38150.fb2
Przesiedziałem tak całą noc, oparty o ołtarz w opusz-czonym kościele. Kwiaty i pióra mojego nakrycia głowy krępowały mi ramiona. Nie mogłem się ruszyć, podciągną-łem więc bezradnie nogi pod siebie. Niedaleko, ale poza zasięgiem moich rąk, Miriam St. Cloud leżała na wznak na kamiennej posadzce. Jej zbielała skóra, z której kula Starka wyssała wszystkie rumieńce, przybrała koszmarny, szklisty odcień, jak gdyby krew z delikatnych naczyń jej policzków wyparła ropna, żółta woskowina. Kilka minut po północy wąskie wargi Miriam rozchyliły się, tworząc szerokie roz-warcie – milczące upomnienie, wykrzyczane do mnie przez martwą lekarkę.
Na początku, kiedy leżeliśmy obok siebie w naszych na-kryciach głów, miałem nadzieję, że Miriam jeszcze żyje. Kule ze strzelby Starka przebiły nam serca, ale ja już wie-działem, że nie zabije mnie nigdy ani Stark, ani ktokolwiek inny spośród mieszkańców miasteczka. Myślałem, że moja odporność udzieli się także Miriam. Ale potem poczułem w ciemności, że zmienia się zapach jej ciała – wyraźna, ostra woń potu i strumyczka gorącej, kobiecej krwi, ustąpi-ła pleśni pospolitej śmierci.
Wszędzie dokoła leżały odpryski witraży: okruchy apo-stołów, świętych ludzi i zwierząt, w których odbijały się skaczące w górę płomienie dziesiątek ognisk. Przez otwar-te drzwi kościoła ujrzałem dżunglę, płonącą w ciepłym, nocnym powietrzu. Tysiące przerażonych ptaków zadygo-tało ze strachu w gałęziach figowca, kiedy mieszkańcy Shep-perton podłożyli ogień pod stos drewna wśród korzeni. W całym miasteczku ludzie zrywali winorośle i pnącza z dachów swoich domostw. Wysysali też paliwo z samocho-dów i oblewali benzyną palmy i tamaryszki, rosnące w ich ogrodach.
Przez całą noc przemierzali stadami miasto, rąbiąc sie-kierami tropikalny las, który miłościwie dla nich stworzy-łem. Słyszałem krzyki fułmarów, pohukiwanie przerażonych sów i płaczliwe skargi jeleni. Szkielet skrzydlatej istoty, wiszący na ścianie zakrystii, drżał w płomieniach, jak gdyby prastary człowiek-ptak, wydobyty z dna rzeki, chciał wyrwać się z muzealnej gabloty i odlecieć w nocną dal.
Zanim nadszedł świt, serpentyny mojej krwi przez wiele godzin opadały na ziemię – przypominały długie chwasty, wyrastające z rany na mojej piersi albo barwne banderille, tkwiące w ciele konającego byka. Wystrzelona przez Star-ka kula dum-dum trafiła mnie w środek mostka, przebiła pierś i wyszła z drugiej strony, rozpryskując się na sto ka-wałków, z których każdy niósł okruch mojego serca. Chociaż wciąż jeszcze żyłem, ogarnęła mnie odrętwia-jąca rozpacz. Wiedziałem, że moje moce zniknęły, a wraz z nimi zachwyt, jakim się darzyłem, i duma, którą czułem, będąc naczelnym bóstwem tego małego królestwa, kiedy udowodniłem swoje prawo do wkroczenia w ów prawdzi-wy świat, gdzie znalazłem się. na krótko po przymusowym lądowaniu w Shepperton. I oto raz jeszcze zostałem ścią-gnięty z powietrza, dokładnie w chwili moich zaślubin z Miriam St. Cloud.
Wiedziałem już, że jestem winien wielu przestępstw, i to nie tylko przeciwko istotom, które podarowały mi drugie życie, lecz przeciw sobie samemu – popełniłem przestęp-stwa arogancji i wyobraźni. Opłakiwałem leżącą obok młodą kobietą i czekałem, podczas gdy moja krew opadała na ziemię.
