38150.fb2
Następnego dnia zacząłem kształtować Shepperton na swoje podobieństwo.
Zaraz po brzasku stanąłem nagi na trawniku wśród sen-nych pelikanów. Ocknąłem się z głębokiego i spokojnego spoczynku niemal zdumiony, że otacza mnie nadal cicha sypialnia. Krzesło z wysokim oparciem, stojące przy oknie, biurko pani St. Cloud, toaletka i wyłożone lustrami szafy pod ścianą majaczyły słabo w mdłym świetle, jak gdyby dołączały znów do mnie po długiej podróży. Zszedłem z łóżka na wyłożoną dywanem podłogę, wdzięczny za tę mięk-ką pryzmę i bierne powietrze, nie czyniące nic, by mnie zaniepokoić. Byłem jak dziecko na wakacjach w hotelu, wszystkimi zmysłami wyczuwałem najdrobniejsze skazy w kryjącej sufit farbie, widziałem dziwny wazon, stojący na kominku, i wszystkie ekscytujące możliwości nadchodzą-cego dnia. Szczypała mnie skóra, jak wyjątkowo czuły film fotograficzny, rejestrujący dotyk śladów światła na cyno-wym niebie nad Londynem. Wczesny świt, który nadcho-dził w stronę Shepperton, wydobył z mroku maszt jachtu, cumującego w porcie pod Walton Bridge, pochyłą rampę taśmociągu do transportu piasku przy żwirowni i pioruno-chrony na galwanizowanych dachach wytwórni filmowej. Każdy z tych obrazów odciskał się na mojej skórze, bę-dącej częścią otaczającego świata, składającego się na pod-świetlone freski mojej twarzy i dłoni. Odświeżony tymi dalekimi komunikatami, delikatnymi zapewnieniami dnia, postanowiłem, że na razie nie będę się ubierać. Oprócz mnie wszyscy jeszcze spali. Wymknąłem się z sypialni na kory-tarz, gdzie okryte pokrowcami meble zdawały się czekać na swoją kolej, żeby ukonstytuować się na nowo. Wyszedłem frontowymi drzwiami i ruszyłem ku szarej wodzie przez wilgotny trawnik. Rzeka podbiegła do mnie, ocierając się o plażę, jak gdyby chciała zrzucić swoje ciemne futro. Na drzewach siedziały cicho olbrzymie stada ptaków, czekających na znak, którym przywrócę je życiu. Nad podmokłą łąką sunęły pierwsze promienie światła. Wszedłem na plażę i wzniosłem ramiona ku słońcu. Stojąc tak, nagi, wiedziałem, że pozdrawiam słońce jak kogoś rów-nego sobie, niby szacownego plenipotenta, którego wpu-ściłem na swoje terytorium. Odwróciłem się plecami do wznoszącej się tarczy, wstąpiłem w zimną wodę i zacząłem podziwiać setki złocistych karpi, od których roiło się pod moimi stopami.
Słońce szło moim śladem, gdy opuściłem teren rezyden-cji i wkroczyłem do wyludnionego parku. Samotny stajen-ny prowadził dużego, zobojętniałego konia do codziennej pracy. Biegłem nago wśród drzew, udając, że zamierzam pozostawić słońce w najwyższych gałęziach uschłych wią-zów, ale ono pełzło cierpliwie równym tempem między konarami. Po raz pierwszy od początku pobytu w Shepper-ton czułem się pewny siebie i wolny, gotów, by cieszyć się nadchodzącym dniem.
Stanąłem przed kościołem, żeby złapać oddech. Przypo-mniałem sobie Miriam St. Cloud, która klęczała wśród okru-chów witrażowego szkła, podejrzanie spokojnie bawiąc się układanką. Zostawiłem słońce przycumowane do kościel-nej wieży i wszedłem do zakrystii, gdzie prastare kości skrzy-dlatego człowieka zdawały się poruszać w świetle. Wciąż nagi, podszedłem do ołtarza. Rozpoznałem wi-szącą w powietrzu słabą woń. Czułem unoszący się wokoło zapach ciała Miriam, jej ust, piersi i nerwowych dłoni, go-towych mnie odepchnąć. Chciałem znów wziąć ją w ra-miona i dodać jej otuchy. Wszedłem w szklany krąg i ują-łem w rękę swojego członka. Czułem, że Miriam mnie masuje, a ja budzę się na mokrej trawie, po wypadku… Sperma trysnęła mi w dłoń. Przyjrzałem się uważnie ja-snej cieczy i przypomniałem sobie rzeczną wodę, którą unio-słem do światła. Wyglądała jak skondensowany wszechświat płynnego pyłu.
