38150.fb2
Dzień płynął ku barbarzyńskiemu wieczorowi. Obserwowałem z dachu parkingu zacieśniającą się nad miastem kopułę lasu. W prowincjonalnych ogrodach wzra-stały setkami palmy, a ich żółtawe liście kładły się na sobie, zamykając dachy pod jaskrawym, tropikalnym blaskiem. Wszędzie dokoła roślinność lśniła niezwykłą poświatą, jak gdyby słońce stało się soczewką, skupiającą na Shepperton całe światło wszechświata.
Uśmiechnąłem się do gęstego powietrza, rozmyślając o wszystkich niepowodzeniach, jakie spotykały mnie w prze-szłości – o kłopotach z policją, podłych posadach, i umyka-jących, na wpół spełnionych marzeniach. Teraz jednak na-tarczywa natura zareagowała na mój widok, powstając ze wszystkich stron. Okrążały mnie obłoki elektrycznych wa-żek i olbrzymich motyli ze skrzydłami, przypominającymi złożone do oklasków dłonie. Wszystkie liście, kwiaty i pió-ra szkarłatnych ibisów, stojących niżej, na dachu stacji ben-zynowej, nasycone były wściekłym światłem. Shepperton zmieniło się w motor życia.
Rosnące na obrzeżach miasta gęste gaje bambusów i opuncji, odcięły drogi do Londynu i na lotnisko. Pół mili od dworca pociąg do Shepperton stanął bezradnie na to-rach, nie mogąc przedrzeć się przez kaktusy i karłowate palmy, które wyrosły między podkładami. U stóp mostu Walton czekał szereg policyjnych radiowozów, których za-łogi usiłowały wyciąć drogę wśród bambusowych palisad, wyrastających równie szybko, jak szybko je ścinano. Pe-wien strażak z ciężkim toporem w dłoni zaczął wyrąbywać ścieżkę w gęstwinie twardych bambusów. Po kilkunastu kro-kach otoczyły go świeże pędy i koronka grubych jak ludz-kie ramię lian, które przywiązały strażaka do prętów tropi-kalnej klatki. Uwolnili go dopiero wyczerpani policjanci, używając w tym celu ręcznych kołowrotów. Późnym popołudniem dysk słoneczny dotknął wreszcie leśnej kopuły nad wytwórnią filmów i tropikalne światło rozlało się krwawą falą po dachach Shepperton. Nad mia-steczkiem krążyły dwa helikoptery, policyjny Sikorski i ja-kaś mniejsza maszyna, wynajęta przez telewizję. Podglą-dały mnie kamery, a w gęstym listowiu przetaczały się gło-sy z megafonów. Śmigłowiec klekotał ponad główną ulicą, pięćdziesiąt stóp nad moją głową, ale chmury ptaków, wzno-szące się i opadające w płynnym powietrzu, zmusiły heli-kopter do odwrotu. Setki ludzi, machających radośnie ze swoich ogrodów, zdezorientowały członków załogi. Nagi pod strzępami kombinezonu zasalutowałem im majestatycz-nie z dachu parkingu, a zarazem labiryntu i wiszącego ogro-du, z którego sprawowałem rządy nad Shepperton. O zmroku, kiedy pod leśną kopułą sunęły tysiące wi-śniowych i cyklamenowych światełek migotliwych piór dziwacznych ptaków, na ulicach Shepperton pojawili się pierwsi nadzy ludzie. Trzymali się pod ręce i spacerowali po małomiasteczkowych chodnikach, uśmiechając się do siebie mimo woli, a ja byłem pewien, że są nadzy – nie dlatego, że ogarnęło ich nagłe pragnienie odsłonięcia ciała, ale dlatego, że zdali sobie sprawą, iż byli ubrani. Widzia-łem rodziny z dziećmi, mężów z żonami, starsze małżeń-stwa i bandy młodzieży. Przechadzali się beztrosko wśród stad wilg, stłoczonych na chodnikach, lub odpoczywali w świetle zmierzchu na kanapach stojących przed sklepem me-blowym.
