38150.fb2
Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosiła się ogrom-na chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapy-wała spękaną szybę tuż przed moim nosem. Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena.
Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malo-widło, rozjaśnione zarówno wzburzoną wodą, jak i moc-nym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płót-na. Kiedy wypchnąłem drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegó-łów. Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się czę-ściowo drewniana rezydencja w stylu tudoriańskim. Przy-glądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez mala-rza na zwykłym, banalnym pejzażu. Żadna z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego sa-molotu, który runął z popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody.
Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku -jak przypuszczałem, sądząc po obecności wytwórni filmowej, było to Shepperton – wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to aktorzy odpoczywający w przerwie mię-dzy kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowło-sa kobieta, ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśleniu z trojgiem małych dzieci na pokrytej płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka-przy-cupnęli razem na huśtawce jak małpki na gałęzi, uśmiecha-jąc siew nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą próbowa-ła zaaranżować dla nich ta młoda kobieta. Dzieci przyglą-dały mi się chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień czekały, aż mój samolot specjalnie dla nich wy-ląduje w wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywał od czasu do czasu na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby wierzgały w powie-trzu. Drugi chłopczyk, przysadzisty mongoł z wielką gło-wą, szeptał coś ładnej dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu.
Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa ko-bieta w średnim wieku. Miała nieobecną twarz wdowy i, jak sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce podtrzymywała brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwałtowne przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta krzyknęła coś do dobiegającego sześćdziesiątki bro-datego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie od brzegu. Był chyba archeologiem, bo siedział w oto-czeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wciśnięty mocnym, acz otyłym ciałem w krzesełko tury-styczne. Koszulę przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale on wpatrywał się uporczywie w coś, co przy-kuło jego uwagę na plaży.
Ostatnim z siedmiu świadków był mniej więcej trzydzie-stoletni mężczyzna, ubrany jedynie w kąpielówki. Stał na końcu przystani z kutego żelaza, wcinającej się w rzekę spośród nadbrzeżnych hotelików, stojących za rezydencją. Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego koła, stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesio-nego dla dzieci na tej rozsypującej się, edwardiańskiej przy-stani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z nie-zmąconym spokojem przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną, muskular-ną budową ciała filmowego atlety.
Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski rozdzielczej. Spo-dziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale wszyscy stali niczym aktorzy czekający na sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w wibrującym świetle, przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe mia-steczko na przystani i hoteliki na nabrzeżu otaczał silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mi-krosekund dzieliło je od jakiegoś niesłychanego nieszczę-ścia. Byłem niemal pewien, że w miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec albo że lada chwila pochłonie je nu-klearna katastrofa.
Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili spostrzegłem, że archeolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując wydobyć mnie z samolotu siłą woli, jakby nagle zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec mnie. Prawe skrzydło zniknęło pod powierzchnią wody i szarp-nięta prądem cessna przewróciła się na bok. Uwolniwszy się z pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zala-nej kabiny na podpórkę lewego skrzydła. Wspiąłem się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie lot-niczym, kiedy samolot pogrążał się w wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje.