38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

24

ROZDAWANIE PREZENTÓW

Przysiadłem nagi na pomniku wojennym i postanowi-łem cieszyć się publicznym świętem. Cała ludność Shep-perton wyległa na ulice, by uczcić jubileuszową uroczystość. Tłum ludzi, wystrojonych w najlepsze letnie ubrania, kręcił się w centrum miasteczka, zmieniając jego niepozorną, choć główną ulicę, w udekorowaną kwiatami aleję jakiejś tropi-kalnej metropolii. Ludzie przechadzali się ramię przy ra-mieniu, pokazując sobie nawzajem pnącza, roziskrzone mchy, zwieszające się z drutów telefonicznych, oraz setki kokosowych i daktylowych palm. Na gałęziach figowca huśtały się dzieci, a młodzież buszowała w porośniętych orchideami i dyniowatymi roślinami altanach, w jakie zmie-niły się porzucone samochody. W ogrodach szalała tapio-ka, wypierając róże i dalie.

Poza tym dookoła roiło się od ptaków. Powietrze przy-pominało kubełek z różnokolorową, ekstrawagancką farbą, którą ktoś chlusnął po niebie. Na wszystkich parapetach szczebiotały papużki, z porośniętych dżunglą tarasów wie-lopoziomowego parkingu skrzeczały derkacze, a jerzyki po-krzykiwały wokół dystrybutorów na stacji benzynowej. Patrząc na nie, odczułem znów potrzebę latania. Jakiś dziesięcioletni mniej więcej chłopiec wgramolił się na schodki pomnika i usiłował wcisnąć mi w dłonie model samolotu w nadziei, że go pobłogosławię. Nie zwracałem na niego uwagi – czytałem nazwiska ludzi, którzy zginęli w obu wojnach światowych, rzemieślników, kasjerów banko-wych, handlarzy samochodów i techników od dubbingu. Chciałem sprawić, by powstali z grobów, i zaprosić ich na ten karnawał, wezwać ich z miejsc spoczynku na zapomnia-nych dawno plażach i polach bitewnych. Trudno, bliżej miałem tych, którzy leżeli na cmentarzu za kościołem. Zeskoczyłem z pomnika i wmieszałem się w tłum, ucie-szony, że wszyscy są w świetnym nastroju. Na dworcu ostat-ni urzędnicy i przedsiębiorcy podejmowali bez entuzjazmu kolejną próbę wyjazdu do Londynu. Kiedy podszedłem bli-żej, porzucili wszelkie myśli o pracy. Rozluźnili krawaty, przewiesili sobie marynarki przez ramiona i zaczęli prze-chadzać się w świątecznym tłoku, zapominając o konferen-cjach na temat dynamiki sprzedaży i o posiedzeniach rad nadzorczych.

Przed bankiem było jakieś zamieszanie. Tłum cofnął się, obserwując w milczeniu dwie zakłopotane kasjerki, które rozstawiały przy wejściu spory stół. Młodsza niemal histe-rycznie wzruszyła ramionami, kiedy zjawiła się dyrektorka banku z zawierającą gotówkę metalową kasetką. Wysoka, szlachetnie wyglądająca kobieta o czole uczonej, otworzy-ła kasetkę, ukazując tysiące banknotów – franków, dola-rów, funtów szterlingów, marek i lirów – poukładanych w pakiety. Zgromadzony przy wejściu personel przyglądał się dyrektorce z pełnym fascynacji niedowierzaniem, ona zaś zanurzyła głęboko w banknotach swoje wrażliwe dłonie i zaczęła wykładać pakiety na stół.

Ktoś na mnie wpadł – poczułem podekscytowane ciało mężczyzny, nagie jak moje, jeżeli nie liczyć kąpielówek. To Stark przeszedł obok, rozpychając ludzi. Trzymał w dłoni zapomnianą siatkę na ptaki i wpatrywał się w banknoty, kołysząc się z boku na bok jak zaczarowany kochanek. Nie mogąc dotknąć pieniędzy ani spuścić z nich oka, zamruczał: – Jedzą ci z ręki, mój drogi…

Zaprosiwszy widzów przyjaznym gestem, by podeszli do stołu z pieniędzmi, dyrektorka banku wróciła do gabine-tu. Nikt nawet nie drgnął, nie będąc w stanie przyjąć tego najbardziej tajemniczego ze wszystkich darów. Tylko Stark podszedł bliżej, wymachując siatkąjak gladiator. Rzucił mi przez ramię szalone, konspiracyjne spojrzenie, przypusz-czając widocznie, że ja sprawiłem to wszystko jakąś nie-zwykłą sztuczką. Szybko zapakował do siatki kilkanaście pakietów, a potem odwrócił się i swobodnym krokiem wkro-czył w tłum.

Wciąż niezdecydowani, ludzie stłoczyli się wokół stołu. Właściciel wypożyczalni telewizorów wziął pakiet dolarów i rzucił go młodej dziewczynie jak cukierek dziecku, a po-tem brawurowym gestem wyciągnął portfel i położył jego zawartość na stole.