Ujrzawszy mnie na dachu parkingu, grupka podstarza-łych kobiet zaczęła wznosić dla mnie w pasażu handlowym krąg niewielkich kapliczek. Ustawiły przed supermarketem piramidę z pudełek proszków do prania i miniaturowe ta-bernakulum z pralek i telewizorów. Pochlebiła mi ta ozna-ka wdzięczności, urwałem więc kilka skrawków nadpalo-nej tkaniny kombinezonu i rzuciłem je nagim kobietom, które z radością umieściły splamione olejem strzępy w swo-ich kapliczkach, przybierając je kwiatami i piórami. Przy-glądałem się tym atrakcyjnym samicom, które uwijały się po centrum Shepperton w coraz gęstszym mroku, budując małe świątynie z puszek po oleju na dziedzińcu stacji ben-zynowej, piramidki z dezodorantów przed wejściem do dro-gerii i kopce odbiorników tranzystorowych przed sklepami z artykułami gospodarstwa domowego. Byłem dumny, że sprawuję tu rządy, że jestem miejscowym bóstwem myjni samochodowej, pralni i wypożyczalni telewizorów. Pobło-gosławiłem ich skromne życie niemożliwymi snami. Kiedy na porośniętych dżunglą ulicach zapadła noc, wszyscy mieszkańcy miasteczka zrzucili z siebie ubrania i korzystając z ciepłej aury, przechadzali się pod ulicznymi latarniami, ubarwionymi magnoliami i orchideami, rwąc kwitnące pnącza i przystrajając sobie nawzajem ciała łań-cuchami kwiatów. Stary żołnierz z laską, tkwiący przed sklei pem meblowym, odrzucił tweedową marynarkę i spodnie, sklecił niewielką budkę za kopią zabytkowego sekretarzy-ka i dekorował w niej ciała nastoletnich dziewcząt, przy-bierając kwiatami ich drobne piersi. Dyrektorka banku, naga Junona zmierzchu, stała przed bankiem, wśród monet od-bijających kolorowe światła, i rozdawała kwiaty przecho-dzącym ulicą młodym mężczyznom.
Oba helikoptery wycofały się w ciemność, unosząc swój terkot nad zbiornikami wodnymi i polami maków. Reflek-tory odległych samochodów ukazywały w swym świetle coraz to inny fragment bambusowych ostrokołów, otacza-jących Shepperton. Wtedy właśnie, gdy naga pani St. Clo-ud wyłoniła się z cieni drzewa figowego, zrozumiałem, że narzuciłem wreszcie temu miastu moją zabłąkaną wyobraź-nię. Pani St. Cloud nie wiedziała, że obserwuję ją z parkin-gu. Szła chodnikiem za grupką młodocianych chłopców, a na jej białym ciele widać było wciąż sińce, upamiętniające nasz akt seksualny. Choć miała ciężkie piersi i obwisłe po-śladki, odznaczała się wspaniałą, brutalną pięknością. Centrum miasta zapełniały setki nagich ludzi, przecha-dzających się tam i z powrotem jak tłum, który wyległ na wieczorną włóczęgę. Przed stacją benzynową stał ojciec Wingate, nagi, jeśli nie liczyć słomkowego kapelusza – wi-działem, jak zachwyca się kwiatami i ptakami. Kiedy po-deszła do niego pani St. Cloud, powitał ją czarującym po-zdrowieniem i zawiesił na jej szyi wieniec hawajski z kwia-tów mirtu. Na mój widok pomachali mi razem, uśmiecha-jąc się jak goście we śnie, których ktoś trochę wbrew ich woli wciągnął w jakąś niezwykłą grę.
Ale tylko ja wiedziałem, że są nadzy.
Przez cały wieczór rozradowanymi ulicami przemykała silna i otwarta seksualność, nie odsłaniając ani razu swoich prawdziwych zamiarów. Przyglądając się tym prostolinij-nym ludziom, zrozumiałem, że nie zdają sobie sprawy, do jakich ról są przygotowywani w tej niecodziennej i za-pewne demoralizującej orgii. Chciałem sprowokować wreszcie niewidzialne siły, które podniosły mnie w obecny stan łaski.
