38150.fb2
Na ulicach zaległa dziwna cisza. Słońce kąpało mi skó-rę na dachu parkingu, a lekki wiatr, oszołomiony zapachem mimozy i wiciokrzewów, powiewał strzępami mojego kom-binezonu.
Świat zamarł w bezruchu. Dachy porzuconych samocho-dów, rynsztoki pod supermarketem i budynkiem poczty oraz portyk stacji benzynowej obsiadły tysiące ptaków. Zdawa-ły się czekać, aż coś się wydarzy. Czy spodziewały się, że będę znów dla nich latał?
Poirytowany ciszą, rzuciłem odpryskiem betonu w sta-do flamingów, stojących wokół fontanny w pasażu handlo-wym. Ptaki wpadały na siebie, trzepocząc niezdarnie skrzy-dłami w różowym blasku. Po chwili w uliczce bungalowów spostrzegłem grupkę ludzi, którzy pod osłoną baldachimu tropikalnej roślinności oddalali się w pośpiechu niczym nadzy spiskowcy, uciekający przez las.
Wiatr niósł w głąb głównej ulicy płatki kwiatów, którym przyglądały się uważnie ptaki. Czekałem, aż pojawią się mieszkańcy miasteczka. Czy oni się mnie boją? Czy za-uważyli wreszcie, że są nadzy? Czy Miriam St. Cloud pod-burzyła ich przeciwko mnie i ostrzegła, że jestem zmar-twychwstałym bogiem? Być może wstydzili się tego, co robili w nocy, i obawiali się, że w każdej chwili mogę opu-ścić parking, zejść między ludzi, pochwycić ich, drżących w swoich sypialniach, i kolejno wchłonąć wszystkich w sie-bie.
Ale ja, w gruncie rzeczy, chciałem im tylko pomóc. Pierwszy z popołudniowych helikopterów krążył nad rzeką w okolicach mostu. Załoga pochylała się nad kamerą filmową. Otaczająca Shepperton bambusowa palisada li-czyła już pięćdziesiąt stóp wysokości i wyglądała jak płot ze złotych włóczni. Przez cały ranek helikoptery patrolo-wały obrzeża miasta, powstrzymywane przez chmury pta-ków, które śmigła maszyn podrywały w powietrze. Kiedy stado podekscytowanych fulmarów wzbiło się w górę pod krążącym nad nimi helikopterem, z jednej z wyludnionych ulic dobiegł odgłos strzału, a po chwili z tłocznego nieba niby bomba runął na ziemię jakiś ciężki ptak. Stark z siatką i strzelbą w ręku biegł ku niemu przez gaje młodych bam-busów. Jasne włosy rozsypywały mu się na karku jak czu-pryna pirata. Zaniechał prac nad wydobyciem cessny i te-raz już otwarcie polował na ptaki, podążając w ślad za heli-kopterami patrolującymi miasto.
Stark bez wątpienia bał się, że wszystko to rychło się skończy – że świat zewnętrzny, stacje telewizyjne, policja, a później legion ciekawskich i wandali wedrze się do Shep-perton i przepłoszy te egzotyczne stworzenia, zanim on zdą-ży się przygotować na najście intruzów. Zostawiłem go, żeby sobie polował, zastanawiałem się bowiem, w jaki sposób mógłbym wciągnąć mieszkańców Shepperton w znacznie rozleglejsze sidła. Rozmyślałem już o mojej ostatniej wie-czerzy. Gdy w końcu pożrę wszystkich w Shepperton, będę na tyle silny, by ruszyć dalej przez ciche miasteczka doliny Tamizy, niczym święty duch, który pochłonie mieszkańców Londynu, zanim uda się w szeroki świat. Uświadomiłem sobie, że zdołałem pokonać niewidzialne siły, które zatrzy-mywały mnie w miasteczku, przerażone nieograniczonymi mocami, jakie w sobie odkryłem. Byłem pierwszą żywą isto-tą, która umknęła śmierci i wzniosła się ponad śmiertel-ność, aby stać się bogiem.