Ludzie dokoła zaczęli nagle obdarowywać się nawza-jem pieniędzmi – rzucali monety, książeczki czekowe, kar-ty kredytowe i kupony loteryjne na zielony ryps, niczym szczęśliwi hazardziści, stawiający wszystko na pewnik no-wego żywota. Stojąca przy mnie młoda Cyganka z umoru-sanym dzieckiem na rękach otworzyła torebkę i wyjęła bank-not jednofuntowy, a potem wcisnęła mi go bojaźliwie w dłoń, jak gdyby przemycała sekretną wiadomość dla nie-znanego kochanka. Oczarowała mnie, chciałem dać jej coś w zamian, potarłem więc banknot lepkimi od spermy dłoń-mi i wręczyłem jej synkowi, który rozwinął go w zamyśle-niu, odsłaniając maleńkiego kolibra, unoszącego się w po-wietrzu plamą szkarłatu cal przed nosem chłopca. – Blake… Tu jest milion lirów.

– Weź wszystko, Blake. To ponad tysiąc dolarów. Wy-starczy, żebyś mógł założyć szkołą latania… Wszyscy wręczali mi pieniądze i karty kredytowe, klasz-cząc z radości w dłonie, kiedy ja dawałem im w zamian ptaki i kwiaty, rudziki i wróble, róże i wiciokrzewy. Szczę-śliwy, że mogę ich zabawić, rozpostarłem ramiona, dotyka-jąc portfeli i książeczek czekowych, a potem odstąpiłem z szerokim gestem. Wśród rozrzuconych na stole monet po-jawił się paw, majestatycznie rozkładając ogon. W pasażu handlowym kierownicy sklepów i ich pracow-nicy wynosili towary, by rozdać je przechodniom. Raz po raz widziałem Starka, który w niebiańskim uniesieniu pchał wyładowany wózek od jednego sklepu do drugiego. Zapar-kował karawan w bocznej uliczce, koło poczty. Krzyknął na dzieci, żeby mu pomogły, po czym władował do samo-chodu dwa telewizory i zamrażarką, rozrzucając wokoło garście banknotów z wypchanej siatki na ptaki. Pozwoliłem mu dalej robić swoje, zadowolony, że wi-dzę, iż Stark czuje się spełniony. Zresztą w zaistniałej sytu-acji potrzebna była choć jedna osoba, która wykazałaby upodobanie do dóbr materialnych. Jak gdyby zgadzając się ze mną, życzliwy Starkowi tłum podążał w ślad za nim, sekundując mu, kiedy wyładowywał karawan odtwarzacza-mi wideo i sprzętem stereofonicznym. Ludzie w nastroju dobrodusznej ironii dawali mu pieniądze – jakiś mężczy-zna zdjął z ręki złoty zegarek i wcisnął go w rękę Starkowi, a pewna kobieta zapięła mu pod brodą swój naszyjnik pereł.

W całym Shepperton dochodziło do wymiany darów. Na niegdyś spokojnych, prowincjonalnych ulicach, zaatakowa-nych przez tropikalny las, rozstawiano kuchenne krzesła i stoły, a na nich zmywarki, butelki szkockiej whisky, srebr-ną zastawę i kamery filmowe – zaimprowizowane stoiska przypominały kramy w dzień wiejskiego święta. Kilka ro-dzin wyniosło na ulicę cały swój dobytek. Ludzie stali wśród własnych mebli z sypialni, rulonów wykładziny dywano-wej i stosów naczyń kuchennych, jak uszczęśliwieni emi-granci, gotowi porzucić miasteczko, by powrócić do pro-stego życia w okrążającej ich dżungli. Roześmiane gospo-dynie rozdawały ostatnie zapasy żywności, wciskając chleb, słoje rozmaitych smakołyków, świeże befsztyki i gicze wie-przowe w okna przejeżdżających samochodów i autobusów. Zdumieni tak powszechną hojnością, ostatni goście wy-jeżdżali z Shepperton przez kurczące się szczeliny w bam-busowej palisadzie przy moście Walton i wiodącej na lotni-sko drodze. Obładowani zdobyczą, oglądali się za siebie jak najeźdźcy, opuszczający miasto, które splądrowało samo siebie. Nawet zakłopotani kierowcy dwóch radiowozów po-licyjnych, które zabłąkały się na główną ulicę, wyjeżdżali obładowani prezentami. Na tylnych siedzeniach ich usia-nych płatkami kwiatów samochodów piętrzyły się, niczym skarby pochodzące z włamania, srebrne zastawy, sztućce, szkatułki z biżuterią i kasetki z pieniędzmi – rezultat owe-go zagadkowego święta darów.

Przyglądając im się z dumą, zrozumiałem, że chcę po-zostać wśród tych ludzi na zawsze.