38150.fb2
– Czy my też umiemy latać, Blake?
– Naucz nas latać…
Kiedy wyszedłem z parkingu, otoczyły mnie grupki dzie-ci. Opędzałem się od nich żartobliwie i popatrywałem z nie-jaką dumą na usiane kwiatami fasady sklepów i supermar-ketów. Po wielu dniach wyczerpania poczułem się odmie-niony i odzyskałem pewność siebie. Nie tylko mogłem znów latać, lecz wchłonąłem także ciało Miriam. Niczym wielki ptak, kopulowałem i odżywiałem się w powietrzu. Czy mógłbym karmić się mieszkańcami miasteczka i wykorzy-stać ich oczy, języki, umysły i seks, by skonstruować latają-cą machinę, która mnie stąd uniesie? Nabrałem niemal pew-ności, że moje moce nie posiadają granic i że potrafię do-konać wszystkiego, na co zdobędzie się moja wyobraźnia. Dzieci wlokły się z tyłu, kłócąc się między sobą, a ja przystanąłem w pasażu handlowym wśród telewizorów i mebli do sypialni. U moich stóp zatrzepotało stadko wró-bli, goniących okruch chlebowca. Wszędzie dokoła ptaki znów wzbijały się w powietrze.
– David! Jamie! – Postanowiłem ich zabawić. – Patrzcie wszyscy na mnie!
Wróble podfruwały wśród banknotów, a ja chwytałem je w dłonie gestem magika. Ptaki zlewały się szybko z moim ciałem i czułem w przegubach trzepotanie ich maleńkich serc jak szmer nerwowych pulsów. Dzieci przyglądały mi się z otwartymi ustami, gdy pstryknąłem palcami, wypusz-czając z nich oszołomionego wróbla samca. Wygładzał zgniecione piórka po napaści młodego sokółą, który sie-dział na pobliskim samochodzie. Klasnąłem w dłonie, przy-ciągając uwagę ciężkiego ptaka, i poczułem w łokciach jego oporne szpony, a w plecach potężne skrzydła. Zadziwione tymi rzekomymi sztuczkami, dzieci zaczęły piszczeć z radości i zakłopotania. Jamie pohukiwał pod nie-bo, ostrzegając je, że jestem zdolny do wszystkiego. Tylko David zdawał się nie być mnie pewien. W progu supermar-ketu zamruczał coś do Rachel, jak gdyby nie wiedział, do czego to wszystko prowadzi. Aleja przez następną godzinę przechadzałem się po moim rewirze niczym prestidigitator, oklaskiwany przez tłum widzów. Pochłonąłem kilkanaście ptaków, które schwytałem w powietrzu i przepuściłem przez drzwi zapadkowe swoich dłoni.
Moje ciało stało się rozświergotanym domem dla obłą-kanych, pełnym rozdrażnionych ptaków. Przystanąłem pod supermarketem, gdy David cofnął się ze strachu i ostrzegł szeptem Rachel. Dzieci rozwrzeszczały się u moich stóp, kiedy wypuściłem z siebie dwanaście sikorek, tukana i so-koła ze zmierzwionymi piórami, który przeciął powietrze, odlatując z mojego ramienia z okrzykiem odrazy. Schyli-łem się i pozwoliłem wygramolić się z moich pleców nie-zgrabnemu flamingowi, wyciągającemu długie nogi jak nad-wrażliwy kaleka. Dzieci krzyczały przeraźliwie, kiedy ptak wdrapał mi się na ramiona i odleciał w stronę stacji benzy-nowej. Zakryłem rękami twarz, wyczarowałem z ust koli-bra, a w trakcie widowiskowego finału uwolniłem ze swo-jego ciała ostatnie ptaki, wypełniając ten handlowy rewir miasta potopem skrzydeł i piór.
