38150.fb2 Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

Fabryka bezkresnych sn?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

42

FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW

– Naprawdę nie możemy zostać, Blake? Tu jest tak pięk-nie!

Staliśmy, trzymając się pod ręce, wśród jaśniejących kwiatów na cmentarzu. Śmiejąc się do siebie, Miriam pod-niosła ręce do jaskrawego słońca.

– Jeszcze troszkę, dobrze?

Przyglądałem się jej z radością, a nad naszymi głowami krążyło stadko kolibrów. Miriam wyszła z zakrystii ener-gicznym krokiem rozentuzjazmowanej uczennicy o weso-łym spojrzeniu. Dwa dni śmierci odmłodziły ją, jak gdyby przybyła do tego parafialnego kościółka z jakiegoś now-szego i świeższego świata.

Uradowała się na mój widok i nago stanęła przy mnie, między nagrobkami. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nie pamięta już o swojej śmierci. Objęła mnie w pasie w na-głym przypływie czułości.

– Gdzie się wszyscy podziali? Gdzie matka i ojciec Win-gate?

– Już odeszli, Miriam. – Poprowadziłem ją między gro-bami do bramy cmentarza. – Stark, dzieci, wszyscy. Całe miasto.

Podniosła wzrok ku niebu, uśmiechając się do okalają-cej słońce tęczy.

– Widzę ich, Blake… Wszyscy są tam!

Przygotowywałem się już w duchu na jej odejście. Wie-działem, że Miriam wkrótce przeniesie się do świata, wo-bec którego Shepperton było tylko barwnie wyposażonym, ale jednak skromnym przedpokojem. Przygarnąłem do piersi nagie ramiona Miriam, wdychałem gorące zapachy jej cia-ła i liczyłem małe znamiona na skórze. W uchu miała krop-kę zeschłej woskowiny. Zapragnąłem na zawsze pozostać z tą młodą kobietą tu, w kwiatach, żeby przybierać jej włosy girlandami, powstającymi z mojej seksualności. Ale wokół nas cisnęły się już ptaki. Siedziały na wszyst-kich parapetach i dachach budynków wytwórni. Znowu wydało mi się, że miasto jakby zamyka się w sobie i wtła-cza ptaki w coraz mniejszą przestrzeń. Ogromne kondory spoglądały ku górze, gotowe zdobyć należne im miejsca na niebie.

– Już czas, żebyś stąd odleciała, Miriam. – Wiem. Polecisz ze mną? – Dotknęła mojego czoła, ni-czym nastoletnia dziewczynka, która bawi się w lekarza i mierzy temperaturę. Zdawało się, że z każdą minutą ubywa jej rok życia.

Uklękła między grobami i podniosła w dłoniach wycień-czone niesamowitym powietrzem pisklę drozda, wygląda-jące jak kupka cętkowanych piór ze zwieszoną głową. – Czy będzie miało dość sił, żeby fruwać? Wziąłem od niej pisklę i ładowałem je przez chwilę moją siłą, siłą rozpiętości skrzydeł fregat, wypełniającą mi ra-miona. Kiedy pisklę rozłożyło skrzydła w moich dłoniach, poczułem, że wokół nas wzbiera powietrzny wir. Przez cmentarz przewalało się miniaturowe tornado. Kwiaty o czerwonych koniuszkach siekły nam ciała miękkimi włócz-niami łodyg, jak gdyby zachęcając nas do wzlotu. Miriam walczyła z włosami, które powiewały jej nad głową w wi-rze płatków. Niesione trąbą powietrzną pióra okrążały cmen-tarz, wzbijane wokół nagrobków tysiącami skrzydeł. Wszędzie dokoła zrywały się z ziemi ptaki. Miriam po-chyliła się ku mnie, a ja chwyciłem ją za ręce. – Już czas, Miriam! Czas do odlotu!

Wzięliśmy się w ramiona, oddając się sobie nawzajem. Czułem jej mocne kości i elastyczne ciało, pełen miłości ucisk ust na moich ustach i piersi Miriam, zagłębiające się w mojej piersi.

