38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

36

SIŁA

Choć umierałem, poczułem przypływ sił. Serce ściskała mi nieznana dłoń. Delikatnie ugniatała porozrywane komory, ułatwiając przepływ krwi. Moja skóra stała się cieplejsza, a zmrożonymi naczyniami zaczęła znów krążyć krew. W końcu zdołałem unieść prawe ramię. Gdy wyciągną-łem rękę do siedzącego wyżej na gałęzi sępa, zachęcając go, by karmił się moim ciałem, poczułem znów wokół ser-ca uścisk nieznanej dłoni, a potem ujrzałem twarz starego szympansa i ciemność w jego szeroko otwartych oczach. Na moment przed śmiercią małpy poczułem w piersi kolej-ny przypływ sił, jak gdyby wszczepiono mi serce zwierzę-cia. Usiadłem, a moja pierś dudniła w rytm dziwacznego tętna. Zobaczyłem ostatnie wierzgnięcie nóg jelenia i mój puls przyspieszył, gdy krew zdychającego rogacza została przetoczona w moje żyły.

Spojrzałem na swoją nagość pod obszarpanym kombi-nezonem. Moja skóra straciła odcień popiołu, a kiedy dźwig-nąłem w górę nakrycie głowy, proporce krwi oderwały się od moich blizn i zatrzepotały w locie wśród potarganych, maków.

Rana przestała mi krwawić. Zwierzęta konały kolejno w trawie wokół grobu. Każde z nich dawało mi coś swojego – krew, tkanki albo jakiś ważny życiowo organ. Serce szym-pansa biło silnie w mojej piersi, krew jelenia gnała pustymi żyłami jak wiosenna powódź w labiryncie wyschniętych kanalików, płuca kapucynki wdychały powietrze moimi ustami, a zamglony mózg spaniela spoczął u podstawy mojej czaszki, jak gdyby wierne zwierzę podtrzymywało swojego rannego pana.

Zwierzęta konały w trawie wokół mnie, oddając za mnie życie. Po chwili dźwignąłem się na nogi w kokpicie grobu. Raz jeszcze uwolniłem się z samolotu.

Las pozostawał w bezruchu. Nic się nie działo, liście i trawa zawisły jakby w milczeniu. Czułem życie, wlewają-ce się we mnie ze wszystkich stron z woli najmniejszych nawet i naj nędzniej szych istot. Wróble i drozdy przekazy-wały mi swoje maleńkie źrenice, nornice i borsuki odda-wały mi w norach swoje zęby, wiązy i kasztanowce przeka-zywały mi siłą woli własne soki niczym ponure mamki, le-jące we mnie mleko. Nawet pijawki na śmigle samolotu, robaki pod moimi nogami i miriady bakterii w ziemi pełzły olbrzymim zborem poprzez moje ciało. Tętnice i żyły wy-pełniło mi wielkie kłębowisko żywych istot, które swoim życiem i działaniem dobrej woli przekształcały kostnicę mo-jego ciała. Chłodna wilgoć ślimaków nawodniła mi stawy, poczułem, jak rozluźniają mi się mięśnie, rozciągnięte ty-siącami gałęzi, a moje ciało balsamowały ciepłe żyłki mi-lionów liści, wypełnionych słońcem.

Ruszyłem w głąb łąki, otoczony dziwną, świetlną mgieł-ką, jak gdyby moje prawdziwe ja rozpływało się w powie-trzu i spoczywało w ciałach tych wszystkich stworzeń, któ-re oddały mi część samych siebie. Odrodziłem się w nich i w ich miłości do mnie. Każdy listek, każde źdźbło trawy, każdy ptak i ślimak został zapłodniony moim duchem. Las czuł, że poruszam się w jego tkankach coraz szybciej. Rodziłem się na nowo z naj nędzniej szych stworzeń – z ameb, dzielących się w rozlewiskach na łące, z hydr i wo-dorostów. Żyłem w skrzeku płazów ze strumyka, opływają-cego łąkę, i byłem psem wodnym w rzece, zrodzonym z ciała mojej matki – rekina. Ciężarna łania upuściła mnie w głęboką trawę na łące. Wyłaniałem się ze steku odchodo-wego wszystkich ptaków. Rodziłem się w tysiącu narodzin z ciał wszystkich żywych istot lasu – byłem własnym oj-cem i stałem się swoim dzieckiem.