38150.fb2
Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Clo-ud? Już w drodze do kliniki wydawało mi się dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od studentki, siedziała za kierownicą w swo-im białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc poważne miny. Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepo-trzebny kłopot, żeby się mną zaopiekować, i podejrzewa-łem nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejsco-wy komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy pod drze-wami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły przez park, po-hukując i pokrzykując radośnie, jakby w nadziei, że zdu-mione buki przerwą pełne namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz, byłem gotów wyrwać jej kierownicę i wypchnąć lekarkę na trawę.
Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły zakłóconego po-południa usiłowały ukonstytuować się na nowo. – Czy nie powinnaś wrócić do matki? – zapytałem. – Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. – Zdenerwowałeś ją. Nie spodziewała się, że dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały czas w oknie, tak jakby ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli, krok po kroku.
– Ja nie zmartwychwstałem.
– Wiem o tym… – Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nut-ką prosektoryjnego poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem energicznie do brze-gu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdla-łem na płyciźnie, raczej wskutek doznanej ulgi niż rzeczy-wistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i wtedy w całym tym zamieszaniu próbował mnie reanimować ja-kiś szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporo-zumień, zdecydowałem, że im szybciej zniknę z Shepper-ton, tym lepiej.
Przed wyjazdem musiałem jednak zdobyć ubranie. – W klinice dostaniesz garnitur na zmianę, choć twoi uczniowie ze szkoły pilotażu mogą cię w nim nie poznać. – Po chwili Miriam dodała kawalarskim tonem: – Celowo staram się być tajemnicza. Boję się, żebyś nie wyskoczył z samochodu. – Jeśli tylko garnitur nie należał do jakiegoś nieboszczyka. Twój ksiądz nie byłby zadowolony, że po raz drugi tego popołudnia ktoś kusi opatrzność. – Ty wcale nie kusiłeś opatrzności, Blake – ciągnęła da-lej Miriam obojętnym głosem, starannie dobierając słowa. – W klinice ludzie właściwie nie umierają, mamy tam tylko dziennych pacjentów. Wierz mi, cieszę się, że nie było cię wśród naszych pierwszych podopiecznych. Mamy w klini-ce oddział geriatryczny. Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć. Przepraszam, że się tak wygłupiały, ale zanim trafiły do nas, były okrutnie maltretowane. Lekarka wskazała trzypiętrowy budynek za parkingiem kliniki. Na tarasie, na wózkach inwalidzkich, siedzieli sze-regiem pacjenci, starsi ludzie, kiwający głowami w stronę słońca. Odżyli natychmiast na widok mojego poszarpane-go kombinezonu, po czym zaczęli pokazywać mnie palca-mi i sprzeczać się między sobą. Przypuszczałem, że widzieli, jak cessna spadła w drzewa nad rzeką.
Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogo-nić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją obserwuję, dok-tor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłu-bała płatek brudu zza paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego świa-tła, odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół na-giego ciała, poczułem się nagle opętany tą młodą kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach, odurzającym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych jakiegoś pacjenta na jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby zwracając parkowi część szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej ciała. Uznałem, że brudne stopy lekarki i otaczają-ca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku dbałości o higienę, lecz wynikają z całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chciałem ją po-siąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką klacz. – Blake?… – Przyglądała mi się nie bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym pilotem, i cał-kiem świadomie pozwalała sobie odczuwać do mnie po-ciąg erotyczny. Kiedy przybiegły dzieci, schyliła się i uści-skała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki błądziły po jej ustach.
Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się razem: łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i żwa-wym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch chłopców, któ-ry prowadził ją ostrożnie między stojącymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty mongoł o masywnym czole, przy-pominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostającym zawsze w zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem, komentując wszystko dookoła i przedstawiając zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu.
Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekun-dzie odkrywał na nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na wypełniony słoń-cem park, każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecy-wać niezwykłą rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał się z niejakim wdziękiem.
Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiada-jąc i wysiadając z kolejnych samochodów. Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie kompleks Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś sekretne królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógł-bym przywrócić wzrok, chłopcu z porażeniem mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję.