Choć ucieszyłem się bardzo, że zabawiłem dzieci i ich matki, przypomniałem sobie, że chciałem bawić się kiedyś w Szczurołapa w jednym z londyńskich parków. Czyżby udało mi się w jakimś sensie przewidzieć, że będę pewne-go dnia posiadał takie moce? Chciałem nauczyć te dzieci latać i wchłaniać ptaki w swoje ciała, chciałem, by mężo-wie połączyli się w jedno z żonami, młodzieńcy z narze-czonymi, a dzieci z rodzicami, i aby wszyscy przygotowali się do ostatniego lotu ku nieznanym powietrznym rajom. Shepperton ogarnęła gorączka latania. Dzieci biegały po pasażu na wyścigi i zadręczały rodziców, by zabrali je na powietrzną wycieczkę. W drodze powrotnej nad rzekę, koło pomnika, szła już za mną cała procesja, złożona z kilkuset osób.
Za pomnikiem droga opadała w stronę parku. Tłum roz-czarowanych dzieci i rodziców pobiegł w dół pochyłości, szarpiąc mnie z tyłu za strzępy kombinezonu. -BlakeL.
– Zostań z nami, BlakeL.
Przebijając się przez tę ciżbę, wsparłem się o głowy dzieci i wzbiłem się w powietrze. Poruszałem się teraz na czele procesji trzy stopy nad ziemią.
– Weź nas ze sobą, Blake!…
Mogłem nareszcie swobodnie oddychać, więc odwróci-łem się do nich. Krążyłem w powietrzu, a ludzie krzyczeli do mnie, jak uchodźcy, którzy obawiają się, że pozostaną sami, wydani na pastwę losu w otoczonym dżunglą mie-ście.
– Dalej! Wszyscy! Lećcie!
Dwóch młodych mężczyzn w kurtkach motocyklowych zaczęło podskakiwać na drodze, usiłując wznieść się w po-wietrze. Jakaś starsza kobieta mocowała się ze słońcem pa-dającym jej na twarz i trzęsła biodrami, jak gdyby chciała zrzucić gorset. Wszyscy tańczyli shimmy i skakali wokoło, śmiejąc się, jak ludzie zaatakowani przez plagę miłych owadów. Tylko dzieci przyglądały mi się poważnym wzro-kiem. Dwanaścioro z nich zbiło się wokół mnie, chcąc do-tknąć moich stóp.
– Proszę cię, Blake… – dziesięcioletnia dziewczynka o jasnych, związanych w kitkę włosach, zaofiarowała mi cu-kierek jako łapówkę. Pochyliłem się, wziąłem ją za ramio-na i podniosłem. Przytrzymując spódniczkę, dziewczynka piszczała z radości i unosiła się swobodnie w rozwrzesz-czanym powietrzu, a potem schyliła się i pomogła swoje-mu młodszemu bratu dostać się w moje ramiona. Nagle powietrze zapełniło się dziećmi. Krzyczały prze-raźliwie z radości, spoglądając na swoje fikające swobod-nie nogi, już dość wysoko nad głowami rodziców. – Saro, uważaj!… W pogoni za córką zaniepokojona matka uniosła się nad ziemię, wyciągnąwszy ręce w górę. Pedałując wściekle, wzbiła się wyżej i wzięła córkę w ra-miona, a potem radośnie uśmiechnięta odpłynęła w stronę parku.
Ruszyłem przed siebie, a procesja za mną, przypomina-liśmy więc olbrzymi latawiec, którego ogon ciągnął się po ziemi. Ci, którzy zostali na dole, wierzgając i podskakując, próbowali wszystkiego, by unieść się w powietrze. Jakiś młody człowiek oderwał się od ziemi, a po chwili pomógł unieść się w górę swojej dziewczynie. Stary wiarus z laską wzleciał sztywno w niebo. Odpływając dalej, pomachał do mnie laską, jak gdyby chciał mi przekazać, że nauczył się już tego i owego o lataniu.
