38150.fb2
Między topolami płynął chłodny strumień, pragnący na-maścić i ukoić moją skórę. Po drugiej stronie podmokłej łąki stały przycumowane wzdłuż brzegów rzeki jachty i ło-dzie motorowe. Przez dziesięć minut szedłem dalej obwod-nicą, czekając na dogodny moment, by podjąć następną pró-bę ucieczki z Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i pla-tanami ciche uliczki bungalowów i małych domków two-rzyły szereg zielonych altan, przypominających bramy wio-dące do przyjaznych labiryntów. Tu i ówdzie ponad żywo-płotami wznosiły się trampoliny. W ogródkach mieściły się też niewielkie baseny, a ich woda skrzyła się krzemiennie, jak gdyby zagniewana, że uwięziono ją w tych udomowio-nych zbiornikach, i zdezorientowana, ponieważ miłośnie zalano nią obsesyjnie pochyłe dna. Wyobraziłem sobie te baseny, dotknięte plagą małych dzieci i ich leniwych ma-tek, knujących po cichu zemstę.
Najwyraźniej nie było przypadkiem, że mój płonący sa-molot rozbił się właśnie w tym nadrzecznym miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otaczała woda – piaszczy-ste jeziorka i zbiorniki wodne, nowo tworzące się koryta strumieni, kanały i rurociągi, pozostające pod zarządem władz miejskich, czy wreszcie rozwarte ramiona rzeki, kar-mionej całą siecią potoków i strumyków. Wysokie groble ponad zbiornikami tworzyły jakby szereg wysokich hory-zontów, i zdałem sobie sprawą, że błąkam się w wodnym świecie. Cętki światła pod drzewami padały na dno mor-skie. Choć o tym nie wiedzieli, skromni mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka byli w rzeczywistości egzo-tycznymi stworzeniami morskimi o pełnych snów mózgach wodnych ssaków. Wszystko wokół tych beznamiętnych gospodyń i ich ujarzmionego sprzętu domowego zawisło w głębokiej ciszy. Być może groźny blask, który widziałem nad Shepperton, był proroczym odbiciem tego zatopione-go, prowincjonalnego miasteczka?
Dotarłem do hotelików w pobliżu portu jachtowego. Wysoko ponad tudoriańską rezydencją St. Cloudów zwisał z uschłego wiązu ogon cessny, sygnalizujący swoją obec-ność z przerwami, jak gdyby znudził się już przekazywa-niem wiadomości.
Przeszedłem na drugą stronę i znalazłem się przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do wesołego miasteczka na pomoście. Świeżo pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak jednorożce i uskrzydlone konie mi-niaturowej karuzeli, lśniły z nadzicjąw świetle popołudnia, ja jednak przypuszczałem, że ten podupadły lunapark od-wiedzają tylko o północy parki zakochanych. Za kasą stały świecące pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedziały dwa wypłowiałe sępy, nie zwra-cając uwagi na leżącego na ziemi martwego królika – pta-sie sny o Andach ginęły gdzieś za sklejonymi powiekami ich oczu. Mała szerokonosa małpka spała na swojej półce, a podstarzały szympans czochrał się nieustannie, badając wrażliwymi paznokciami pępek, jak gdyby usiłował złamać szyfr zamka pępowiny – wyglądał niczym wewnętrzny emigrant, wiecznie pełen nadziei.
Kiedy obserwowałem ze współczuciem jego łagodny pysk, z bramy wytwórni filmowej wyjechał duży i błysko-tliwie udekorowany pojazd, który z łoskotem ruszył gwał-townie naprzód, wzniecając tuman pyłu, a potem skręcił nagle na plac przed kasą biletową. Był to karawan, przysto-sowany do przewożenia desek surfingowych i sprzętu lot-niarskiego, ozdobiony wizerunkami rozmaitych skrzydla-tych stworów i pozłacanych ryb. Zza kierownicy przypatry-wał mi się bojaźliwie ten sam blondyn, który malował przed-tem wagoniki kolejki. Po chwili zdjął z głowy stary kask lotniczy, wysiadł z samochodu i zaczął się krzątać w kasie, usiłując nie zwracać na mnie uwagi.
