcję swojego nie budzącego zainteresowania cyrku. Skierował latarnię w moją stronę i uderzył mnie snopem światła w twarz, jak gdyby strofując mnie łagodnie za to, że pozostawiłem zatopiony samolot bez opieki. Widziałem przebiegły wyraz jego twarzy. Stark wiedział, że toczymy z sobą niezwykły pojedynek. Dałem mu spokój i poszedłem do domu. Drzwi balko-nowe otwarte były na oścież na ciepło wieczoru, a światło w salonie unosiło się nad płachtami, mającymi chronić sto-ły i kanapy przed kurzem. Przykryte były także wiklinowe meble w cieplarni, długi stół jadalny, krzesła i szafki, a lampy stojące i telefony zostały wyłączone.
Czyżby Miriam i jej matka postanowiły wyjechać, tak przerażone moją zwierzęcą przemianą i czarem, jaki rzuci-łem na Shepperton, że zamknęły dom i uciekły stąd, kiedy spałem na łące? Wbiegając na okryte mrokiem schody, my-ślałem o Miriam i miejscu, jakie wyznaczyłem jej w moich wspaniałych planach. Mój pokój był nietknięty, ale sypial-nię Miriam zaatakował jakiś szalony włamywacz. Ktoś za-rzucił jej kitel na stojące na stoliku lusterko, otworzył le-karską torbę i wytrząsnął zawartość na podłogę. Pod moimi nogami leżały w rozbitym szkle rozmaite fiolki, strzykaw-ki, stetoskop i plik recept.
Ary trzepotały się pierzaście w ciemności, kiedy scho-dziłem z podjazdu. Za drzewami widziałem nad basenem słabe światło, migoczące w oknach kościoła. Witraż okna wschodniego został usunięty i odsłaniał rozjarzone płomie-niem świecy sklepienie sufitu.
Drzwi do zakrystii stały otworem. Księżyc oświetlał ga-bloty ze skamieniałościami. Choć ojciec Wingate odstąpił mi kościół, przepracował tu ciężko cały dzień, rekonstru-ując prymitywne zwierzę latające, którego prastare kości znalazł na plaży. Szkielet miał rozpostarte ramiona, zgrab-ne nogi i delikatne stopy, a jego kości wyszlifował czas. Stworzenie bardziej niż kiedykolwiek przypominało teraz małego, skrzydlatego człowieczka – być może byłem to ja, ja sam, który przeleżałem miliony lat w korycie Tamizy, śpiąc, dopóki we właściwym czasie nie oswobodził mnie spadający samolot. A może cessnę ukradł inny pilot? Na przykład ta widmowa postać, którą widziałem pośród uschłych wiązów… Czy przybrałem jego postać, wychodząc na plażę z miejsca mojego spoczynku na dnie rzeki? Na podłodze nawy paliły się świece w lichtarzu. To tutaj poprzedniego dnia ojciec Wingate i ja przyciągaliśmy ławy do ścian. Za okrytym grubą tkaniną ołtarzem stała pod oknem wschodnim drabina. Ktoś powyjmował witraże i zrzucił je na posadzkę.
Przy ołtarzu stała w szlafroku pani St. Cloud, gestykulu-jąc niepewnie w migotliwym świetle. Miriam siedziała spo-kojnie na porysowanej posadzce, wodząc dłonią wśród ka-wałków rozbitego szkła. Pod jej fartuchem pielęgniarskim widziałem haftowaną spódnicę sukni ślubnej, którą usiło-wała przede mną ukryć, jakby to był strój oblubienicy, roz-poczynającej nowicjat. Wybierała obojętnie okruchy witra-żowego szkła – fragmenty rubinowej aureoli, szat apostol-skich, krzyża i stygmatów, niczym elementy ogromnej ukła-danki, którą zaczęła właśnie porządkować. – Blake, czy mógłbyś mi pomóc…? – Pani St. Cloud uję-ła mnie za ramię, unikając mojego wzroku, zapewne w oba-wie, że mógłby spopielić jej źrenice. – Ojciec Wingate zwa-riował. Miriam próbuje teraz poskładać witraże. Siedzi tu już od kilku godzin. – Pani St. Cloud rozejrzała się bezrad-nie po splądrowanym kościele, a potem zwróciła się do cór-ki. – Miriam, wracaj do domu, kochanie. Inaczej ludzie pomyślą, że jesteś jakąś obłąkaną zakonnicą. – Nie jest zimno, mamo. Czuję się absolutnie szczęśli-wa. – Miriam ze swobodnym uśmiechem uniosła wzrok znad układanki. Wydawała się spokojna, ale świadomie dystan-sowała się od otoczenia, przygotowując się na spełnienie tej nieznanej jeszcze, gwałtownej obietnicy, jaką im wszyst-kim składałem. Choć spoglądała z podziwem na moje po-walane ubranie, widziałem, że tylko wysiłkiem woli po-wstrzymuje chęć, by mnie zaatakować.
– Miriam, jutro znów czeka cię praca w klinice… Ktoś musi się zająć twoimi pacjentami. – Pani St. Cloud wepchnę-ła mnie w krąg rozbitego szkła. – Blake, Miriam postano-wiła zrezygnować z kliniki.
– Mamo, wydaje mi się, że Blake roztoczy nad pacjenta-mi doskonałą opiekę. Ma dłonie prawdziwego uzdrowicie-la…
Miałem już wyjść z kręgu odłamków szkła, wziąć Mi-riam w ramiona i zapewnić, że pragnę jedynie zabrać ją ze sobą do prawdziwego świata, którego drzwi uchylam. Do-piero po chwili zdałem sobie sprawę, że Miriam siedzi tu nie tylko dlatego, żeby złożyć rozbity witraż, lecz także aby schronić się przede mną w tym mistycznym kręgu, jak gdy-bym był jakąś wampiry czną siłą, którą należy powstrzymać archaicznymi symbolami i znakami.
– Zamknęła pani dom… Wyjeżdżacie z Shepperton? – zapytałem panią St. Cloud.
Zakłopotana, wsunęła ręce do kieszeni szlafroka. – Nie wiem, Blake. Nie wiem, dlaczego, ale jestem pew-na, że wkrótce wszyscy wyjedziemy, może już za kilka dni. Ty też to czujesz, Blake? Widziałeś ptaki? I te dziwne ryby?
Wydaje mi się, że Natura… Blake?
Czekała, aż się odezwę, ale ja przyglądałem się jej cór-ce, wzruszony lękiem, jaki budziłem w Miriam, jej odwagą i determinacją, z jaką gotowa była stawić czoło mocom, którymi ją zniewalałem. Wiedziałem już jednak, że jeśli Mi-riam, jej matka, ojciec Wingate, Stark i troje dzieci opusz-czą kiedyś Shepperton, to tylko razem ze mną. Później, kiedy odpoczywałem już w sypialni, wychodzą-cej na rzekę, myślałem o trzeciej wizji, którą ujrzałem tego popołudnia, o wizji, w której występowałem jako władca jeleni. Choć od trzech dni nic nie jadłem, czułem się nasy-cony i brzemienny, nie jakimś fałszywym łonem w moim brzuchu, lecz najprawdziwszą ciążą, w której każda komórka mojego ciała, każdy gruczoł i każdy nerw w moim mózgu, wszystkie kości i mięśnie zaczynały nabrzmiewać nowym życiem. Tysiące ryb, rojących się w ciemnej wodzie, i jasne niby latarnie pióra ptaków w parku wydawały mi się rów-nie nasycone, jak gdybyśmy uczestniczyli wszyscy w nie-widzialnej orgii reprodukcyjnej. Czułem, że zapomnieliśmy o swoich narządach płciowych i zlewaliśmy się z sobą w jedno w ciele nocy, komórka po komórce. Nabrałem teraz pewności, że moja dzisiejsza wizja nie była snem, lecz kolejnymi drzwiami, do których wiedli mnie niewidzialni opiekunowie. Najpierw byłem ptakiem, potem rybąi ssakiem, za każdym razem pozostając częścią jakiejś większej istoty, mającej narodzić się z mojej obecnej po-staci. Choć wyglądałem jak barbarzyńca, rządzący prowin-cjonalnym miasteczkiem drugorzędny pogański bożek w wyświechtanym garniturze, splamionym nasieniem i krwią, przepełniało mnie potężne poczucie zdyscyplinowania i obowiązku. Wiedziałem, że w żadnym wypadku nie po-winienem nadużywać swych mocy, ala zachować je, bym mógł wykonać zadania, które miały mi dopiero zostać ujaw-nione.
Niczym lokalny duch niewielkiego wodospadu albo pro-gu domostwa, umiałem przybierać postać najróżniejszych stworzeń. Wiedziałem, że nie uczyniono mnie wszechmoc-ną, kosmiczną istotą, przenikającą cały wszechświat, lecz drugorzędnym bożkiem, którego władza rozciągała się je-dynie na to miasteczko i jego mieszkańców, a którego mo-ralny autorytet musiałem dopiero określić i ustanowić. Wspomniałem poświatę zniszczenia, którą widziałem po-nad dachami domów, i przeświadczenie, że pewnego dnia wyrżnę tych ludzi w pień. Jednocześnie byłem teraz pewien, że nie chcę skrzywdzić mieszkańców Shepperton, a jedy-nie wyprowadzić ich w bezpieczne miejsce, leżące gdzieś nad miastem. Te paradoksy, podobnie jak moje przerażają-ce pragnienie kopulacji z dziećmi i starcami, podsuwano mi niczym kolejne sprawdziany.
Cokolwiek się stanie, pozostanę wierny swym obsesjom.
Nie potrzebowałem już snu, usiadłem więc przy oknie. Czy sen nie jest tylko próbą, jaką podejmuje niemowlę w kołysce, ptak w gnieździe, ludzie młodzi i starzy, aby osią-gnąć ów daleki brzeg, na którym biegałem dzisiejszego po-południa z danielami? Rzeka pod moim oknem płynęła w kierunku Londynu i dalej, do morza. Zatopiony kadłub ces-sny rozjaśniały białe delfiny, od których roiło się w wodzie. Zmieniały rzekę w nocne oceanarium, które wypełniała krew mojego układu krążenia. Plamki światła migotały w noc-nym lesie na wszystkich listkach jak miniaturowe latarnie, należące do rozczłonkowanych konstelacji mojego jeste-stwa. Spoglądając na uśpione miasto, poprzysiągłem sobie doprowadzić jego mieszkańców do szczęśliwego końca i złożyć z tych ludzi mozaikę ich jedynego, prawdziwego „ja” w ten sam sposób, w jaki Miriam St. Cloud składała frag-menty witraży – chciałem przemienić ich w tęcze, jakie rzu-cało moje ciało na wszystkie ptaki i kwiaty wokół mnie.