Sunęliśmy do parku, a z bocznych ulic wybiegały całe rodziny, żeby się do nas przyłączyć. Dawni kierownicy dzia-łów, wagarujący już trzeci dzień, odrzucili teczki, dołączyli do ogona procesji i – chcąc z nas zadrwić – wzięli się pod ręce, naśladując wysiłki ludzi wierzgających na czele ka-walkady, by stwierdzić ku swemu zdumieniu, że i oni uno-szą się w powietrzu.
Kiedy dotarliśmy do parku, zdążało już za mną przeszło tysiąc osób. Do procesji przyłączali się ostatni maruderzy – technicy filmowi, aktorzy w staromodnych pumpach i go-glach, rzeźnik w białym fartuchu, rozdający resztki mięsa rozradowanej zgrai psów i kotów, i dwóch mechaników w wytłuszczonych ogrodniczkach, pracowników stacji ben-zynowej.
Z drzwi budki telefonicznej przypatrywał się nam miej-scowy policjant wzrokiem pełnym podejrzeń. Najwyraźniej zastanawiał się, czy przestrzec mieszkańców, że poważnie naruszają przepis, jakiegoś średniowiecznego statutu, za-kazujący wszelkich indywidualnych i zbiorowych lotów. Po chwili usłyszałem jego krzyk. Gdy zorientował się, że zo-stał sam w Shepperton, porzucił swój rower i pobiegł ra-zem z nami. Z hełmem w ręku wzniósł się niezgrabnie w górę i pożeglował pogodnie na końcu procesji, niczym straż-nik powietrznego pociągu.
Opustoszałą główną ulicą biegły na końcu procesji upo-śledzone dzieci. Jamie skakał i kręcił się na swoich klam-rach, jak gdyby była to tajemna katapulta, która pomaga mu zawsze wznieść się w powietrze. David wlókł się cięż-ko za nim, zadyszany i zbyt zaskoczony, by wytłumaczyć Rachel, dokąd odeszli mieszkańcy. Niewidoma dziewczynka przechyliła głowę i przycisnęła dłonie do uszu, oszołomio-na setkami znajomych głosów w górze i piskami innych dzieci, spadających z zatłoczonego nieba. Poczekałem na nich i wstrzymałem procesję, gdy do-szliśmy do parku. Policjant i aktor pochylili się, żeby podać im dłonie. David wspiął się w powietrze ostatnim wysił-kiem, otwierając szeroko oczy ze zdumienia nad nieocze-kiwaną lekkością swojej wielkiej głowy. Następny był Ja-mie, pedałujący kalekimi nogami w długich, eleganckich krokach. Ale Rachel, zmieszana wieloma krzykami, skrę-ciła w panice na chodnik i zniknęła gdzieś pośród zmywa-rek i telewizorów. Zanim zdążyłem przyjść im z pomocą, David i Jamie pomachali mi i zeskoczyli na ziemię, by do-dać otuchy Rachel.
Żałowałem, że muszę zostawić dzieci, ale spoglądałem już w niebo na czekające mnie słońce. Procesja wzniosła się w powietrze moim śladem jak odrzutowiec przy starcie, obserwowana przez zaciekawione daniele, pasące się wśród drzew. Słyszałem zdumione westchnienia, kiedy Shepper-ton opadało pod nami coraz niżej, a w dole ukazało się dłu-gie zakole rzeki. Mieczniki, morświny, delfiny i ryby lata-jące wyskakiwały ze srebrzystej wody, chcąc nas zachęcić do dalszego lotu.
Już w milczeniu wykonaliśmy szerokie okrążenie na wy-sokości trzystu stóp ponad dachami. Chłodne powietrze wszystkich uciszyło. Obok mnie płynęły dzieci z rozwiany-mi włosami i twarzami skierowanymi ku słońcu. Naśladu-jąc mnie, ułożyły ramiona wzdłuż tułowia, tak jak ich ro-dzice, młodzi i starzy mieszkańcy Shepperton, a wszyscy z tym samym, urzeczonym wyrazem twarzy, jak ludzie bu-dzący się z długiego snu.
Wkrótce wzbiliśmy się już milę nad Shepperton, tropi-kalne miasteczko, otoczone palisadą bambusowego lasu i przypominające jakby enklawę Amazonii, przeniesioną w spokojną dolinę Tamizy. Ulice opustoszały, towarzyszyli mi wszyscy, wyjąwszy starców z oddziału geriatrycznego i członków mojej rodziny. Ojciec Wingate stał na plaży wśród swoich znalezisk archeologicznych i wymachiwał słomko-wym kapeluszem, by dodać mi odwagi. Zachwycona pani St. Cloud obserwowała mnie z okna sypialni, nie wierząc wciąż własnym oczom. Stark wysiadł z karawanu i rozwi-nął baldachim lotni, jakby miał ochotę przyłączyć się do nas. Nawet Miriam, moja podniebna oblubienica, ubrana wciąż w suknię ślubną, stała na trawniku wśród niecierpli-wych pelikanów, czekając, aż zstąpię z powietrza, by oca-lić ją przed tymi ptasimi zalotnikami.
Zatrzymałem procesję dokładnie nad kościołem i odcze-kałem, aż wszyscy zajmą odpowiednie miejsca. Całe Shep-perton leciało za mną z rozpostartymi ramionami, jak para-fianie, gotowi modlić się w katedrze mojego powietrznego jestestwa. Ich twarze były pozbawione wyrazu i pogrążone w transie przebudzenia. Chłodne powietrze szeleściło spód-niczkami dziewcząt i mierzwiło chłopcom włosy. Ich ro-dzice przyglądali się mojej lśniącej postaci, jak gdyby po raz pierwszy dostrzegając we mnie samych siebie. Najbliżej mnie unosiła się dziesięcioletnia dziewczyn-ka, która pierwsza dołączyła do mnie w powietrzu, ściska-jąc wciąż w ręce cukierek. Wziąłem ją za przeguby dłoni i przyciągnąłem do siebie, delikatnie ujmując dziecko w ra-miona.
– Saro, kochanie… Zbudź się.
Czekałem, aż dziewczynka wypuści z płuc powietrze, stanowczo wstrzymywała bowiem oddech ze strachu, by nie poślizgnąć się nagle i nie roztrzaskać na śmierć gdzieś na pustej ulicy.
Po chwili, w przypływie zaufania, chwyciła mnie za ręce i przytuliła się niecierpliwie, a ja przycisnąłem ją do swoje-go nagiego ciała. Chłodne powietrze pędziło wściekle mię-dzy nami, otwierając setki ujść prowadzących w dół, ku śmierci. Ale słońce zlepiło nasze skóry i wchłonąłem dziewczynkę w siebie. Poczułem, jak jej serce tłucze się raptownie w moim sercu, a jej płuca pulsują pod wielkimi kopułami moich płuc. Czułem jej szczupłe ramiona, kierujące moimi ruchami, kiedy wyciągnąłem race w roz-jarzonym powietrzu, by objąć także młodszego brata dziew-czynki.
– Stephen… Chodź tutaj. – Z mojego gardła wydobył się jej głos.
Chłopiec zawahał się, a w jego okrągłej twarzy odbiło się słońce jak w lustrze. Rzucił się w moją pierś, jak gdyby wskakiwał do ciepłego basenu. Wcisnął głowę w mój mo-stek, badając dłońmi moje biodra i brzuch w poszukiwaniu wrót, prowadzących do wnętrza mojego ciała. Uspokoiłem go i przyjąłem w siebie, połykając usta, chłodne wargi i słodki język chłopca, bo pozwaliłem mu wejść w moje cia-ło i przeniknąć je na wylot.
Poczułem się silniejszy i wzmocniony tymi małymi du-chami, ruszyłem więc wśród uczestników procesji, wzywa-jąc ku sobie gestami setki mężczyzn i kobiet, zastygłych z rozpostartymi szeroko ramionami w płynącym powietrzu. – Emily… Amanda… Bobby… – przygarnąłem szybko pozostałe dzieci, które podążały za mną przez cały dzień, wchłaniając ich wąskie biodra swoimi biodrami. Ich rodzi-ce przyglądali mi się z niepokojem, wypuściłem więc dzie-ci ze swojego ciała, dzieląc się na części, niczym łagodny potwór morski, wypluwający rybki, które zagnieździły mu się w paszczy. Dzieci zawisły wokół mnie w powietrzu, wy-machując rękami i uśmiechając się, kiedy kolejno znów przyjmowałem je w siebie.
