38156.fb2
Czekało na mnie dwóch starszych facetów. Spotkałem się z nimi w tunelu metra, w wielokondygnacyjnej zajezdni, do której odstawiano wagony. Dostałem naręcze kartonowych tablic reklamowych, a do tego jeszcze jakiś mały metalowy instrument, przypominający otwieracz do konserw. Wszyscy trzej wdrapaliśmy się do pierwszego ze stojących nad nami wagonów.
– Patrz na mnie – powiedział jeden z tych starszych gości.
Wskoczył na zakurzone siedzenia i zaczął iść wzdłuż wagonu, zrywając stare tablice tym swoim otwieraczem do konserw. A więc stąd się te rzeczy biorą, pomyślałem. Ludzie je tam przyczepiają.
Każdą tablicę przytrzymywały dwie metalowe listwy, które trzeba było podważyć, by zawiesić nową. Zaciskały się ciasno jak sprężyny, były wygięte i wyprofilowane do ścian.
Dali mi spróbować, jak sobie z tym radzę. Metalowe paski okazały się oporne na moje wysiłki: nie ustępowały, nie chciały się odginać. Ich ostre krawędzie kaleczyły mi ręce. Zacząłem krwawić. Na miejsce po każdej zdjętej tablicy czekała nowa tablica. I tak bez końca.
– W Nowym Jorku pełno jest tego zielonego robactwa – odezwał się po chwili jeden z tych starszych gości.
– Naprawdę?
– Taa. Świeży tu jesteś?
– Uhm.
– I nie wiesz, że nowojorskie ludzie mają zielone robaki? Każdy jeden je ma.
– Nie.
– Taa. Wczoraj w nocy jedna kobita chciała się ze mną ruchać. A jej na to: „Nie, kiciu! Nic z tego”.
– Naprawdę?
– Taa. Powiedziałem, że jak już, to owszem, ale niech mi wybuli pięć dolców. Wystrzyka człowiek z jajec ten towar, a potem musi zjeść mięcha za piątkę, żeby se nową porcję odłożyć.
– No i co? Dała ci te pięć dolców?
– Nie. Chciała mi dać puszkę zupy pieczarkowej.
Obrobiliśmy do końca ten wagon. Obaj starsi kolesie wygramolili się tylnym wyjściem i ruszyli do następnego wagonu, który stał na tym samym torze jakieś piętnaście metrów dalej. Tor wisiał na wysokości trzech pięter nad ziemią i nie było tam żadnych udogodnień do chodzenia, tylko podkłady. Spostrzegłem, że przerwy pomiędzy nimi są wystarczająco duże, by ciało ludzkie mogło się przez nie prześlizgnąć i runąć w dół, na ziemię.
Wygramoliłem się z wagonu i powolutku zacząłem stąpać z podkładu na podkład. Obie ręce miałem zajęte: w jednej trzymałem otwieracz do konserw, a plik kartonowych tablic w drugiej. Nadjechał właśnie pociąg z pasażerami i w jego światłach widziałem nieźle drogę.
Zaraz jednak odjechał i wokół mnie zrobiło się kompletnie ciemno. Nie widać było ani podkładów, ani przerw między nimi. Znieruchomiałem.
Dwaj starsi kolesie wołali z następnego wagonu:
– Ruszaj się! Szybciej! Mamy jeszcze kupę roboty!
– Poczekajcie! Nic nie widzę!
– Nie będziemy tu siedzieć do rana!
Wzrok zaczął mi się przyzwyczajać do ciemności. Pomału, krok po kroku, ruszyłem do przodu. Gdy dotarłem wreszcie do tego następnego wagonu, położyłem tablice na podłodze i usiadłem. Nogi miałem kompletnie miękkie.
– Co ci się stało?
– Nie wiem.
– O co chodzi?
– Przecież tu się można zabić.
– Nikt dotąd nie zleciał.
– Ja tam czułem, że mogę zlecieć.
– Eee, to tylko nerwy.
– Wiem. Którędy mogę stąd wyjść?
– Tam są schody. Ale żeby się do nich dostać, trzeba przejść przez kupę torów. Musisz uważać na pociągi.
– Dobra.
– I nie wleź przypadkiem na trzecią szynę.
– Co to takiego?
– Przewód trakcyjny. Złota szyna. Jest złotego koloru. Wyraźnie ją widać.
Zlazłem z wagonu i ruszyłem w poprzek torowisk, ostrożnie stąpając nad szynami. Dwaj starsi kolesie patrzyli, jak się oddalam. Naprawdę była tam złota szyna. Przeszedłem nad nią unosząc nogi bardzo wysoko.
A potem pomknąłem po tych schodach na złamanie karku, niemal z nich spadając. Po drugiej stronie ulicy był jakiś bar.