38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

2

KRADNĘ SAMOLOT

Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lot-nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzy-stane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czego-kolwiek.

Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-sywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka. Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.

Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.

Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na pokładach transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu filmów.

Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej – gdy pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pe-wien, że mogło się nam udać.

Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pu-stych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które nicze-go niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) – a jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, po-zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybra-kowanej układanki.

Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie po-licja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego cza-su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną kompleks Szczurołapa [1] i naprawdę uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdu-mione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który – o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć – leżał nie dalej niż kilka-set jardów stąd.

Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku, a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat życia seksualnego na mię-dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samo-lotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samoloty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na po-kładach. Ogarniała mnie zazdrość, że ich na wskroś zwy-czajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny sen o locie. Sny o lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie widokowym zna-lazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej czę-ści lotniska znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach parkin-gowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolotów, przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możli-we zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.

Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki, to, co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej, która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramio-na. Służbowy strój dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten grote-skowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zro-zumiałem, że nie powoduje mną uczucie dla niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka nocna, którą dziewczyna strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym stop-niu nie odczuwając jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podeks-cytowany pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić, jedno-cześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na twa-rzy siedzącej na podłodze dziewczyny i nabrałem pewno-ści, że pójdzie na policję. Omijając o włos stojący obok odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy widziałem, jak mecha-nicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwa-lali mi sobie towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc po-wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządze-niach sterowniczych i regulacji silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad par-kingami samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczającymi lotnisko, nie miałem najmniejszego poję-cia, jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o kradzież cessny oraz usiłowanie mor-derstwa na mojej narzeczonej.

Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak zawsze podnieca-ły mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska silnik zaczął się grzać, a po kilku se-kundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpa-lonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miastecz-ko, którego centrum handlowe i prowincjonalne ulice, po-rośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki. Zobaczyłem też wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflowanego hangaru stało kilkana-ście przedpotopowych dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny świato-wej unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybo-wałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi megafonem, jak gdyby chciał, bym za-grał w jego filmie.

Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na rzece i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem otoczonym uschłymi wiązami, zobaczy-łem na trawiastym zboczu wiej ską rezydencj ę w stylu tudo-riańskim.

Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stro-nach kabiny pędziły wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spo-tkanie wznoszącej się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami, runął do wody. Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak gdyby moje ciało należało w rze-czywistości do pasażera.

Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast tonąć. Gdy pró-bowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła kipiąca, czarna woda, wirując ła-komie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka sekund.

I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.


  1. <a l:href="#_ftnref1">[1]</a> Szczurołap – według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, grając na fujarce, a potem, po-nieważ rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi zamknęła (przyp. tłum.)