38156.fb2
Wybraliśmy się do Los Alamitos. Była sobota. Wyścigi na jedną czwartą mili były wtedy zupełną nowością. Po upływie osiemnastu sekund człowiek dowiadywał się, czy jest szczęściarzem, czy pechowcem. Trybuny składały się w tamtych czasach z rzędów zwykłych, nie pomalowanych dech. Kiedy przyjechaliśmy, zaczynało robić się tłoczno, zarezerwowaliśmy więc sobie dwa miejsca, rozkładając na nich gazety, po czym zeszliśmy do baru, by przestudiować program…
Gdzieś tak po czwartej gonitwie byliśmy 18$ do przodu (nie licząc wydatków) Po obstawieniu następnego wyścigu wróciliśmy na trybunę i podeszliśmy do naszych miejsc. Na pozostawionych przez nas gazetach siedział jakiś niski, siwowłosy, starszy facet.
– Przepraszam pana, to nasze miejsca.
– Nie ma tu miejsc rezerwowanych.
– Wiem, ale istnieje taki grzecznościowy zwyczaj… No, wie pan, niektórzy ludzie… biedni, tacy jak ja i pan, przychodzą tu wcześniej. Nie stać ich na bilety do loży, więc rozkładają gazety, aby zająć sobie miejsca. To taki niepisany kodeks grzecznościowy… Bo, widzi pan, jeśli my, biedni, nie będziemy postępować wobec siebie przyzwoicie, to nikt inny…
– NIE MA tu miejsc rezerwowanych.
Rozparł się jeszcze bardziej na naszych gazetach.
– Siadaj, Jane. Ja postoję.
Próbowała usiąść, ale nie bardzo miała gdzie.
– Posuń się pan trochę – powiedziałem. – Jeśli nie potrafisz być dżentelmenem, to nie bądź przynajmniej świnią.
Troszkę się posunął. Mój koń, typowany 7do 2, miał biec na zewnętrznym torze. Został potrącony na starcie i musiał nadrobić stracony dystans. Udało mu się to w ostatniej sekundzie: przyszedł łeb w łeb z typowanym 6 do 5 faworytem. Miała zadecydować fotokomórka. Czekałem, mając nadzieję, że wygram. Wywiesili numer tego drugiego konia. Umoczyłem 20$.
– Chodźmy się czegoś napić.
W barze również znajdowała się tablica totalizatora. Gdy weszliśmy do środka, zdążono już na niej wywiesić notowania koni biegnących w następnej gonitwie. Zamówiliśmy drinki u faceta o wyglądzie polarnego niedźwiedzia. Jane spojrzała w lustro. Widać było, że martwią ją worki pod oczami i obwisłe policzki. Ja się w lustrach nigdy nie przeglądałem.
– Widziałeś tego starucha, co nas podsiadł? Ma tupet. Cwany, stary lis.
– Nie lubię takich typów.
– Chciał cię sprawdzić.
– A co człowiek może zrobić takiemu staremu?
– Gdyby był młody, to też byś mu nic nie zrobił.
Sprawdziłem notowania totalizatora. Trójoki Piotruś, typowany9 do 2, wydał mi się tak samo dobry, jak dwa najmocniej obstawiane konie. Gdy dopiliśmy drinki, postawiłem na niego 5$. Wróciliśmyna trybunę. Tamten stary nadal siedział na naszych miejscach. Jane usiadła obok niego. Ich nogi się stykały.
– Z czego pan się utrzymuje? – zagadnęła.
– Z pośrednictwa w handlu nieruchomościami. 'Zarabiam sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Na czysto, po potrąceniu podatków.
– To dlaczego nie wykupisz pan sobie rezerwowanego miejsca? – spytałem.
– Nie mam takiego obowiązku.
Jane przycisnęła się do niego biodrem. Obdarzyła go najmilszym ze swych uśmiechów.
– Jakie ty masz piękne niebieskie oczy – powiedziała.
– Eee…
– Jak się nazywasz?