O świcie nadeszła grupa obłąkanych lotników.
– To Blake! On jeszcze żyje!
– Nie dotykajcie go!
– Zawołać tu Starka!
Przyprowadził ich stary żołnierz z laską. Wchodzili do kościoła pojedynczo i wciskali się plecami w kolumny w obawie, że jeśli zbliżą się do mnie, zbije ich z nóg jakiś szalony wir. Twarze sczerniały im od pożarów tropi-kalnego lasu, a dłonie starli do krwi na trzonach swoich siekier. Podchodzili nieśmiało, księgowi i urzędnicy ban-kowi, chowając się za siebie. Zniszczyli ubrania, które no-sili poprzedniego dnia, a dzisiaj przebrali się w kostiumy złupione w wytwórni. Była to mieszanina rozmaitych mun-durów z powietrznej epopei – stare kombinezony, jakich używano do lotów w otwartym kokpicie, obszyte wełną kurtki i szerokie w ramionach mundury pilotów linii pasa-żerskich.
Stark przyjechał i rozepchnął ich, gdy wpatrywali się we mnie, wznosząc niepewnie siekiery w świetle brzasku. Ja-sne włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Był ubrany w lśniący, obcisły kombinezon pilota szturmowego helikop-tera. Wydawało mi się, że świadomie odgrywa przerastają-cą go pierwszoplanową rolę anioła śmierci w filmie opo-wiadającym o powietrznym Armageddonie. Stanął wśród odprysków szkła, mierząc do mnie ze strzel-by, gotów wpakować mi następną kulę w serce. – Istotnie, żyjesz, Blake. Wiem o tym. – Mówił cicho, niemal cierpliwym tonem. – A w każdym razie nie umar-łeś… Widziałem już te oczy na plaży…
Zrozumiałem, że Stark nie jest całkiem przekonany, ja-kobym stracił swoje moce, i na poły żywił nadzieję, że za-chowałem choćby tyle siły, by mógł mnie wykorzystać w nadchodzących wywiadach telewizyjnych. Chciałem pod-nieść rękę i przebaczyć mu, że do mnie strzelił, ale nie mo-głem się ruszyć. Proporce mojej krwi wisiały wciąż kilka cali nad ziemią, falując wokół jego stóp, utrzymywane w górze przez duchy dzieci, które w siebie wchłonąłem. Stark odwrócił się ode mnie i zaczął się przyglądać Mi-riam St. Cloud. Choć jej usta ziały żółtą szczeliną, a powie-ki Miriam obsiadły gnilne muchy, młoda kobieta, którą ko-chałem, była wciąż obecna w paciorkach wilgoci wokół li-nii jej włosów, w znamieniu koło lewego ucha i bliźnie pod brodą, pochodzącej jeszcze z lat dziecinnych. Spracowane dłonie Miriam kryły ranę w piersi, zaciśnięte wokół roz-bryzgu zakrzepłej krwi jak ręce oblubienicy, trzymające nie-oczekiwany bukiet mrocznych kwiatów, który przypiął jej do piersi jakiś nieproszony gość.
Stark przyglądał się jej bez śladu żalu, jak gdyby ocalił niebo nad Shepperton przed ptakiem o wiele bardziej nie-bezpiecznym ode mnie. Pojąłem, że zabił ją, ponieważ bał się, że Miriam mogłaby urodzić moje dziecko -jakąś zło-wrogą, skrzydlatą istotę, która przyniosłaby im wszystkim zagładę.
Stark splunął na jej stopy i gestem nakazał innym po-dejść bliżej.
– Dobrze… Wynieście go na zewnątrz. Ale uważajcie, gdyby próbował latać.
Przezwyciężyli w końcu strach i wyciągnęli mnie z ko-ścioła. Za progiem ułożyli mnie w drucianym wózku, który zabrali z supermarketu. Kiedy przewozili mnie obok wy-twórni – groteskowi lotnicy z martwym kolegą w skrzydla-tym nakryciu głowy – proporce mojej krwi drżały w chłod-nym powietrzu. Stark biegł przodem, unosząc strzelbę ku posępnym drzewom, gotów załatwić każdego ptaka, który byłby na tyle nieostrożny, żeby na niego spojrzeć. Wrócił do mnie pędem i odepchnął starego żołnierza, który trącał mnie laską w głowę.
