38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

35

OGNISKA

Węże pełzły tyłem przez ponurą łąkę. Ptaki fruwały do góry nogami między umierającymi drzewami. Dziesięć stóp od mojego grobu wygłodniały pies zwęszył własne łajno, po czym przysiadł na ziemi i wchłonął je w siebie żarłocz-nie.

Moja krew unosiła się z otwartego serca wstęgami czar-nej krepy, której serpentyny ciągnęły się w głąb mrocznie-jącego lasu. Wątłe drzewa pokrywał dziwny grzyb, karmią-cy się azotowym powietrzem. Nad parkiem zawisły obrzy-dliwe miazmaty, deformujące więdnące kwiecie. Siedzia-łem w kokpicie samolotu, pełnego martwych ptaków. Ze wszystkich stron otaczał mnie ogród nowotworów. Śmierć wybiegła ze mnie na milczącą łąkę i ruszyła na ulice miasteczka. Nasłuchiwałem słabego nawoływania mieszkańców, którzy urządzili sobie polowanie i wybijali ostatnie ptaki w lesie.

Późnym popołudniem w altanie pojawił się jelonek, który podszedł do grobu, chwiejąc się na kościstych jak szkielety nogach. Wpatrywał się we mnie rozbieganymi oczami, nie mogąc skupić wzroku na mojej rozpływającej się twarzy, a po chwili położył się w ciemnej trawie. Pod okiem sępów, siedzących na gałęziach nad moją głową, zaczęły groma-dzić się wokół mnie inne zwierzęta – ostatnie ocalałe stwo-rzenia z tego małego raju, który przyniosłem miasteczku. Pośród maków znalazł się cocker-spaniel, suczka, która przysiadła, skomląc, obok śmigła cessny. Leciwy szympans, którego nakarmiłem, gdy Stark porzucił swój ogród zoolo-giczny, przykucnął w trawie, bijąc się rękami po głowie, jak gdyby w ten sposób chciał wtrącić prawdziwy świat z powrotem na łąkę. Ostatnia przybiegła z przyziemnym sze-lestem małpka, która wdrapała się na kadłub i uporczywie przyglądała mi się olbrzymimi oczami przez pękniętą szy-bę samolotu.

Zwierzęta przyszły, żebym je uzdrowił -ja, który usła-łem ulice kwiatami i nakarmiłem zwierzęta owocami chle-bowca. Siedziałem w kokpicie mogiły, wciąż nie mogąc się ruszyć. Czułem, że zamrożone żyły w moich ramionach są jak z grafitu. Wycieńczone niebo rozświetlały ogniska, w których mieszkańcy palili dżunglę, porastającą ich sklepy i domostwa.

Widziałem także członków mojej rodziny – wyglądali jak duchy, stojące na wyśnionym trawniku, i obserwowali mnie spod rezydencji St. Cloudów. Ojciec Wingate w nie-skazitelnie czystej sutannie stał w przesiąkniętej krwią tra-wie. Jego twarz i ręce były wychudzone, i zrozumiałem, że głodził się specjalnie, by uchronić przede mną swoje ciało. Były z nim dzieci – Rachel spała na stojąco, wsparłszy gło-wę na ramieniu Davida. W otwartym oknie mojej sypialni ujrzałem panią St. Cloud o bladym, wymizerowanym do kości obliczu. Jej szara koszula nocna przypominała całun, jak gdyby pani St. Cloud wstała z łoża boleści i chciała mnie poprosić, żebym umarł.

Nawet Stark zajął swoje miejsce w jednym z wagoni-ków diabelskiego koła. Miał na szyi klamrę barwnej girlan-dy z kolorowych ar i wpatrywał się w zardzewiały ponton, zacumowany nad cessną i splamiony krwią, która zdawała się wyciekać z kokpitu samolotu.

Wszyscy czekali, aż umrę i ich wyzwolę. Przypomnia-łem sobie obraz zagłady, który zobaczyłem, kiedy wydosta-łem się z samolotu, wizję własnej śmierci pod rozświetlo-nym ogniskami niebem. Pomimo tylu wysiłków, by udo-wodnić, kim jestem, stałem się trupem osadzonym w gro-bie.

Spaniel przysunął się bliżej, chcąc mi odebrać resztki sił. Szympans ułożył się na boku w trawie, wbijając we mnie wzrok. Nie zwracając na nich uwagi, nasłuchiwałem prze-raźliwych krzyków padlinożerców. Usłyszałem gdzieś bli-sko trzepot sępich skrzydeł i spojrzałem za rzekę w nadziei, że przybędzie stamtąd helikopter, aby mnie ocalić. Poddawszy się rozpaczy, postanowiłem umrzeć.