Lecąc dalej, dotknąłem ramion młodej matki, której syn-ka wchłonąłem. Jej silne ciało chwyciło mnie w gwałtow-nym niemal uścisku. Czułem jej długie uda, mocne biodra i ostre ukąszenia w moich ustach. Kości kobiety splotły się z kośćmi jej syna w otchłani mojego szpiku. Jak hipnotyzer wśród śpiącej publiczności, przygarną-łem resztę mieszkańców miasteczka – starców, staruszki, mężów, żony, policjanta i emerytowanego żołnierza, ciała ohydne i szczupłe, niezgrabne i pełne wdzięku. Kiedy trzy-mali mnie za ręce, spostrzegłem w ich oczach zaufanie i dumę z mojej osoby. Wchłonąłem ostatniego z nich, mło-dego aktora z wytwórni, ubranego w staromodny strój lot-niczy. Objął mnie radośnie, wchodząc w moje ciało niczym kochanek.
Zostawszy na niebie sam, poruszałem się w powietrzu olbrzymimi krokami. Stałem się archanielskim stworzeniem o olbrzymiej mocy, na tyle wreszcie silnym, żeby stąd uciec. Daleko w dole widziałem tysiące zagubionych ptaków, sku-lonych przy ziemi na pozbawionych powietrza ulicach – machały bezradnie skrzydłami pośród rozrzuconych wokół banknotów.
Krążyłem nad autostradą, gotów wylądować na pobli-skich polach i porzucić moich pasażerów – chciałem wysa-dzić ich wszystkich na oczach zdumionych rolników w zbo-żu, sięgającym już bioder dorosłego człowieka. Ale kiedy pędziłem dalej, na północ, pewien dziwny czynnik sprawił, że zwróciłem się przeciwko samemu so-bie. Wiatr pokładał się na mnie swoim wielkim grzbietem, wszystkie tkanki, nerwy i krwinki mojego ciała trzymały mnie w uścisku, a wchłonięci ludzie ciągnęli mnie za serce, przymocowane do sznureczków ich uczuć. Tysiące ludz-kich potrzeb i roszczeń wierności utworzyło jakby olbrzy-mi wał, wokół którego pędziliśmy w niewidzialnym kręgu. Uniesiony nad centrum Shepperton, znalazłem się znów nad opustoszałymi ulicami. Zmęczony, zawisłem w bezru-chu pomiędzy dwiema miękkimi poduchami łagodnych chmur. Ziemia pode mną oddalała się. Niebo pojaśniało, kiedy szybowaliśmy w chłodnym powietrzu. Czułem, że mieszkańcy spoczywają beztrosko w moim wnętrzu, jak śpiący pasażerowie we wzbijającym się coraz wyżej wago-niku, napędzanym jakimś głębokim, wznoszącym się w górę snem. Unosili mnie ku słońcu, pragnąc zagubić się w ko-munii światła.
Podjąłem rozpaczliwą próbę ucieczki, by nie zginąć w ogniu. Szarpnąłem się i zacząłem pikować w kierunku mo-stu Walton niczym oszalały oblatywacz samolotowy, ale i tym razem powstrzymali mnie pasażerowie, musiałem więc wrócić po łuku do punktu wyjścia. Rozzłoszczony, skręci-łem raptownie, by oddalić się od powietrznej masy. Uda-wałem, że chcę się wznieść ku słońcu, a potem runąłem w wyludniony pasaż, gotów roztrzaskać wszystkich o ozdob-ne kafle i rozrzucić szczątki naszych trupów pośród sprzę-tów gospodarstwa domowego i mebli.
