38150.fb2
Słońce rozpalało niebo żywym ogniem. Wspiąłem się na najwyższy taras parkingu i spojrzałem na dachy Shep-perton. Barwne lasy na dole roiły się tysiącami ptaków, zmie-niających to szare miasteczko w tropikalny raj, który z taką łatwością wyczarowałem z myśli. Widziałem jednak nad głową rozpływającą się sygnaturę, jak gdyby jakiś zgrzy-biały pismak zaznaczył w ten sposób na niebie moją bez-skuteczną próbę ucieczki. Ktokolwiek zostawił mnie tu w odosobnieniu, uczynił mnie zarazem konsulem tej wyspy, nadał mi moc latania i przyjmowania postaci wszelkich stworzeń, a także moc wyczarowywania kwiatów i ptaków z czubków moich palców. Wiedziałem już jednak, jak nikłe są to moce. Czułem się tak, jak gdyby ktoś lekceważąco skazał mnie na wygnanie do nieznanego, odległego portu nad Morzem Czarnym i nadał mi prawo zmuszania kamie-ni na plaży, żeby dla mnie śpiewały.
Czy chodziło o to, że miałem się po prostu bawić? Pa-trzyłem, jak nieszczęśliwe matki odchodzą w dal późnego popołudnia. Jedna z nich przystanęła, by porozmawiać z pawiami, siedzącymi na portyku banku. Pytała, czy widzia-ły jej synka i córkę, bawiących się wśród chmur, aleja sły-szałem słabe głosy dzieci tej kobiety w moich kościach. Ostatni mieszkańcy wrócili już do domów porośniętymi dżunglą ulicami. Nikt nie zauważył, że byłem nagi, sądząc widocznie, że jako pogański bożek ich prowincjonalnego miasta, urzędujące bóstwo odbiorników telewizyjnych i sprzętów kuchennych, nie będę ubrany w nic więcej oprócz kostiumu skóry.
Pod moimi nogami leżało splamione spermą ubranie – pozostałość po jakimś zmarłym księdzu, którą musiały tu przynieść upośledzone dzieci, kiedy zabrałem mieszkańców miasteczka na powietrzną wycieczkę. Spojrzawszy na ubra-nie, wiedziałem, że już nigdy więcej go nie włożę. Kopnia-kiem strąciłem spodnie i marynarkę za skraj tarasu, na uli-cę, postanowiwszy, że od tej pory będę chodził nago, poka-zując tym ludziom swoje ciało, dopóki nareszcie go nie roz-poznają.
To skóra zapewniała mi moc. Im dłużej wystawiałem ją na działanie powietrza i nieba, tym bardziej rosły moje na-dzieje, że przekabacę je na swoją stronę. Gniewało mnie, że zostałem uwięziony w miasteczku. Wcześniej czy póź-niej będę musiał rzucić wyzwanie niewidzialnym siłom, które skazały mnie na wygnanie w Shepperton, i zmierzyć zasoby mojej obłąkanej wyobraźni z ich fantazją. Marzyłem już, żeby rozciągnąć swoją skromną władzę na świat leżący dalej, na pozostałe miasta w dolinie Tami-zy, a nawet na sam Londyn. Witałem już niemal kamery telewizyjne i reporterów prasowych. Tropikalny zmierzch kąpał mi skórę w zielonozłotym świetle, jak gdyby namasz-czając ją dziwnymi żądzami. Ulice rozświetlały pióra sie-dzących na dachach domów szkarłatnych ibisów, które przy-pominały egzotyczne latarnie, oświetlające mi drogę. Po-budzony wolą walki, gładziłem się po posiniaczonych że-brach. Postanowiłem w pełni wykorzystać swoje moce – w razie konieczności nawet na najokrutniejsze i perwersyjne sposoby, bo wówczas natrafiłbym, być może, na jakieś nie-odkryte jeszcze zdolności, dzięki którym zdołałbym się uwolnić.
Przechadzałem się w zapadającym zmroku po dachu par-kingu, tej betonowej rampie, z której po raz pierwszy wzbi-łem się w powietrze. Postanowiłem nie wracać do rezyden-cji St. Cloudów, czyniąc swoim domem ów labirynt pochy-lonych skośnie kondygnacji.
Pomimo woli zwycięstwa wiedziałem, że mój czas do-biega już chyba końca, i przypomniałem sobie ostrzegaw-cze wizje holocaustu. Nie zważając na gniew, chciałem za wszelką cenę ocalić tych, którzy przedtem uratowali mnie, a nade wszystko Miriam St. Cloud. Żałowałem, że nie ma jej tu ze mną. Myślałem o jej uśmiechu, zapachu, obtartych piętach i połamanych paznokciach – o nieskończonym in-wentarzu podniet i możliwości. W pewnym sensie klucz do mojej ucieczki krył się wśród pospolitego żywota miesz-kańców Shepperton. Już przekształciłem ich życie, podwa-żyłem pojęcie małżeństwa i rodzicielstwa, zmysł oszczęd-ności i dumę z dobrze wykonanej pracy. Musiałem jednak iść dalej, by podkopać zaufanie między małżonkami, ojca-mi i synami. Chciałem, żeby przekroczyli granice dzielące dzieci i ojców, gatunki i królestwa biologiczne, świat oży-wiony i nieożywiony. Chciałem zniszczyć bariery dzielące matki od synów i ojców od córek.
Przypomniałem sobie moją dziwaczną próbę uduszenia pani St. Cloud, niezwykły sposób, w jaki usiłowałem zgwał-cić niewidomą dziewczynkę, i nieprzytomną młodą kobie-tę, której omal nie zamordowałem w jej własnym mieszka-niu w pobliżu lotniska w Londynie. Tamte zbrodnie i żądze stanowiły pierwsze zapowiedzi tych łagodnych sił, które ujawniły mi się w Shepperton. Gdy będąc uczniem, kopu-lowałem z ziemią, gdy próbowałem ożywić później trupa i kiedy zawładnęła mną obsesja Szczurołapa, marzącego o jakimś niedalekim raju dla dzieci, przeczuwałem widocz-nie swoje moce, którymi teraz mogłem się podzielić z miesz-kańcami tego spokojnego miasteczka.
Rozmyślając o pani St. Cloud, mojej adoptowanej mat-ce, z którą dzieliłem łoże, dotknąłem swoich rozbitych ust. Zapragnąłem nagle, by wszyscy w Shepperton zespolili się z sobą, żeby matki kopulowały z synami, a ojcowie z cór-kami, i aby wszyscy połączyli się w zamtuzie mojego ciała, jak czynili to z radością podczas lotu.
Ale nade wszystko chciałem być wielbiony, by czerpać siły z czci mieszkańców i uciec z tego miasta. Chciałem, żeby czcili mój oddech i mój pot, powietrze, które choć przez chwilę dotykało mojej skóry, moje nasienie i mocz, odciski moich stóp na ziemi, rany na moich ustach i piersi. Chciałem, by wszyscy po kolei kładli na mnie dłonie, wte-dy bowiem dowiedziałbym się, kto mnie reanimował. Chcia-łem, żeby przyprowadzili swoje dzieci do mego labiryntu i żeby oddali mi swoje żony i matki.
Przypomniawszy sobie słowa ojca Wingate, byłem teraz pewien, że grzech na tym świecie jest metaforą cnoty w innej rzeczywistości, i że uda mi się stąd uciec tylko po-przez najbardziej ekstremalną z owych metafor.