Wychodząc z kościoła, strzepnąłem nasienie na bruko-waną dróżkę, biegnącą pod drzwiami zakrystii. Zatrzyma-łem się na chwilę, przyglądając się modelowi samolotu, sto-jącemu po drugiej stronie basenu, na terenie wytwórni, a u moich stóp, spomiędzy kamieni, zaczęły wyrastać zielone, flecikowate rośliny o ząbkowanych liściach i znanych mi już mleczno-czerwonych kwiatach. Wszedłem między nie i ruszyłem do miasteczka, trzymając wciąż w dłoni na-brzmiałego penisa. Biegnąc pośród drzew, rozmyślałem o Miriam. W pobliżu kortów tenisowych miałem kolejny wytrysk. Strząsnąłem nasienie na klomby. Niemal w tej samej chwili wśród dostojnych tulipanów rozwinęła się wspaniała, tropikalna roślinność, rozrywając wilgotną glebę. Blade listki młodych bambusów drżały na metalowej siatce. Na gałęzi jednego z wiązów rozwinął się delikatny gobelin hiszpańskiego mchu – drzewo przypomi-nało teraz trupa, przystrojonego na własną koronację. Du-sicielskie pnącza owijały się wokół zgrabnych pni brzóz niczym niecierpliwi zalotnicy.
Podniecony własnym seksem, poczułem się beztrosko i wielkodusznie. Głód tymczasem opuścił mnie całkowicie. Postanowiłem wystraszyć to łagodne miasteczko swoim przyrodzeniem, ale nie chciałem już kopulować z miesz-kańcami Shepperton, pogrążonymi wciąż we śnie w sypial-niach. Zamierzałem parzyć się z samym miastem i prze-mienić Shepperton w błyskawiczny raj, bardziej egzotycz-ny niż to, co pokazują wszystkie telewizyjne przewodniki turystyczne, rządzące dotąd życiem tych ludzi. Zostawiłem znów słońce, by samo odnalazło drogę przez park, poszedłem na basen i wspiąłem się na wysoką tram-polinę. Poniżej ujrzałem spokojną wodę i kafle na dnie ba-senu, ozdobione wizerunkami trytonów i sympatycznych ryb, ale nigdzie nie było widać zatopionych samolotów. Powietrze igrało na mojej posiniaczonej piersi, przynosząc z sobą z kościoła zapach Miriam St. Cloud. Nasienie tryskało mi w dłoń przy najlżejszym dotyku. Pozwoliłem perłowej strudze wpaść do wody. Wysadzane klejnotami medaliony zalśniły na powierzchni – elektrycz-na chemia, falująca tu i tam jak niewidzialny pływak. Po kilku sekundach wzorzyste kręgi ścięły się w szereg zielo-nych spodków, ozdobionych pośrodku białymi kwiatami. Kiedy zszedłem z drabinki, powierzchnię wody kryły ol-brzymie lilie, jak gdyby basen był w rzeczywistości placem zabaw jakiegoś wodnego cherubina.
Odszedłem stamtąd ku centrum Shepperton. Ogromne ramiona figowca opanowały już chodnik przed budynkiem poczty i stacją benzynową, usiłując jakby wciągnąć mia-steczko do wnętrza nieba. Krocząc dostojnie pustą ulicą, dotknąłem słupa pierwszej z brzegu latarni, namaszczając ją nasieniem. Jakieś ogniste pnącze otoczyło natychmiast spękany beton i wzniosło się ku lampie nad moją głową, gdzie rozkwitło kwieciem w kształcie trąbki. Zachwycony, zacząłem znaczyć pobocze drogi orchide-ami i słonecznikami. Przed supermarketem posadziłem w ozdobnych urnach szereg mangowców, których radosne owoce przebijały się przez stosy paczek po papierosach i pryzmy folii, w jaką pakuje się potrawy barowe na wynos. Na stacji benzynowej spryskałem spermą dystrybutory, a potem lakier samochodów, stojących przed salonem. Pną-cza, rozwijające się z prędkością mili na minutę, wisiały niezgłębioną mgiełką nad chłodnicami, chłonęły powietrze poranka i wspinały się na okienne szyby, oplatając neony i rynny dachowe. W pobliżu dystrybutorów rozkwitły lilie, a węże paliwowe ciągnęły za sobą soczyste rośliny, przystra-jając się dla pierwszych klientów.
