38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

25

SUKNIA ŚLUBNA

Znów byłem gotów latać.

Było już południe. Powietrze nie poruszało się, ale moją twarz owiewał dziwny wietrzyk. Skórę muskało mi tajem-ne tchnienie, jak gdyby wszystkie komórki mojego ciała czekały na końcu mikroskopijnego pasa startowego. Słoń-ce skryło się za moim nagim ciałem, oślepione tropikalną roślinnością, która dokonała inwazji na niepozorne, prowin-cjonalne miasteczko. Przystając, ludzie zaczęli szukać miej-sca na odpoczynek. Matki z niemowlętami porozsiadały się na urządzeniach gospodarstwa domowego w pasażu han-dlowym, dzieci przycupnęły na gałęziach figowca, a star-sze małżeństwa odpoczywały na tylnych siedzeniach po-rzuconych samochodów. Wytworzyła się atmosfera antrak-tu. Gdy szedłem na parking po drugiej stronie ulicy, prowa-dząc swoim śladem grupkę dzieci, byłem jedynym doro-słym w okolicy, który wciąż się przemieszczał. I nadal nikt nie zdawał sobie sprawy, że jestem komplet-nie nagi.

Wiedziałem, że wszyscy czekają na kolejny zwrot akcji w moim przedstawieniu. Mówiąc ich słowami, czekali, aż zacznę ich znowu „śnić”. Przechadzałem się pomiędzy od-poczywającymi rodzinami, które przed moim przybyciem nie wymyśliłyby nic bardziej ekscytującego niż filmowanie siebie samych nago we własnych ogrodach. Byłem dumny, że są gotowi powierzyć mi wszystkie rodzące się możliwo-ści ich życia. Rozdawszy zawartość spiżarni, wkrótce zgłod-nieją głodem, którego nie zaspokoją owoce mango i chle-bowce, zwieszające się w otoczeniu tropikalnego listowia. Nie wiedzieć czemu, ogarnęła mnie pewność, że gdy na-dejdzie czas, wykarmię ich własnym ciałem, oni zaś dadzą mi pożywać siebie.

Otoczony dziećmi, wspiąłem się na dach parkingu i pod-szedłem do betonowego parapetu. W oddali, za linią parku, skakały w rzece mieczniki, usiłując ściągnąć na siebie mój wzrok i dać mi sygnał, że powinienem rozpocząć już fazę snu. Wszystkie siły łaskawej Natury zdawały koncentro-wać się na mnie, gdy stałem nieruchomo ze słońcem u boku. Bambusowe gaje, rosnące u podnórza mostu oraz na dro-gach na lotnisko i do Londynu, stały się gęstsze. Uformo-wały się w ciężkie palisady, przed którymi musiały zatrzy-mywać się nadjeżdżające samochody. Pasażerowie wycho-dzili na zewnątrz, starając się nie zbliżać do kaktusów i kolczastych opuncji. Wiedziałem, że pozostało mi niewiele czasu. Za kilka godzin Stark zawiadomi stacje telewizyjne i nad Shepperton ściągną reporterzy, a z nimi botanicy, so-cjologowie i urzędowi psychiatrzy.

Ktoś wcisnął mi w dłoń jakiś niewielki przedmiot. Obok mnie stał chłopiec, który przyszedł tu za mną spod pomni-ka. Mrużąc oczy, przypatrywał mi się z uśmiechem. – Mam sprawić, żeby latał?

Kiedy chłopiec niecierpliwie przytaknął, uniosłem pla-stikowy model samolotu i powierzyłem go powietrzu. Lu-dzie musieli schylać głowy, gdy model raptownie skręcał pomiędzy kablami telefonicznymi, a potem pikował ku ziemi, by zmienić się w szarżującą jaskółkę, przemykającą ponad dachem poczty.

Dzieci siedzące za mną na dachu wydały radosny okrzyk, i w tej samej chwili kilku rozwrzeszczanych posiadaczy modeli samolotów wcisnęło mi je w ręce. Kopie myśliw-ców i bombowców spływały z moich palców, kiedy ciska-łem je na drugą stronę ulicy jak zbłąkane strzałki, które wznosiły się w dal w postaci czubatych jerzykó w, szpaków i pliszek.

Dzieci przebiegły z piskiem na drugą stronę dachu. Zo-stał tylko Jamie, stojąc nieśmiało w swoich klamrach orto-pedycznych z domowym modelem samolotu skrytym w dło-niach. David, który gestem próbował go przywołać, popa-trywał spod masywnego czoła zmartwionym wzrokiem w obawie, że ten amatorski wytwór nie zdoła sprostać prze-mianie w ptaka.