– O co chodzi, Rachel?… – Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept.
– Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglą-dasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać, że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki, odznaczające się szczegól-ną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj chłopcy, zdawała się wkra-czać w rzeczywistość jak gdyby z boku. Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu, że jej drobne ręce nie mogły posinia-czyć moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a jej palce przebiegały po moich policzkach i czole jak zelek-tryzowane ćmy, które cisnęły mi się do nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból niemal jak przyjemność. Trzymałem ją mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha.
Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążo-nym czołem widziałem zaniepokojone oczy. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust.
– Blake! Zostaw ją! – Doktor Miriam wyrwała mi dziec-ko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle, zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł przez park ojciec Win-gate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dło-niach turystyczne krzesełko i wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że wi-dział, kiedy chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi.
– David, Jamie… Zabierzcie ją stąd.
Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpiecz-na w zasięgu opiekuńczego wzroku mongoła, który najwy-raźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Ra-chel. Potem dzieci pobiegły razem do parku, a dłonie dziew-czynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej twarzy.
– Kogo zobaczyła?
– Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka.
Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy, by za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem, że doktor Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment ogarnęło, i spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu. Czy broniłaby się bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wcho-dziliśmy do kliniki. Bała się, że mógłbym zaatakować jed-ną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do po-czekalni, powłócząc nogami.
Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała, żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do aparatu rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór po-niżej lewego ucha, urzekające czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy, sterowa-ne jej wysokim czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem… chciałem powoli badać wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować odstający płatek skóry z jej wargi, który zawie-siłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając się otwarcie mo-jemu nagiemu ciału i na wpół wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i marynarkę z czarnego samodziału – dostarczony z pralni chemicznej strój duchownego albo ka-rawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie, przezna-czone na jakiś sekretny różaniec albo datki od nieutulonych w smutku żałobników.
Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowski-mi, wręczyła mi dwa buty tenisowe.
– Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spo-kojnie pobiegać. – Czekałem, aż lekarka dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. – Studiowałem przez rok medy-cynę. Kto ma prawo własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne.
– My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu?
Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała mojego wzroku, de-likatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia mojej skóry. Czy jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę, że łą-czę młodą lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą kobietą było egoistyczne, jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, zagra-żającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja nadciągają-cego holocaustu przybrała w mojej głowie kształt niewzru-szonej pewności. Być może w skrajnie krytycznych chwi-lach wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i potrafimy uchwycić błysk wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. – Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę… Czy w Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem lata park, gdzie bawiły się upośledzone dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami. Naśladowa-ły samolot.
– Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa… Może wręcz tragedia nukle-arna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną… – Chciałem wziąć ją pod ramię. – Zaopiekuję się tobą.
Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała.
– W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający czę-sto widząjasne światło. Kiedy nadchodzi koniec, mózg usi-łuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypusz-czam, że stąd pochodzą nasze wyobrażenia o istnieniu du-szy.
– Ja nie umierałem! – Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. – Miriam, popatrz na mnie… Ja tu przypłynąłem z samolotu!
– Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. – Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję wciąż obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: – Nawet modliliśmy się za ciebie, kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę, zanim udało ci się stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby.
Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycają-ce powietrze nad miastem. Miałem wtedy wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w pło-mieniach. Czyżby w kokpicie cessny był ze mną ktoś jesz-cze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego wzroku tkwiła postać siedzącego człowieka. – Przypłynąłem tu z samolotu – powtórzyłem uparcie. – Jakiś kretyn usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?!
– Nikt. Jestem tego pewna. – Poprawiła leżące w nieła-dzie na biurku długopisy, przypominające rój sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej matki. Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak gdybym był czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało.
– Miriam… – Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia pode-szła do mnie, zapinając biały kitel.
– Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? – Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia, by pojął, o co jej chodzi. – Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, prze-bywałeś pod wodą ponad jedenaście minut. Wszyscy my-śleliśmy, że umarłeś.
– A umarłem?
– Tak! – Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. – Umarłeś…! A potem znów ożyłeś!