Porównałem się w myślach do adwentowego kalenda-rza – uchyliłem drzwi mojej twarzy i otworzyłem okienka serca, by wpuścić tych prowincjuszy do leżącego dalej praw-dziwego świata. Zacząłem podejrzewać, że nie jestem zwy-kłym bożkiem, lecz pierwszym, pierwotnym bóstwem, inni zaś bogowie to zaledwie jego prymitywne zapowiedzi, nie-poradne metafory mnie samego…
– Blake?…
Odwróciłem się, zaledwie rozpoznając swoje imię, i za-uważyłem małego Davida, przypatrującego mi się przymru-żonymi oczami w jasnym słońcu. Jeżyny poszarpały mu ko-szulę i spodenki, a czoło podrapały ciernie, gdy wspinał się po schodach. Mimo to udało mu się jakoś zachować orien-tację w labiryncie kondygnacji i dostać się na dach. – Blake… Rachel i Jamie chcieliby…
Urwał, zapomniawszy, z jaką wiadomością go posłali. Być może dziewczynka odgadła przenikliwie, że zdefor-mowany umysł Davida może być pasującym do labiryntu kluczem. Rachel i Jamie stali wciąż na dole, na ulicy. Nie zwracając uwagi na arę, która wrzeszczała na chłopca z por-tyku stacji benzynowej, jak gdyby zachęcając go, żeby się rozebrał, Jamie pomrukiwał coś do Rachel. Dziewczynka uniosła drobną rączkę do zdumionej twarzy i słuchała ko-mentarza do tego barbarzyńskiego dnia, nie wierząc wła-snym uszom.
David z trudem podniósł na mnie wzrok, a jego oczy, osadzone pod ciężkim czołem, usiłowały pojąć, co robię. Spostrzegłem, że martwi się o mnie, ale unikałem jego kry-tycznych spojrzeń. Czy zdawał sobie sprawę, że wkrótce opuszczę Shepperton, zabierając z sobą ptaki, a on i jego towarzysze pozostaną sami w tym milczącym miasteczku, kiedy przyjadą tu ekipy telewizyjne?
Dłoń Davida dotknęła poszarpanego paska mojego kom-binezonu, żeby odciągnąć mnie od skraju tarasu. Spogląda-jąc na jego drobne ciało i zdeformowaną głowę, poczułem przypływ żalu i czułości dla niego. Zapragnąłem zabrać chłopca ze sobą i przyjąć go w siebie wraz z innymi dzieć-mi, gdzie mogłyby bawić się przez całe życie na jednej z tajemnych łąk mojego serca.
Lecz kiedy wyciągnąłem ręce, żeby go dotknąć, David odsunął się ode mnie i uderzył się otwartą dłonią w twarz, jak gdyby chciał się przebudzić z koszmarnego snu. – Polecisz ze mną, Davidzie…
Kiedy chwyciłem jego pokraczną głowę, gotów przyci-snąć ją do piersi, usłyszałem eksplodującą na ulicy petardę. Krzyknęło do mnie kilkanaście głosów, a potem rozległ się gwar powracającego tłumu. Puściłem Davida i wyjrzałem na ulicę, gdzie zbierało się już całe miasto. Setki ludzi na-pływały do centrum Shepperton z cichych, bocznych ulic. Machali do mnie, rozrzucając dookoła kwiaty i odpalając petardy. Ich spalone słońcem nagie ciała lśniły okrutnym blaskiem.
Teraz zrozumiałem, dlaczego rankiem wszyscy wymknęli się do domów i czym byli tak zajęci przez cały dzień – oto grupa techników i aktorów prowadziła toczącą się przez bramy wytwórni procesję kilkunastu platform do przedsta-wiania żywych obrazów. Mieszkańcy Shepperton wznieśli platformy na dachach samochodów.
– Blake! – zakrzyknął do mnie wesoło ich przywódca, podstarzały aktor, grywający w reklamach telewizyjnych. – Wydajemy przyjęcie na twoją cześć! Zejdź na dół i przy-łącz się do nas!…
Aktor wskazał przystrojone platformy, których ładunek przypominał szereg spektakularnych wariacji na temat la-tania, stworzonych przez scenografów i rekwizytorów. Uj-rzałem olbrzymie konstrukcje z papier-mache i wikliny, przypominające heraldyczne ptaki, wielkie kondory z bam-busa, udekorowane tysiącami kwiatów, albo pastisze samo-lotów, dwu- i trójpłatowców, złożonych z części ekspery-mentalnych modeli maszyn, stojących na terenie wytwórni. Kawalkada samochodów zatrzymała się. Ludzie czeka-li, aż zejdę z dachu parkingu, żeby ich powitać. Uliczne powietrze, ciężkie zapachem kwiatów, podnieconych po-południowym słońcem, tworzyło słodkie morze, w którym zawiśliśmy wszyscy jak we śnie.