Czy tylko one, tylko te upośledzone dzieci wiedziały, że jestem nagi?

– Daj mi go, Jamie. Potrafię sprawić, żeby wszystko la-tało. Nie wierzysz?

Czyżby przyniósł mi kolejnego martwego ptaka? Gdy jednak rozłożył dłonie, zobaczyłem, że trzyma kawałeczek skrzydła cessny, nitowaną płytkę z tej części kadłuba, którą dzieci wciągnęły rankiem na plażę.

– Jamie! – Chciałem go szturchnąć w głowę, zły na upo-śledzonego chłopca za to, że bawił się ze mną w tę maka-bryczną grę, ale on czmychnął na skutych klamrami no-gach.

Gdzieś w dole, na ulicy, zabrzmiał ostrzegawczy krzyk, a potem wśród dzieci siedzących w gałęziach figowca roz-legła się fala chichotów.

– Tutaj, na dole, Blake! – zawołał jakiś głos. – Jest two-ja pierwsza uczennica.

Środkiem usłanej kwiatami ulicy nadchodziła Miriam St. Cloud, ubrana w groteskową, lecz wspaniałą suknię ślub-ną. Spięta z setek jardów białego tiulu, przypominała ko-stiumy do niektórych superprodukcji hollywoodzkich z lat trzydziestych.

Miriam ciągnęła za sobą wielki tren, którego rąbek, wy-strzępiony niczym ptasi ogon, niosła mała Rachel, przymy-kając niewidome oczy, jak gdyby śniła o lataniu. Wystające znad ramion Miriam tiulowe draperie tworzyły parę ogrom-nych, miękkich skrzydeł, czekających tylko, by wzbić się w powietrze.

Miriam przystanęła na ulicy, jak wielki biały ptak w po-szukiwaniu nieba. Z początku sądziłem, że znajduje się w transie religijnym, w głębokim stuporze, z którego nigdy jej nie wydobędę. Rozglądała się wokoło, wśród kwiatów i pnączy pokrywających supermarket i sklepy z artykułami gospodarstwa domowego. Przyglądała się ptakom siedzą-cym na portyku stacji benzynowej, obserwowana zza przy-strojonych kwieciem dystrybutorów przez łanię daniela, jak gdyby zastanawiającą się, który z ptaków zostanie oblubień-cem Miriam.

– Pani doktor, on jest na dachu…

– Na górze, pani doktor…

Ludzie wołali do niej z zaparkowanych aut, wskazując moją postać, rysującą się wyraźnie na tle nieba. Stałem na dachu parkingu, ale gdy Miriam na dole podniosła na mnie wzrok, zauważyłem, że jest całkiem przytomna i usiłuje w najzupełniej zdroworozsądkowy sposób nie dać się przy-tłoczyć przepychowi wiszących ogrodów orchidei i kwit-nących pnącz. Sprawiało mi przyjemność, że podziwia moją władzę nad powietrzem, ptakami i lasem, choć nadal po-dejrzewała, że jestem intruzem we właściwym porządku naturalnego wszechświata.

Wiedziałem jednak zarazem, że Miriam spełnia wresz-cie tajemny cel, który sobie wyznaczyła – że ziszcza sią jej młodzieńczy sen o zaślubinach w powietrzu. Podtrzymując w dłoni skraj sukni ślubnej, przeszła spokojnie przez obser-wujący ją tłum. Nie krepowała sią wcale, że urzeczywist-nia ten przyjemny kaprys na oczach swoich pacjentów. Lecz nawet wtedy, gdy Miriam kroczyła stanowczo w kierunku wejścia na parking, byłem pewien, że na swój ci-chy sposób rzuca mi wyzwanie i wierzy wciąż, że moje moce są ograniczone, nieskończenie słabsze niż moce jej koron-nego bóstwa. Czyżby próbowała wystawić mnie na próbą i sprawdzić, czy potrafią nauczyć ją latać? Kiedy wchodziła na schody, wszyscy zamilkli. Ostatni mieszkańcy okolicznych ulic opuszczali domy i nadchodzili ku nam pod osłoną baldachimu tropikalnej roślinności. Nawet Stark postanowił odpocząć od radosnej grabieży miasteczka. Usiadł na dachu karawanu przed budynkiem poczty, otoczony zrabowanymi urządzeniami i kolorowy-mi, jesiennymi liśćmi opadłych banknotów. Pomachał mi z pewnym siebie uśmiechem, przekonany, że zadziwią wszyst-kich, cokolwiek zdecydują sią teraz uczynić. Podobała mi sią jego całkowita szczerość.