Nieprzyjaznym, ale pełnym szacunku tonem zamruczał:
– Będziesz latał, Blake. Ty lubisz latać. Nauczę cię latać na lotni.
Podążając wyludnionymi ulicami, minęliśmy pomnik. Na chodnikach leżały dymiące winorośle i pnącza, wyglą-dające jak kawałki zwęglonego lontu, pozostawione przez zespół minerów, który nawiedził nocą Shepperton. Główną ulicę pokrywały tysiące zbielałych kwiatów, a pośród spla-mionych krwią płatków leżały wilgotne pióra zmasakrowa-nych ptaków. Ramiona figowca zwieszały się wciąż nad centrum miasta, ale liczne ogniska, rozpalone pod ciężkimi konarami, zwęgliły korę drzewa. Między sczerniałymi ko-rzeniami stały wypalone kadłuby samochodów. Przed supermarketem zebrał się niewielki tłum – grup-ka mężów o surowych twarzach, połączonych znów ze swy-mi zszokowanymi małżonkami, a także dzieci i rodziców, ubranych w najrozmaitsze części garderoby, wyciągnięte z puszek na śmieci i ognisk. Cisnęli się wokół mnie urzędni-cy i sprzedawcy sklepowi, którzy zaledwie kilka godzin wcześniej żeglowali radośnie wraz ze mną wokół kościel-nej nawy.
Jakaś potargana młoda kobieta w poplamionej sadzą wie-czorowej sukni uderzyła mnie w twarz ostrymi palcami. – Gdzie jest Bobby? Zabrałeś mi syna!
Wokół mnie rozwrzeszczeli się też inni ludzie, wykrzy-kujący imiona utraconych dzieci.
– On jeszcze żyje! Spójrzcie na jego oczy! Stark odpędził ich ruchem strzelby i sam zaczął pchać wózek w kierunku parkingu.
– Nie dotykajcie jego rąk! Jest martwy!
Deptali chorągiewki mojej krwi, wypływającej z serca niczym trzepoczący w górze ogon opadłego latawca. Stary żołnierz ciął wstęgi krwi swoją laską.
– Nie patrz na mnie, Blake! Bo wyrżnę ci oczy! Pośród wysepek sprzętu gospodarstwa domowego i sy-pialnianych mebli rozbrzmiewał teraz chór głosów. – Odciąć mu ręce! I stopy!
– Odciąć mu członka!
– Nie dotykajcie go!
Spływając plwocinami, siedziałem bezradnie w wózku z poszarpanym nakryciem głowy, które opadało mi na ra-miona. Stark zerkał w górę, na parking. Wiedziałem, że zamierza zrzucić mnie z betonowego dachu, przekonany, że tym razem spadnę. Więc nie domyślał się, że ocaleję, nawet jeżeli zrzuciłby mnie z lotni?
– Stark, potrzebujemy go tutaj. – Stary żołnierz przy-trzymał wózek, sprzeczając się ze Starkiem. – Nigdy stąd nie uciekniemy bez Blake’a.
Kiedy się kłócili, powędrowałem myślami do wnętrza swoich kości, błądząc po moim wycieńczonym ciele. Czu-łem piekące plwociny na policzkach i dłoni, a wstęgi krwi szarpały moje serce, targane dłońmi z tłumu. Stałem się to-temem święta wiosny, pozszywanym w swojej własnej krwi przez te umorusane, podniecone kobiety. Kiedy znów się zbudziłem, Stark pchał wózek ulicą. Klu-czyliśmy, skręcając gwałtownie w ponure boczne uliczki. W całym miasteczku wisiały na ogrodowych płotach szcząt-ki skrzydlatych nakryć głowy, jak gdyby nad Shepperton zestrzelono nocą jakąś powietrzną armadę. Na progach do-mów siedzieli w kucki ludzie o wymizerowanych twarzach, paląc niewielkie ogniska z liści palmowych. Niespokojne dzieci wycinały w korze palm jakieś dziwaczne hasła. Zbliżaliśmy się do bambusowej palisady, za którą leżała otwarta droga, wiodącą do Londynu i na lotnisko. W nie-przebytej dotąd leśnej ścianie ogień wypalił rozległe szcze-liny. Obserwowali nas mieszkańcy pobliskiej wioski, któ-rzy wstali z kurami, niewątpliwie zadziwieni widokiem tłuszczy przebierańców, pchających w wózku poranione ciało skrzydlatego człowieka.
