38156.fb2 Faktotum - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

Faktotum - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 43

41

Ciągle jeszcze miałem ten sam samochód za trzydzieści pięć dolarów. Konie rwały się do biegu. My rwaliśmy się do gry. Żadne z nas – ani Jane, ani ja – nie miało pojęcia o koniach; mieliśmy za to fart. W tamtych czasach w programie było osiem gonitw, a nie dziewięć. Stosowaliśmy magiczną formułę: „Harmatz w ósmej”. Dżokej Willi Harmatz wybijał się nieco ponad przeciętną, ale miał problemy z utrzymaniem wagi – tak jak obecnie Howard Grant. Studiując zestawienia wyników, zauważyliśmy, że często zdarzało mu się pogodzić faworytów w ostatniej gonitwie, a wypłaty były wtedy całkiem spore.

Nie graliśmy codziennie. Czasem byliśmy rano tak chorzy z przepicia, że nie mogliśmy zwlec się z łóżka. Wówczas wstawaliśmy wczesnym popołudniem, wychodziliśmy na miasto, by odwiedzić sklep monopolowy, wpaść na godzinę lub dwie do jakiegoś baru, posłuchać grającej szafy, popatrzyć na pijaków, popalić papieroski, posłuchać martwego śmiechu – miłe to było życie.

Naprawdę mieliśmy szczęście. Wyglądało na to, że trafialiśmy na tor we właściwe dni.

– No popatrz! – mówiłem jej. – On już lego numeru nie powtórzy… To niemożliwe.

I oto znów pojawiał się Willi Harmatz, by powtórzyć swój stary numer z wyjściem na prostą, to on wyłaniał się w ostatniej chwili z oparów wódy i smutku – poczciwy, stary Willi, typowany 16 do jednego, 8 do jednego, 9 do dwóch. Jedyny człowiek, który ustawicznie nas ratował, podczas gdy reszta świata dawno dała sobie z tym spokój i zobojętniała na nasz los.

Samochód za trzydzieści pięć dolarów prawie zawsze dawał się uruchomić. To nie stanowiło problemu; problem tkwił w tym, jak zapalić przednie światła. Po ósmej gonitwie zawsze było już bardzo ciemno. Jane zwykle upierała się, by zabrać z domu butelkę portwajnu. Trzymała pod ręką w torebce. Potem obalaliśmy parę piw na trybunach, a gdy szło nam dobrze, przenosiliśmy się do „wyścigowego” baru i tam piliśmy głównie szkocką z wodą sodową. Byłem już wcześniej karany za jazdę po pijanemu, a tu nagle docierało do mojej świadomości, że znowu prowadzę nie oświetlony wóz, nie bardzo wiedząc, dokąd jadę.

– Nie martw się, mała – mówiłem. – Wpadniemy w następną dziurę i zaraz się zapalą.

Na szczęście mieliśmy połamane resory.

– Jest dziura! Uważaj na kapelusz!

– Nie mam kapelusza! Wciskałem gaz do dechy.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Jane podskakiwała w górę i w dół, trzymając się swej butelki, a ja, wczepiony w kierownicę, wypatrywałem odrobiny światła na drodze. Tłukąc tak wóz po wybojach, zawsze udawało się włączyć reflektory. Czasem wcześniej, czasem później, ale zawsze się zapalały.