– Blake, weź nas ze sobą! Nawet umarłych, Blake! Zlaliśmy się w jedno z chmurą istot, kłębiących się na niebie ponad cmentarzem. Płynęliśmy w jasnym powietrzu, wspinając się długimi nawami, wiodącymi do słońca. Za-prosiliśmy ptaki, by dołączyły do nas, jak mile widziani goście powietrznej uczty weselnej. Wsuwaliśmy się i wy-suwali z siebie w ciżbie, rozświetlonej ptasimi piórami, przy-pominającej armadę skrzydlatych, upierzonych chimer, wznoszących się nad dachami opuszczonego miasta. Wi-dząc w oddali ruch na autostradzie, oswobodziłem Miriam, ozdabiając ją skrzydłami albatrosa, ona zaś obdarzyła mnie w zamian dziobem i szponami kondora.

Jak okiem sięgnąć, wzbijała się w powietrze olbrzymia panoplia rozmaitych stworzeń. Z rzeki wyłonił się obłok srebrzystych ryb, przypominający odwrócony wodospad na-krapianych kształtów. Nad parkiem bojaźliwie unosiły się drżącym stadem jelenie. W górę wzbijały się także nornice, wiewiórki, jaszczurki, węże i miriady owadów. Połączyli-śmy się po raz ostatni, rozpuszczając się w tej powietrznej flocie. Wchłaniałem ich wszystkich, stając się chimerą, zło-żoną z istot, które wkraczały do wyższej rzeczywistości przez bramę mojego ciała. Z głowy wypływał mi nieprze-rwany strumień chimeropodobnych stworzeń. Czułem, że topnieję wśród tych łączących się i dzielących kształtów, w których bił jeden puls, jak w wielokomorowym sercu ol-brzymiego ptaka, którego częścią byliśmy teraz wszyscy. Wreszcie, już pod koniec, powstali z martwych umarli i przyłączyli się do nas, wyczarowani z grobów na cmenta-rzu, z ciepłej ziemi parku, z pyłu, pokrywającego puste uli-ce, z wilgotnych koryt strumieni i zapomnianych nor. Nad ziemią snuły się szarobure wyziewy niczym powietrzny całun, który już, już miał zdusić drzewa i niebo, lecz który po chwili rozświetliły lampy unoszących się nad nim ży-wych istot.

W ostatnim momencie usłyszałem jeszcze wołanie Mi-riam. Odpłynęła ode mnie jak przez bramę diademu, przez którą zdążały ku słońcu wszystkie stworzenia, te najmier-niejsze i te najdoskonalsze, żywe i martwe. – Zaczekaj na nas, Blake…

Stałem na plaży. U moich stóp na mokrym piasku leżały szczątki porwanego kombinezonu. Choć byłem nagi, skórę wciąż miałem ciepłą, ponieważ ogrzały ją przechodzące przez moje ciało stworzenia, które rozgrzały we mnie wszystkie komórki, przepływając przez ich paleniska. Unio-słem głowę ku niebu, żeby zobaczyć ostatnie błyski świa-tła, zmierzającego ku słońcu.

Shepperton ucichło, gdy opuściły je ptaki. Stopy obmy-wała mi opustoszała rzeka, niczym spokojny śpioch, który niechcący trąca kogoś przez sen. Park był wyludniony, domy puste.

Cessna znów niemal całkowicie znalazła się pod wodą, a szeroka fala zakołysała skrzydłami samolotu. Na moich oczach kadłub obrócił się i zsunął pod wodną narzutę. Kie-dy zabrała go rzeka, ruszyłem plażą tam, gdzie spoczywały kości uskrzydlonego stworzenia, którego miejsce miałem za chwilę zająć. Chciałem się tam położyć, w złożach pra-starych kamieni, jak na kanapie przygotowanej dla mnie przed milionami lat.

Tam właśnie spocznę, pewien, że któregoś dnia przybę-dzie po mnie Miriam, a wtedy wraz z mieszkańcami innych miast doliny Tamizy ruszymy dalej w świat. Tym razem zespolimy się z drzewami, kwiatami, kamieniami, piaskiem i całym światem mineralnym, a potem roztopimy się rado-śnie w morzu światła tworzącego wszechświat, który odra-dza się z dusz żywych stworzeń, powracających radośnie do jego serca. Widziałem już, jak wzbijamy się w górę, oj-cowie, matki i dzieci, jak kołyszemy się w locie nad po-wierzchnią ziemi niby łagodne tornada, zawisłe pod kopułą wszechświata, świętując ostatnie zaślubiny świata ożywio-nego i nieożywionego, zaślubiny żywych i umarłych.