Nad Shepperton roztaczała się już atmosfera karnawału -przygotowywałem trasę triumfalnej procesji samochodów. Pracowałem pospiesznie, chcąc odmienić miasto, nim prze-budzą się mieszkańcy i powitają dzień. Przed bankiem i sklepami z gospodarstwem domowym zasadziłem olean-drowe gaje, a w druty telefoniczne, wiszące nad moją gło-wą, wplotłem kwitnące pnącza, niby czarujące hafty poran-nych wiadomości. Ich dzwonkowate kwiaty utworzyły łań-cuch dekoracyjnych lampek. Stałem na dachu wielopozio-mowego parkingu, pozwalając, by moja sperma skapywała na leżące niżej tarasy. Kaskady trzciny kwiatowej i pozio-mek spływały z betonowych parapetów, zmieniając szary labirynt w radosny, wiszący ogród.
Wszędzie, gdzie szedłem, rozsiewając nasienie podczas porannego obchodu miasta, pozostawiałem za sobą nowe życie, które natychmiast wspinało się w powietrze. Popę-dzany wschodzącym słońcem, które mnie nareszcie dogo-niło, krzątałem się tu i tam po pustych ulicach niczym po-gański ogrodnik, najmujący światło i powietrze, aby zapeł-nić swój odmieniony Eden. Gęsta, tropikalna roślinność po-rastała niepokalane żywopłoty kocierpki i ujarzmione traw-niki, a palmy daktylowe oraz krzaki tamaryszku zmieniły Shepperton w miasteczko, leżące na skraju dżungli. Były to zmiany, które zauważyłby przypadkowy obser-wator z przyległych pól albo kierowcy jadący autostradą. Kiedy wróciłem na parking kilka minut po szóstej, stwier-dziłem, że pomalowałem miasto barwami jaskrawej, rów-nikowej palety – pokryłem je jakby werniksem Amazonii. W ogrodach rosły setki palm kokosowych, a postrzępio-ne parasole ich liści kołysały się nad kominami. Na każ-dym rogu włócznie bambusowych gajów przebijały się przez szpary w spękanych płytach chodnikowych. Z dachów bu-dynków wytwórni, supermarketu i stacji benzynowej liście tropikalnej roślinności lały wokół blask. Nad śpiącym mia-stem unosiło się słońce, powolny olbrzym, który wspoma-gał mnie na swój ociężały, ale pewny sposób. Spośród gę-stej flory wyłaniały się tysiące ptaków, składających się na świergotliwy chór ar, kakadu, krzykliwie upierzonych mio-dojadów i rajskich ptaków.
Stałem przy wejściu na parking, przysłuchiwałem się z dumą temu porannemu gwarowi, i pomyślałem, że zaimpo-nuję Miriam, kiedy podejdzie do okna i zobaczy, jak przy-stroiłem dla niej dzień. W miasteczku pojawili się już pierwsi widzowie, którzy podziwiali moje dzieło. Dwaj małoletni gazeciarze siedzieli na rowerach pod figowcem i wpatry-wali się z rozdziawionymi ustami we wspaniałą roślinność, żurawie i szkarłatne ibisy, przyglądające im się z góry, z dachu supermarketu. Kiedy mnie zobaczyli, pochowali się za rowerami i zastygli z przerażenia w bezruchu. Przypusz-czałem, że przestraszyło ich moje nagie ciało, wzwiedzio-ny członek i lśniące na udach nasienie, ale wtedy zdałem sobie sprawę, że nie zauważyli mojej nagości, a przeraziły ich tylko olbrzymie sińce na mojej piersi. – Ej, wy tam, idźcie stąd… Jeżeli zostaniecie, wpadnie-cie w pułapkę. – Podszedłem do nich i wyciągnąłem rowe-ry spomiędzy korzeni figowca.
Chłopcy nacisnęli na pedały i odjechali, a kiedy byli już poza zasięgiem moich rąk, zaczęli gwizdać i wrzeszczeć. Na kierownicach rowerów wyrastały kwiaty – orchidee wplatały się w szprychy ich kół i gazeciarze pędzili pusty-mi ulicami w deszczu płatków.
Listonosz przed bankiem wymachiwał rękami w rozja-rzonym powietrzu, usiłując odpędzić stado wilg, pikujących z góry ku kolorowym znaczkom na kopertach w jego tor-bie. Kiedy podszedłem bliżej, listonosz wpadł na mnie ni-czym ślepiec.