– To nasz hołd dla ciebie, Blake. Chcemy podarować ci coś na pamiątkę, gdy będziesz odchodził. Aktor utworzył przejście w napierającym na mnie tłu-mie, złożonym z nagich księgowych, sprzedawców butów, programistów komputerowych, sekretarek, gospodyń domo-wych i dzieci. Uradowani moim widokiem mieszkańcy wy-rywali kwiaty ze swoich girland i obrzucali mnie nimi w nadziei, że dotyk mojej skóry przemieni je w ptaki. Wszę-dzie dokoła obserwowały mnie kamery, filmujące tę scenę. Ja jednak byłem zajęty poważniejszymi sprawami. Po-chłaniała mnie kwestia organizacji ostatniego dnia mojego pobytu w Shepperton. Przemaszerowałem przed szeregiem platform, podziwiając je kolejno. Pozdrowiłem dyrektorkę banku i starego żołnierza, którzy stali z dumą obok swoje-go dzieła. Ich platforma, zamontowana na taksówce nale-żącej do miejscowej wypożyczalni samochodów, była naj-bardziej imponującą konstrukcją ze wszystkich, ekstrawa-gancką, wiklinową strukturą o licznych skrzydłach, przy-pominającą ekscentryczny wiatrak, przeznaczony do symul-tanicznych lotów we wszystkich wymiarach czasoprzestrze-ni jednocześnie. Od razu przypadł mi do gustu, wiedziałem bowiem, że jest w sam raz dla mnie.
Wszyscy czekali, co zrobią. Tysiące rozświetlonych po-południowym słońcem twarzy zwróciło się ku mnie, kiedy wspinałem się na dach taksówki. Furczały kamery, a na wy-smarowanych olejkami ciałach pobłyskiwały flesze. Czy mieszkańcy wiedzieli, że zamierzam świętować moje za-ślubiny z miastem, nasze małżeństwo, które zostanie skon-sumowane w niecodzienny sposób? 1 że za kilka godzin wszyscy rozpoczną nowe życie na maleńkich przedmie-ściach mojego ciała?
Wsunąłem ramiona w gniazda skrzydeł, a na skronie na-łożyłem hełm. Ogromna konstrukcja zachwiała się nade mną, ale swobodnie unosiłem jej ciężar na ramionach. Munsztuk i uprząż wciskały się w moje poranione usta i pierś, i byłem niemal gotów uwierzyć, że miałem już na sobie ten groteskowy kostium ptaka, gdy po raz pierwszy wleciałem w przestrzeń powietrzną Shepperton. Poprzedzana przez rozentuzjazmowane dzieci parada ruszyła w kierunku rzeki. Siedziałem na dachu taksówki, podtrzymując swoje nakrycie głowy. Na wielkich skrzydłach i dziobatym łbie postaci przysiadały dziesiątki drobnych ptaków – sikorek, strzyżyków i rudzików, których maleń-kie oblicza wyglądały na świat spomiędzy prymitywnych piór kostiumu.
Procesja dotarła pod pomnik. Towarzyszyły mi wszyst-kie żywe istoty z miasteczka, gromady ptaków, stada psów, grupki dzieci i jelenie, skaczące w nagiej ciżbie ludzkiej, podążającej za paradą aut. Światło przybladło. Zmęczone słońce, jak gdyby zdenerwowane, że będzie musiało zoba-czyć, co zrobię z tym miasteczkiem, wycofało się za zwoje karminowych chmur, wyciekających spoza słonecznej tar-czy. Nad porośniętymi tropikalną roślinnością dachami za-wisło światło, kładąc się także na piórach flamingów i pa-pug. Shepperton zmieniło sią w rozgorączkowany ogród zoologiczny. Ta sama niesamowita glazura kryła nasycone ciała skaczących w rzece ryb i piersi młodych dziewcząt, podtrzymujących mi nogi, gdy stałem na dachu taksówki. Poprzez ptasi świergot usłyszałem helikopter, przelatu-jący nad wiązami i rzeką. Obojętna maszyna przedzierała się z trudem przez blednące światło. Terkoczące śmigła he-likoptera wzbijały w górą burzą liści i owadów. Trzymałem mocno swoje nakrycie głowy i czułem nacisk śmigieł, ale maszyna zmieniła kierunek lotu i powlokła sią z powrotem nad rzeką. W całym parku ptaki powoli opadały z nieba. Tracąc w zmiennym powietrzu punkt oparcia, helikopter ześlizgnął sią bokiem ponad dach kościoła. Silnik maszyny pracował wściekle na najwyższych obrotach. Białe dłonie pilota szarpały drążki sterownicze jak race zdenerwowane-go żonglera.
Parada samochodów przystanąła w nieładzie. Pośród kół pojazdów pądziły psy i jelenie, a nagie dzieci podbiegały do matek, potykając sią o żałośnie wyglądające ptaki, któ-rych ciała kryły teraz ziemią. Tysiące płatków, wyrwanych z wiklinowych skrzydeł, tworzyły wrzący obłok wokół na-szych głów.
– Pani doktor, proszą wracać! – Stary żołnierz rzucił sią naprzód, wymachując laską. Szarpałem swoje nakrycie gło-wy, które stało siąpotążnym szybowcem, usiłującym unieść mnie w przestworza. W wirze płatków ujrzałem, że cen-trum parku zostało przekształcone w awaryjne lądowisko. Miriam St. Cloud z pomocą Davida, Rachel i Jamiego wy-znaczała pochodniami krąg świateł na otwartej trawiastej przestrzeni.