Jednak kiedy doszedłem do końca pomostu, usłyszałem tupot jego nóg na metalowych płytach.
– Blake… Uważaj! – Ruchem ręki pokazał, żebym od-szedł od słabej poręczy, ponieważ obawiał się, że rdzewie-jący korpus pomostu mógłby się pod nami zawalić. – Wszystko w porządku? To właśnie tutaj spadłeś. Spoglądał na mnie z niejakim współczuciem, ale jedno-cześnie trzymał się z daleka, jak gdyby spodziewał się, że mogę w każdej chwili uczynić coś dziwacznego. Czyżby widział, jak próbowałem dojść do autostrady? – To było widowiskowe lądowanie… – Mężczyzna za-patrzył się w wartki nurt, przepływający pod naszymi sto-pami. – Wiem, że wykonujesz akrobacje lotnicze, ale tę sztuczkę musiałeś chyba ćwiczyć całe lata. – Głupi jesteś! – Miałem chęć go uderzyć. – O mało się nie zabiłem!
– Wiem o tym! Przepraszam… ale wydaje mi się, że takie rzeczy też wymagają prób… – Bawił się starymi go-glami i kaskiem, zawstydzony nagle, że eksponuje swój rynsztunek lotniczy, jak gdyby usiłując ze mną rywalizo-wać.
– Pracuję w wytwórni nad filmem… To nowa wersja Zwy-cięzców żywiołu. [2] Gram oblatywacza.
– Blondyn lekceważącym gestem wskazał diabelską kolejkę. – To długoterminowa inwestycja, a w każdym ra-zie tak była obliczana. Potrzebna jej jakaś atrakcja. Właści-wie dziwię się, że nie ma nikogo więcej. To nieco zabawne, Blake, że jesteś jedyną osobą, która tu dzisiaj przyszła… Dosięgną! jednego z wagoników i rozhuśtał się w po-wietrzu, popisując się muskulaturą nie tyle dlatego, żeby mnie przestraszyć – powaliłbym go na ziemię bez najmniej-szego wysiłku – a raczej po to, by zdobyć z mojej strony coś w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywał się napa-stliwie, ale jednocześnie ujmująco, rozmyślając już zapa-miętale, w jaki sposób mógłby wykorzystać katastrofę mo-jego samolotu do swoich własnych celów. Kiedy spoglądał w tęsknej zadumie na rzekę i zaginione ślady po wypadku, niesione w dal na rozświetlonym słońcem grzbiecie Tami-zy, spostrzegłem, że żałuje, iż nie jest w stanie wykorzystać przypadkowej bliskości zrujnowanego pomostu i miejsca mojego awaryjnego lądowania.
– Stark, powiedz mi coś… Czy widziałeś, jak płynąłem do brzegu?
– Oczywiście. – Chcąc chyba uprzedzić ewentualne sło-wa krytyki pod swoim adresem za to, że nic wtedy nie zro-bił, Stark wyjaśnił pospiesznie: – Zamierzałem właśnie sko-czyć do wody, ale ty nagle pojawiłeś się na brzegu, bo uda-ło ci się jakoś wydostać z samolotu.
– To ojciec Wingate wyciągnął mnie na brzeg. Widzia-łeś, czy ktoś próbował mnie reanimować? Albo zastoso-wać sztuczne oddychanie?…
– Nie… A dlaczego pytasz? – Stark przyjrzał mi się ba-dawczo z nieoczekiwanym przebłyskiem inteligencji na swojej aktorskiej twarzy. – Nie pamiętasz? – Chciałbym podziękować tej osobie. – Po chwili doda-łem swobodnie: – Jak długo siedziałem uwięziony w samo-locie?