– Wcześnie wstałeś. Czy obudziły cię kwiaty? Był zbyt zaskoczony, by spostrzec, że jestem nagi, i przy-glądał mi się czujnie, gdy podnosiłem z ziemi pakiety li-stów. Mrucząc coś pod nosem, odszedł w cichą, boczną uliczkę. Z kopert, które trzymał w ręku, wyrastały róże. Zdumiony, wciskał do skrzynek pocztówki, zwieńczone winoroślą, i formularze podatkowe, udekorowane liliami tygrysimi, a zaspanym gospodyniom domowym wręczał paczki, porośnięte kwietnymi bukietami. W końcu, aby dopełnić przemianę prowincjonalnego miasteczka, ruszyłem główną drogą, prowadzącą na obwod-nicę wokół Shepperton. Na południu rozrzuciłem nasienie u stóp Walton Bridge. Stałem pośrodku głównej drogi, wio-dącej do Londynu, i nie zwracałem uwagi na donośne klak-sony przejeżdżających kierowców. I w tym wypadku by-łem pewien, że żaden z nich nie zdaje sobie sprawy z mojej nagości – kierowcy sądzili, że widzą jakiegoś ekscentrycz-nego wieśniaka, który zamierza rzucić się im pod koła. Kiedy się odwróciłem, bladozielone pędy bambusa przewierciły już spękany asfalt i drżały piętnaście stóp nad ziemią, a ich łodygi utworzyły palisadę w poprzek nasypu mostu – leśną ścianę, która miała wkrótce zatamować ruch samochodo-wy.
Raz jeszcze, na drodze na lotnisko, w pobliżu północnej granicy Shepperton, gdzie zaledwie trzy dni wcześniej sam się uwięziłem, nadszedł znów czas, by odciąć miasteczko od zewnętrznego świata. Minęli mnie dwaj podstarzali stró-że, jadący na rowerach. Zaśmiali się dobrodusznie, widząc, że onanizuję się przy drodze, a słońce czeka cierpliwie na moim ramieniu, aż skończę. Kiedy się obejrzeli, w poprzek drogi pod moimi stopami wyrastał już gaj karłowatych palm o ząbkowanych liściach.
Gdy wróciłem nad rzekę, Shepperton powracało do ży-cia, a zasłony okienne rozsuwały się na jasny dzień i ogro-dowe dżungle, porastające podjazdy i dachy garaży. Dzieci w piżamach wychylały się przez okna, wydając radosne okrzyki i wiwatując na widok tęczowych chmur tropikal-nych ptaków. Przed wytwórnią filmową mleczarz zaparko-wał pełną butelek furgonetkę i pokazywał palcem olbrzy-mie paprocie oraz pnące palmy, rozciągające się na budyn-kach studia dźwiękowego. Z taksówki wysiadło trzech ak-torów, którzy przyglądali się przemianie, jak gdyby bez żad-nych prób mieli odegrać nową scenę w jakiejś amazońskiej superprodukcji, którą ich obłąkany producent wymyślił so-bie w nocy. Gdy przechodziłem obok, przyglądali się moje-mu nagiemu ciału i wysmarowanym spermą udom, sądząc najwyraźniej, że jest to odpowiedni kostium dla ich tropi-kalnej epopei.
Choć byłem niezmiernie zadowolony z poczynionych przygotowań do rozpoczynającego się dnia, wiedziałem; że to zaledwie początek. Przywróciłem do życia pierwotny las, ale wśród tropikalnych pnączy i za niesamowitym upierze-niem ptaków czekał na swoją kolej znacznie surowszy świat. Obserwowałem przechodzącego obok listonosza i przystro-jone w nocne koszule gospodynie domowe, które wyjmo-wały bukiety orchidei ze skrzynek na listy i uśmiechały się do tych przesyłek od nieznanego kochanka. Całe miasto stało się moją girlandą dla ich rozgrzanych nocą ciał. Ale był to tylko mój pierwszy dzień na stanowisku urzę-dującego bóstwa Shepperton, w roli pogańskiego bożka pro-wincji, którego opisała Miriam St. Cloud. Nasłuchiwałem krakania wielkich ptaszysk i zobaczyłem kondora, gramo-lącego się na dachu kliniki. Jego pazury chwytały dachów-ki, jak gdyby były to szyje ofiar drapieżnika. Ptak rzucił mi zmęczone spojrzenie, znudzony uroczystą atmosferą, i cze-kał, aż nadejdzie wreszcie właściwy moment. Odpędziłem gestem ciężarną łanię i wszedłem do chłod-nego jeszcze lasu. Ukląkłem na wilgotnej trawie pomiędzy rozświetlonymi drzewami – w uschłych niegdyś wiązach zaczynało krążyć wątłe życie, a przez ich martwą korę prze-bijały się pierwsze nowe pędy. Poczułem, że słońce kąpie moje nagie ciało, i ubóstwiłem sam siebie.