– Tony Endicott.
– A ja Jane Meadows. Znajomi nazywają mnie Misty.
Wprowadzili konie do startboksów. Bomba poszła w górę. Trójoki Piotruś wystartował najlepiej i cały czas prowadził o łeb. Na ostatnich pięćdziesięciu metrach dosiadający go chłopak wyjął bat, dał mu trochę po zadzie, ale tuż przed celownikiem ten drugi z faworytów wykonał ostatni zryw. Znowu rozstrzygnąć miała fotokomórka, a ja straciłem nadzieję na wygraną.
– Poczęstujesz mnie papierosem? – spytała, nowego znajomego Jane.
Endicott poczęstował ją. Włożyła papierosa do ust, przywierajcie do niego bokiem, a on podał jej ogień. Spojrzeli sobie w oczy. Nachyliłem się i chwyciłem go za kołnierz koszuli. Zaczął posapywać, ale nie poluzowałem chwytu.
– Zajął pan moje miejsce.
– Owszem. I co mi zrobisz?
– Spójrz pod swoje stopy. Wiesz, co jest pod tą ławką? Dziura. A cztery piętra niżej ziemia. Chcesz, żebym cię spuścił na dół?
– Do tego trzeba chłopa z jajami.
Wywiesili numer tego drugiego faworyta. Przegrałem. Wepchnąłem mu jedną nogę w szparę pod ławką. Wierzgał nią w powietrzu. Walczył i był zdumiewająco silny. Wbił mi zęby w lewe ucho; czułem, że za chwilę mi je odgryzie. Zacisnąłem mu palce na gardle i zacząłem go dusić. Z jego szyi wyrastał długi siwy włos. Próbował złapać haust powietrza, otworzył usta i wtedy udało mi się oswobodzić ucho. Wepchnąłem mu drugą nogę w szparę. W moim mózgu pojawił się na sekundę obrazek spokojnej, opanowanej, nieskalanie pięknej Zsy Zsy Gabor. Naszyjnik z pereł, nabrzmiałepiersi wylewające się w głębokiego dekoltu. A potem usta, które nigdy nie miały być moje, wyszeptały: NIE. Starzec wisiał pod trybuną wczepiony palcami w ławkę. Rozgiąłem mu pałce jednej dłoni. Rozgiąłem mu palce drugiej. Poszybował w dół. Spadał powoli. Gruchnął o ziemię, odbił się wyżej, niż można było tego oczekiwać, gruchnął jeszcze raz, znowu się troszkę odbił, opadł – i znieruchomiał. Nie widać było ani śladu krwi. Wokół nas panowała cisza. Ludzie siedzieli nachyleni nad swymi programami.
– Chodź, idziemy – powiedziałem do Jane.
Wyszliśmy boczną bramą. Gracze wciąż jeszcze napływali na tor. Było piękne, ciepłe popołudnie. Delikatnie ciepłe, nie za gorące. Przeszliśmy wzdłuż ogrodzenia, minęliśmy budynek pawilonu i zwróciwszy wzrok ku wschodniemu krańcowi toru, zobaczyliśmy przez dziury w drucianej siatce, jak konie wychodzą ze stajni, by zrobić małe kółko na padoku obok trybun. Dotarliśmy na parking. Wsiedliśmy do samochodu i po chwili jechaliśmy już z powrotem w kierunku miasta: najpierw obok wież wiertniczych i zbiorników na ropę, a potem przez otwarte wiejskie tereny, mijając spokojne i schludne farmy, stogi siana, złote i postrzępione, grzejące się w popołudniowym słońcu, niegdyś białe stodoły, przycupnięte na pagórkach maleńkie farmerskie domki, tchnące ciepłem i spokojem. Gdy wróciliśmy do naszego mieszkania, okazało się, że nie mamy nic do picia. Wysłałem Jane po jakiś alkohol. A potem siedzieliśmy i piliśmy, prawie ze sobą nie rozmawiając.