Pognaliśmy przez wyłom w palisadzie. Gdy podniecone okrzyki wokół mnie zamarły, znów ogarnęło mnie uczucie, którego zaznałem pierwszego dnia w Shepperton. – Dalej! Nie rezygnujcie! Dziś wieczorem pokażą nas w wiadomościach! – Tłukąc mnie strzelbą po głowie, Stark popędzał zmęczonych urzędników wraz z ich żonami i dzieć-mi, ale oni kolejno dawali za wygraną i ustawali w tym zniechęcającym marszu. Dysząc ciężko, odwracali się ku Shepperton, które zaczynało się od nich oddalać ni-czym miraż, widoczny wiele mil dalej na południe. Poza wyznaczonym przez autostradę obwodem leżały na hory-zoncie wiejskie domki z czerwonej cegły, tworząc odległą perspektywę, przywodzącą na myśl wiktoriańskie pocztów-ki.
Stark rzucił strzelbę na wózek w poprzek moich nóg i z krzykiem obrzydzenia skierował pojazd z powrotem ku Shepperton.
– Na razie możesz nas tu zatrzymać, Blake – powiedział do mnie półgłosem. – Ale zanim to się wszystko skończy, będziesz jeszcze latał dla stacji telewizyjnych… Przez następną godzinę błąkaliśmy się po Shepperton posępnymi ulicami w dżungli. Siedziałem na wpół przy-tomny w sklepowym wózku, a wymęczona trupa prowin-cjuszy w lotniczych strojach kluczyła po częściowo wylud-nionym mieście. Ze Starkiem na czele popędzili za stację benzynową przez plac parkingowy, leżący zaledwie sto jar-dów od autostrady. Pokrzykując chrapliwie, sunęli z tru-dem naprzód – niechlujna, lekka brygada, pchająca wózek po wyboistym gruncie niczym taran, którym mieli nadzieję rozbić mury rzeczywistości, jaką opasałem Shepperton. Jed-nak po kilku sekundach wlekli się już z trudem po najwięk-szym parkingu świata -jego pokryta popiołem powierzch-nia sięgała widnokręgu, a samotne samochody dzieliły całe mile pustych miejsc parkingowych.
Znów odepchnięci, cofnęliśmy się do miasta. Budynek poczty i supermarket uformowały się wokół nas na nowo. Zdecydowany dowieść, że jego władza nad nową czaso-przestrzenią równa się mojej, Stark poprowadził nas za sklep meblowy, gdzie raz jeszcze zagubiliśmy się na nieskończo-nym obszarze, zastawionym meblami pokojowymi i kuchen-nymi, pokrytym archipelagami wysepek sprzętu gospodar-stwa domowego, ciągnącymi się po linię horyzontu, jak gdyby zawartość wszystkich prowincjonalnych domostw na Ziemi została wystawiona na sprzedaż w tej bezkresnej oa-zie wszechświata.
– Co z ciebie za pożytek, Blake?
Wpadłszy w rozpacz, Stark przestał się mną intereso-wać. Zostawił swoją trupę przed wielopoziomowym par-kingiem, ruszył ku figowcowi i zaczął strzelać na oślep w jego gałęzie. Wycieńczeni mieszkańcy kucali wokół mnie w swoich lotniczych strojach, wyskubując pióra martwych ar, które spoczywały wśród wilgotnych kwiatów. Odcho-dzili kolejno, aż w pobliżu pozostał już tylko stary żołnierz 222 z laską. Zanim odszedł, chwycił rączkę wózka i zepchnął mnie w dół ulicy, gdzie wpadłem prosto na ogrodzenie oka-lające pomnik.