38150.fb2
Dlaczego słońce nie zatrzymało się dla mnie na niebie? Przez cały wieczór i noc sprawowałem rządy nad Shep-perton z serca wielopoziomowego parkingu. Na otaczają-cych mnie mrocznych ulicach rządziła niewinna i jawna ko-pulacja. Całe miasteczko społkowało ze sobą w liściastych altankach, które wyrastały wśród pralek i telewizorów w pasażu handlowym, na otomanach i kanapach koło sklepu meblowego i w tropikalnych rajach prowincjonalnych ogródków. Setki par w najrozmaitszym wieku pieściło się nawzajem, usiłując nauczyć się latać, w przekonaniu, że dzięki okazywanej sobie czułości odzyskają powietrze. Żadna z tych osób nie była świadoma swojej płci. Czy-ści jak cherubiny, nie wiedzieli, co dzieje się między nimi w tych tropikalnych altanach. Widziałem panią St. Cloud, błąkającą się radośnie po pełnych kwiatów ulicach. Brzuch miała umazany smegmą, a piersi posiniaczone dłońmi mło-dych chłopców. Zobaczyłem też dyrektorkę banku, która, trzymając w ramionach pawia, oferowała przechodniom pieniądze. I oni nie zdawali sobie sprawy, że są nadzy. Tymczasem ja odpoczywałem w mroku tylnego siedze-nia limuzyny. Ciało młodzieńca pokrzepiło mnie. Zyska-łem bystrzejszy wzrok, a moje zmysły odbierały tysiące nie-słyszalnych sygnałów, napływających od wszystkich pta-ków i kwiatów. Od chwili przybycia do Shepperton nic nie jadłem i teraz byłem pewien, że moim prawdziwym poży-wieniem są ciała młodych kobiet i mężczyzn. Im więcej ich wchłonę, tym potężniejsze staną się moje moce. Zostałem uwięziony w Shepperton nie przez tych siedmioro ludzi, będących świadkami mojego wypadku, lecz przez całą po-pulację miasteczka. Kiedy wchłonę ich wszystkich, stanę się dość silny, żeby wreszcie stąd uciec.
Leżąc w przystrojonej kwiatami limuzynie, przypomnia-łem sobie przerażające, kompulsywne reakcje, które prze-pełniały ostatnie lata mojego życia. Marzyłem o przestęp-stwach, zbrodniach, bezwstydnych aktach zespolenia ze zwierzętami, ptakami, drzewami i ziemią. Molestowałem małe dzieci. Teraz jednak wiedziałem, że te perwersyjne impulsy nie były niczym więcej jak tylko chaotycznymi próbami antycypacji tego, co działo się obecnie w Shepper-ton, gdzie chwytałem ludzi, by wchłonąć ich w moje ciało. Nabrałem już przekonania, że zło nie istnieje, i że nawet impulsy jawnie złe to tylko nieokrzesane w formie usiło-wania akceptacji wymagań rzeczywistości wyższego rzę-du, istniejącej w każdym z nas. Akceptując owe perwersje i obsesje, otwierałem bramy, wiodące do rzeczywistego świata, gdzie wszyscy będziemy latać, przemieniać się wedle życzenia w ryby, ptaki, kwiaty i proch, i gdzie bę-dziemy mogli połączyć się raz jeszcze z wielką wspólnotą przyrody.
Zaraz po brzasku, kiedy siedziałem wciąż na tylnym sie-dzeniu limuzyny, zauważyłem, że przez szybę przygląda mi się dwunastoletnia dziewczynka, której udało się jakoś po-konać labirynt i pochyłe kondygnacje parkingu, porośnięte krzakami jeżyn i bugenwillami.
– Czy ja też umiem latać, Blake?…
Nie zważając na wyczekujące słońce, które zostawiłem samo sobie, by wykonało zadanie nakarmienia lasu, otwo-rzyłem drzwi i ruchem ręki zaprosiłem ją do środka. Z ner-wowej dłoni dziewczynki wyjąłem należący do jej brata model samolotu, po czym położyłem go obok na siedzeniu. Uspokajającym ruchem pomogłem jej wsiąść do samocho-du obok mnie, a potem przyrządziłem sobie z niej drobne, słodkie śniadanko.