Ziemia zbliżała się do nas w powietrznym pędzie. W ostatniej chwili poczułem wewnątrz umacniającą się znów ludzką miłość i czyjąś ciepłą dłoń, która skierowała mnie bezpiecznie ponad dach parkingu. Wypuszczając z siebie mieszkańców Shepperton jeszcze w powietrzu, porzuciłem wszelkie próby ucieczki i bez tchu zatrzymałem swój ogrom-ny pociąg tuż przed supermarketem.
Gdy wszyscy radośnie zstępowali z powietrza, ja wspar-łem się bezradnie o jakiś samochód, niczym obłąkany ma-szynista diabelskiej kolejki, który postanowił w tajemnicy roztrzaskać pasażerów, ale którego ukoiło jakieś życzliwe dziecko. Cała zdyszana populacja Shepperton lądowała wokół mnie z przeraźliwie krzyczącymi dziećmi na czele. Stary żołnierz chwiał się niepewnie na nogach, grożąc z wyrzutem niebu niewłaściwym końcem swojej laski. Go-spodynie domowe, którym kręciło się w głowach, obciąga-ły spódnice, a młodzi mężczyźni przygładzali włosy. Miej-scowy policjant, zdyszany, ale o zaróżowionych policzkach, siedział w fotelu przed sklepem meblowym. Wszędzie do-koła ludzie pokazywali sobie niebo, którego wysokie skle-pienie przecinały wstęgi pary, jakie zostawialiśmy za sobą w górze – przypominały skomplikowaną „kocią kołyskę”, która zszywała powietrze wedle choreografii archanielskie-go baletu. Widziałem wyraźnie, że łukowate smugi, zna-czące moje bezskuteczne usiłowania ucieczki, rozpływają się w niespokojnym powietrzu nad mostem Walton i wy-twórnią filmów.
Choć odczuwałem złość, wiedziałem, że jestem związa-ny z tym miasteczkiem, ponieważ potrzebują mnie jego mieszkańcy, którzy coraz powszechniej uznawali, że otwo-rzyłem im drzwi do prawdziwego świata, i ponieważ ogra-nicza mnie skończony wszechświat mojej własnej jaźni. Lecz kiedy przyglądałem się tym szczęśliwym, uśmiech-niętym ludziom o dźwięczącej skórze, którzy machali do mnie, jak przedtem, kiedy szybowałem wysoko nad mia-stem, zrozumiałem, że jeśli chcę odzyskać wolność, muszę najpierw uciec od nich – uciec od ich opieki i czułości. Mieszkańcy rozchodzili się po milczących ulicach, za-chęcając przestraszone ptaki pod ich stopami, żeby znów zerwały się do lotu. Mijając mnie, uśmiechali się nieśmiało ze słodyczą kochanków, znających najintymniejsze miej-sca mojego ciała. Ich wychłodzona skóra tworzyła koryta-rze zimna w wilgotnym powietrzu tego popołudnia. Nie było ich jednak tylu, co przed lotem. Dwie matki, którym wiatr owiewał twarze, przeszukiwały opustoszały już pasaż, zerkając co jakiś czas w niebo, jak gdyby ich dzieci ciągle tam krążyły.
– Saro, zejdź na dół, kochanie…
– Bobby, teraz kolej na ptaki…
Przeszedłem obok nich, nagi pod szczątkami kombine-zonu. Czułem w sobie ciała dziesięcioletniej Sary, jej bra-ciszka i młodego chłopca. Zazdrosny o wolność tych troj-ga, nie wypuściłem ich, kiedy wylądowaliśmy. Potrzebo-wałem młodych ciał i dusz, by napełniły mnie siłą. Odtąd już zawsze miały się bawić w moim wnętrzu i biegać po ciemnych łąkach mojego serca. Nadal nic nie jadłem, choć mijał czwarty dzień, odkąd przybyłem do Shepperton, lecz kiedy skosztowałem ciał tych dzieci, zrozumiałem, że to one są moim pożywieniem.