Na końcu ulicy, pod pomnikiem wojennym, ojciec Win-gate wachlował sobie twarz słomkowym kapeluszem. Wraz z panią St. Cloud przyszedł tutaj przez park, w towarzy-stwie szofera i gospodyni. Przywieźli na wózkach trzech starszych pacjentów z oddziału geriatrycznego. Stali teraz razem, a ksiądz przekonywał panią St. Cloud, że nie zagra-ża mi żadne niebezpieczeństwo – wyglądali jak para rodzi-ców z prowincji, których sukcesy syna usunąły w cień, lecz którzy mimo to są z niego dumni.

Za moimi plecami doszło do szamotaniny. David wy-rwał sią dzieciom i podbiegł do mnie. Jego oczy patrzyły z niepokojem spod napuchniętego czoła. Wiedział, że tylko on nie został dopuszczony do tajemnicy szczęścia dzisiej-szego dnia. Przyniósł mi wystrzępiony biały gałganek na znak pokoju po okrutnym figlu Jamiego. – Blake… To dla ciebie.

– To prawdziwy skarb, Davidzie.

Rozpoznałem szczątki mojego kombinezonu, kawałek prawego rękawa i pasa. Naciągnąłem kombinezon na gło-wę i biodra. Ubrany we fragment przeszłości, zwróciłem się ku Miriam St. Cloud. Dotarła już na piętro i szła wprost na mnie w swojej sukni ślubnej, gotowa na zaślubiny z po-wietrzem.

Na dachu parkingu wzbierał już wiatr, unosząc tren i skrzydła sukni Miriam, chcąc unieść ją w powietrze. – Czy mógłbyś mnie podtrzymać, Blake? Łapiąc równowagę, wyciągnęła do mnie ręce, niby nie-śmiała żona cudownego gimnastyka, niepewna, co się za chwilę zdarzy, lecz pewna, że dobrze się skończy. Poczu-łem ciepły zapach jej ciała i zobaczyłem plamy potu na sukni pod pachami.

– Włożyłeś kombinezon… Jest cały w strzępach. – Wystarczy tego, co zostało, Miriam. A teraz chwyć mnie za ręce.

Chciałem ją tylko oswobodzić i ulecieć z nią z tego mia-steczka, w którym zostaliśmy uwięzieni. Chciałem przeka-zać jej wszystkie moje moce, by mogła uciec sama, jeśli ja bym nie mógł.

Trzymając ją za nadgarstki, zaprowadziłem Miriam na skraj dachu. Ujrzawszy ziemię pięć pięter niżej, Miriam po-tknęła się i rozerwała tren sukni. Jej dłonie trzepotały w powietrzu, aż odnalazły wreszcie moje ramiona. Milczący tłum rozsiadł się pod drzewami. Przyglądali się nam nawet miejscy policjanci na rowerach. Z nieba spa-dały bezradnie tysiące ptaków, których skrzydła oszukało powietrze, nie dające im żadnego oparcia. Unieruchomio-ne na dachach, machały słabo skrzydłami, jak gdyby dając sobie jakieś znaki. Ary i papużki rozłożyły się szeroko w ścieku pod supermarketem, na proscenium stacji benzyno-wej leżały płaskonogie flamingi, a wróble i rudziki spadały w znieruchomiałym powietrzu jak kamienie. Miasto pokrywało teraz zupełnie nowe niebo. Poczułem pod skórą elektryczną gorączkę, jak podczas poprzednich wizji, i wiedziałem, że oto raz jeszcze wkra-czam przez drzwi mojego ciała w królestwo rządzone in-nym czasem i przestrzenią.

– Blake, czy my?…

– Tak, Miriam, umiemy latać.

Staliśmy razem na krawędzi dachu, wysuwając stopy za skraj parapetu. Miriam wzięła mnie za ręce i popatrzyła w dół, na ulicę, pełna obaw, że roztrzaskamy się na śmierć wśród zaparkowanych samochodów. Ale w ostatniej chwili odwróciła się do mnie z pełnym zaufaniem, pragnąc znów ujrzeć mój triumf nad śmiercią, którą już raz przecież po-konałem.

– Blake, leć!…

Objąłem ją ręką w pasie i postąpiliśmy krok naprzód, w otwartą przestrzeń powietrza.