Mężowie i żony rozdzielali się bezceremonialnie i spa-cerowali pod ręce z innymi partnerami; ojcowie igrali z cór-kami w liściastych altanach przed swoimi domami; matki pieściły synów, przechadzając się po pasażu handlowym. Kilka nastoletnich dziewcząt leżało w nonszalanckich po-zach ujmujących kurtyzan na stojących przed sklepem me-blowym otomanach, przywołując gestami przechodzących mężczyzn. Ludzie wchodzili do cudzych domów i zabierali z nich, na co im przyszła ochota, kobiety stroiły się więc w biżuterię sąsiadek.
Tylko dwoje ludzi nie brało udziału w tych uroczystych igrzyskach. Po zmroku, kiedy zrobiło się zbyt ciemno, by można było kontynuować prace nad wydobyciem cessny, Stark zacumował swoją bagrownicę i wrócił do Shepper-ton. Przez całe popołudnie pracował przy kabestanie i dźwi-gu, manewrując włókiem nad zatopioną maszyną. Skoń-czywszy dzień roboczy, zasiadł za kierownicą karawanu i grasował po bocznych uliczkach miasta, plądrując domy, opuszczone przez swoich właścicieli. Patrzyłem, jak ładuje do karawanu zwoje dywanów, telewizory i utensylia ku-chenne, niczym szalony pracownik firmy przewozowej, ewakuujący samotnie amazońskie miasto, któremu zagraża dżungla. Przejeżdżając w wieczornym ścisku główną ulicą, pozdrowił mnie otwarcie i bez podtekstów. Jego zoo stało się nieźle zaopatrzonym magazynem zrabowanych sprzę-tów, a pośród klatek ptaszarni urosła lśniąca piramida pra-lek i zamrażarek.
Podziwiałem Starka i jego sen o urządzeniach gospo-darstwa domowego, ale myślałem tylko o Miriam St. Cloud i czekałem na nią w nadziei, że założy dla mnie swoją suk-nię ślubną. Obawiałem się, że i ona może pokazać się nago na tych wieczornych ulicach. Choć wchłonąłem ją raz w moje ciało, choć czułem, jak jej kości zderzają się z moimi i jak jej pochwa zaciska się na moim członku, nie pożąda-łem już Miriam seksualnie, gdyż moje pożądanie zostało wyługowane przez nasz wspólny lot. Chciałem ją tylko uści-skać w ten sam sposób, w jaki pragnąłem zespolić się ze wszystkimi innymi żywymi stworzeniami w tym mieście. – Blake, nauczysz nas latać?…
– Nocny lot, Blake… Naucz nas latać nocą. Nastolatki, które rozpierały się na otomanach przed skle-pem meblowym, przeszły przez ulicę, a ich przystrojone kwiatami ciała lśniły w kolorowych światłach, lecz mimo chichotów i nieśmiałości również i te dziewczęta nie zda-wały sobie sprawy z tego, że są nagie. Pomachały do mnie, choć grupka chłopców popychała je w przechadzającym się tłumie.
– Chodźcie tu! -zawołałem. -Pojedynczo… Nauczę was latać.
Kłóciły się między sobą, nie mogąc się zdecydować, która z nich powinna lecieć pierwsza, a wtedy ponad gwarem ludz-kiej ciżby zabrzmiał kobiecy głos.
– Emily, wracaj do domu! Vanesso, i ty też, trzymajcie się z dala od Blake’a!
Miriam St. Cloud szła przez ulicę od strony supermar-ketu, gestem nakazując dziewczętom odejść. Była ubrana w swój lekarski kitel, starannie zapięty i zasłaniający bluz-kę. Uśmiechała się twardym uśmiechem do nagich gapiów, z wyrachowaniem nie okazując zaskoczenia, że nadzy pa-cjenci zebrali się w mieście, jak gdyby oczekiwali na jakieś nocne badania wenerologiczne.
Miriam nakazała dziewczętom odejść od porośniętych tropikalną dżunglą tarasów parkingu, będącego labiryntem pnączy i bugenwilli, a potem uniosła wzrok, mierząc mnie uważnym spojrzeniem. Sądząc po stanowczym wyrazie jej ostro zarysowanego podbródka, postanowiła przezwycię-żyć wszystkie wątpliwości i zmierzyć się ze mną po raz ostatni. Czy pamiętała, że kiedyś już ze mną latała i że przez bramę mego ciała przeniknęła na chwilę do innego świata? Ostatnie promienie niewidocznego już słońca przesunę-ły się nad dachem parkingu. Zostawiłem Miriam, sprzecza-jącą się z młodymi kobietami, zszedłem o jedną kondygna-cję niżej i czekałem na nią pośród samochodów. – Blake… Nauczysz mnie latać?