Zszedłem z dachu taksówki, chwiejąc się pod ciężarem kostiumu. Munsztuk dusił mnie, nie mogłem więc krzyczeć do Miriam, gdy zdjęła swój biały kitel i zaczęła wyma-chiwać nim szaleńczo w stronę oddalającego się helikop-tera.
Lecz teraz powietrze znajdowało się pod moją kontrolą. Ciągnąc za sobą tłum, biegłem przez chłostany płatkami kwiatów trawnik. Obok pędziły setki nagich ludzi, którzy oczyszczali dla mnie przejście i pokrzykiwali coś do załogi helikoptera, kiedy nieszczęsna maszyna zapędziła się w tornadzie płatków z powrotem na nasz brzeg rzeki. W mro-ku wirowały strzępy bambusów, wikliny i koronek. Niesiony teraz na ramionach mieszkańców, korowód plat-form ruszył naprzód, jak gdyby żeglując poprzez krwawą mgłę.
Poczułem, że ciężar mojego nakrycia głowy zelżał i ode-rwałem się stopami od ziemi. Wkraczałem znowu w rze-czywisty czas, prowadząc moich wiernych do kościoła. Roz-postarłem ramiona i popłynąłem naprzód w kostiumie ol-brzymiego ptaka, a Miriam St. Cloud zwróciła się do mnie twarzą w kręgu światła.
– Blake! – zawołała wśród błysków fleszy aparatów fo-tograficznych, przekrzykując terkot helikoptera. – Jesteś martwy, Blake!
Próbowała osłaniać dzieci, które czepiały się jej spódni-cy, i wymachiwała swoim białym kitlem, jak gdyby chciała odstraszyć zbliżającego się diabła, z którym będzie musiała kopulować. Spośród wszystkich ludzi w Shepperton tylko ona wiedziała, że będzie ze mną spółkować po raz ostatni.
Helikopter wycofał się nad podmokłą łąkę za rzeką. Nie-siony w stronę kościoła, widziałem, jak biegnący tłum zwalił Miriam z nóg. Przyklękła na trawie, gdzie dopadła ją grup-ka młodych kobiet, sekretarek, które radośnie zerwały z niej ubranie i przystroiły jej głowę piórami.
Sunęliśmy razem nad parkiem na obłoku płatków i przez otwarte okna wpłynęliśmy do kościoła.
Zawisłem nago obok Miriam St. Cloud. Oboje byliśmy w kostiumach ptaków, a nasze stopy unosiły się zaledwie kilka cali nad odsłoniętym ołtarzem. Nawę wypełniali od-dający nam cześć mieszkańcy Shepperton, zbici w groma-dę objętych w uścisku postaci. Szybowali w przejściu, trzy-mając się pod ramiona, i z rozkoszą filmowali się wzajem-nie podczas swojego ostatniego lotu. Byłem już gotów, by wchłonąć ich w hostię mojego ciała. Potrzebowałem tych ciał, żeby podtrzymywały mnie w locie i dały mi moc, dzię-ki której mógłbym wyruszyć stąd w świat, a potem oble-cieć całą planetę, zespalając się ze wszystkimi żywymi stwo-rzeniami, aż wreszcie wchłonąłbym w siebie wszystkie żywe istoty, wszystkie ryby i ptaki, wszystkich rodziców i dzieci, ja, jeden chimeropodobny bóg, który zjednoczy w sobie wszelkie życie.
Miriam St. Cloud wisiała obok mnie z zamkniętymi ocza-mi, jak marzycielka, unosząca się w najgłębszym transie. Po naszym ślubie miałem ją znać już tylko jako jedno ze światełek w moich kościach.
Wyciągnąłem ręce, żeby uściskać ją po raz ostatni. Ale w momencie gdy, spojrzałem w jej uśpione oczy, w drzwiach kościoła pojawił się Stark ze strzelbą w ręku. Podniósł wzrok na wiernych, krążących w mroku nawy dziesięć stóp nad jego głową, i przypatrzył się olbrzymim, ptasim kostiumom, które Miriam i ja dźwigaliśmy na ra-mionach. Jego pokryta plamkami potu twarz nie wyrażała nic, ale Stark ruszał się żwawo, jak gdyby decyzja dojrzała w nim już dawno. Podniósł strzelbę, wycelował najpierw w Miriam, a potem we mnie, i przestrzelił nam piersi.
Po raz drugi w tym tygodniu spadłem na ziemię. Leża-łem konający u stóp ołtarza wśród piór mojego skrzydlate-go nakrycia głowy, a w górze kołysały się coraz dłuższe wstęgi mojej ciągle unoszącej się w powietrzu krwi.