Stark nasłuchiwał niespokojnych sępów, które tłukły się w klatce. Wielkie ptaszyska usiłowały wdrapać się na pręty i chwycić kawałek nieba. Przyjrzałem się bacznie nerwo-wym oczom Starka i drobnym włoskom, sterczącym wokół jego warg jak igły. A może to on mnie reanimował? Wy-obraziłem sobie, że jego piękne usta zaciskają się na moich wargach, a mocne zęby Starka ranią mi dziąsła. Pod wielo-ma względami przypominał muskularną, jasnowłosą kobie-tę. Pociągał mnie, nie z powodu jakiegoś dewiacyjnego, ho-moseksualnego impulsu, wyzwolonego gwałtownym szarp-nięciem z mojej psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal braterską bliskość jego ciała, ud, barków, ramion i pośladków, jak gdybyśmy dzielili w dzieciństwie sypial-nię. Byłem młodszym, ale silniejszym z braci, niczym mia-ra, którą Stark musiał całe życie przykładać do siebie. Mo-głem go uścisnąć, kiedy tylko przyszłaby mi ochota, mo-głem przycisnąć jego dłonie do swoich posiniaczonych że-ber i sprawdzić, czy to on usiłował mnie zaatakować – i mogłem sprawdzić, czy kąsa.
Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwró-cił się plecami do rzeki.
– Jak długo byłeś pod wodą?… Trzy albo cztery minuty.
Może trochę dłużej.
– Dziesięć minut?
– To dużo czasu, Blake. Nie stałbyś teraz tutaj. Znów zapanował nad sobą i przypatrywał mi się z prze-biegłą miną, zaciekawiony, co zamierzam zrobić. Bawił się swoim przedpotopowym kaskiem lotniczym, wymachując mi nim przed oczami, jak gdyby kiełkowało w nim podej-rzenie, że obaj jesteśmy pilotami, grającymi w filmie. Ja jednak pilotowałem po niebie prawdziwy, silnikowy sa-molot, nie jedną z tych biernych lotni, zależnych od siły wiatru.
Obwodnicą nadjechał wóz policyjny, rozpalając reflek-torami światło popołudnia. Kiedy samochód zatrzymał się przy kasie, zauważyłem, że na tylnym fotelu za dwoma po-licjantami siedzi ojciec Wingate. Patrzył na mnie przez za-mknięte okno zamyślonym wzrokiem człowieka, który spo-kojnie oddał się w ręce policji.
Kiedy czekałem, aż ksiądz wskaże mnie funkcjonariu-szom, Stark ujął moją dłoń.
– Jadę do Londynu. Podrzucę cię na drugą stronę rzeki. Usiadłem na przednim siedzeniu karawanu w stroju ka-rawaniarza, kryjąc twarz za zwiniętym sklepieniem lotni. Słyszałem ćwierkanie małpki i głębokie skrzeczenie sępów. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawiło zwie-rzęta o zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrzałem ojca Wingate, który obserwował mnie z radiowozu jak bę-dący w zmowie ze mną spiskowiec, skrupulatnie trzymają-cy język za zębami, żeby nie zdradzić niczego, co nas łączy. Stark stał w towarzystwie dwóch policjantów przy kasie i pilnował, żeby trzymali się z dala od zardzewiałego po-mostu. Wzruszył ramionami, gdy policjanci wskazali niebo nad wytwórnią filmową.
A zatem policja wciąż szukała świadków. Ujrzawszy, że aktor przecząco potrząsa głową, nabrałem przekonania, że pomimo wielu niewiadomych tego popołudnia Stark, oj-ciec Wingate, Miriam St. Cloud ani nikt inny, kto widział mój wypadek, nie wyda mnie policji.
<a l:href="#_ftnref2">[2]</a> „Men with Wings”, film amerykańskiego reżysera Williama A. Wel-lmana, nakręcony w 1938 roku, z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach głównych (przyp. tłum.).