W srebrzystej ciemności, zaledwie kilka stóp ode mnie, stał jakiś nagi młodzieniec. W świetle ulicznej latarni, od-bijającym się w chromowanych zderzakach, zauważyłem, że bladą skórę chłopaka poraniły cierniste jeżyny, porasta-jące schody i betonowe tarasy. Pomimo wysiłku, na jaki się zdecydował, spoglądał na mnie sceptycznie, jak gdyby nie był jeszcze przekonany do mojej mocy latania. Czekałem, aż podejdzie, taksując w ciemności jego szczupłe biodra i uda.
– Pani St. Cloud kazała mi przyjść do ciebie. Czy tutaj prowadzisz swoją szkołę latania?
Gestem wskazałem mu chromowy mrok. Pożądałem tego młodzieńca. Podniecał mnie zapach strachu chłopaka, czu-łem w ciemnościach smak jego potu, widziałem ostrą biel zębów, osadzonych w niepewnych ustach, i blade dłonie, gotowe mnie uderzyć. Pożądałem młodzieńca, ale nie dla jego ciała czy seksu.
– Dobrze… Nauczę cię latać.
Jego białą skórę pokrywały cętki barwnych latarni ulicz-nych, przypominała zatem kostium arlekina. W oknach ota-czających nas aut widziałem swoje odbicie, poszarpaną skó-rę kombinezonu, spermę, perlącą się na moim członku, i gogle, sterczące mi na czole niczym szkarłatne rogi. Wziąłem chłopaka za rękę i zaprowadziłem między sa-mochodami w głębokie cienie na tyłach kondygnacji. Ob-jąłem go delikatnie na tylnym siedzeniu jakiejś przystrojo-nej kwiatami limuzyny. Pieściłem nerwową skórę młodzień-ca i przyciskałem jego zimne ręce do bram mojego ciała. W ostatniej chwili, kiedy opuściłem go ostrożnie na pier-si, wydał nagły okrzyk strachu i ulgi. Poczułem w swoich nogach jego smukłe nogi, trzony kości chłopaka utworzyły łubki wokół moich kości udowych, a jego pośladki zespoli-ły się z moimi dłońmi. Męskość młodzieńca rozpuściła się i stopniała na moim członku. Ciemiączka jego czaszki otwo-rzyły się znów po raz pierwszy od chwili narodzin. Mozai-ka głowy chłopaka zaczęła przesiąkać przez szczeliny mię-dzy kośćmi mojej czaszki. Grymas jego wykrzywionego przerażeniem i ekstazą oblicza poruszał się w moim ciele i niby szpon pochwycił mnie za twarz. Wraz z ostatnim wes-tchnieniem chłopak zespolił się z moim ciałem jak syn, który odradza się w łonie ojca. Poczułem, jak jego mocne kości spajają się z moimi, jak jego krew rozlewa się jasną falą w moje żyły, a sperma z jego jąder pieni się, pędząc bystrym nurtem na spotkanie mojego własnego nasienia. Kiedy spoczywał we mnie, tracąc swoją tożsamość, zro-zumiałem, że nigdy go nie uwolnię i że jego prawdziwy lot odbywa się teraz po niebie mojego ciała na tylnym siedze-niu luksusowej limuzyny. Ostatnie pyłki jego jaźni pomy-kały mrocznymi arkadami mojego krwiobiegu, i dalej, po-nurymi groblami kręgosłupa, podążając za słabymi okrzy-kami dzieci, które wchłonąłem w siebie tego popołudnia. Jeszcze przez kilka sekund unosił się we mnie, kiedy ujeżdżałem jego ciało w jego ostatnią noc, a ujeżdżając chłopaka, stałem się androgynem zwielokrotnionej płci, anielską figurą, wzniesioną na ciele młodzieńca. Wziąłem go w sobie w ramiona tak, jak gdybym ściskał sam siebie.