38156.fb2
Na kursie przygotowawczym było nas czterdziestu lub pięćdziesięciu. Siedzieliśmy w małych ławkach, przyśrubowanych rzędami do podłogi. Każda ławka miała płaski blacik, coś w rodzaju podpórki pod prawą rękę. Przypominało to dawne czasy – lekcje chemii lub biologii.
Smithson sprawdzał listę obecności.
– Peters!
– Jestem.
– Calloway.
– Uhm.
– McBride.
(Cisza.)
– McBride?
– Ee… Jestem.
Sprawdzanie listy trwało nadal. To dobrze, że tyle jest ofert pracy, myślałem sobie. A jednocześnie martwiłem się tym, że każą nam pewnie ze sobą rywalizować. Dobór naturalny. Szanse przetrwania mają najlepiej przystosowani. W Ameryce zawszę byli ludzie szukający pracy. Zawsze było tylu tych człowieczków do wzięcia. A ja chciałem być pisarzem. Jak większość. Nie każdy myślał o tym, żeby zostać dentystą lub mechanikiem samochodowym, natomiast każdemu wydawało się oczywiste, że może zostać pisarzem. Wśród tych pięćdziesięciu facetów siedzących na tej sali znalazłoby się pewnie z piętnastu takich, którzy uważali się za pisarzy. Prawie każdy używa słów i potrafi je zapisać – czyli że prawie każdy może być literatem. Na szczęście jednak większość ludzi nie zostaje pisarzami, ani nawet kierowcami taksówek, a niektórym – a nawet wielu – nie udaje się niestety zostać nikim.
Smithson skończył sprawdzanie listy i powiódł wzrokiem po sali.
– Zebraliśmy się tu… – zaczął, po czym przerwał w pół zdania. Patrzył na siedzącego w pierwszym rzędzie czarnego mężczyznę. – Spencer?
– Słucham?
– Zdjąłeś z czapki firmową blachę, prawda?
– Tak.
– No widzisz… Wyobraź sobie, że siedzisz w taksówce z czapką naciągniętą na uszy jak Doug McArthur, a tu nagle jakaś starsza pani z torbą pełną zakupów podchodzi, żeby wziąć taryfę, widzi, że siedzisz rozwalony z ręką wywieszoną przez okienko, i co ona sobie wtedy pomyśli? Pomyśli, że na pewno jeździsz jak wariat i nie pojedzie z tobą. Wsiądzie do autobusu. Takie numery dobre są w armii, ale nie w naszej firmie.
Spencer podniósł z podłogi blachę i przyczepił ją z powrotem do czapki. Zależało mu na tej robocie.
– No widzicie… Większość facetów uważa się za dobrych kierowców. A prawda jest taka, że bardzo niewielu ludzi potrafi prowadzić. Potrafią tylko kręcić kółkiem. Ilekroć jadę ulicą, zdumiewa mnie, że co parę sekund nie zdarza się wypadek. Każdego dnia widzę dwóch lub trzech ludzi, którzy przejeżdżają po prostu na czerwonych światłach, tak jakby w ogóle ich nie było. Nie jestem kaznodzieją, ale mogę powiedzieć wam tyle: warunki, w jakich żyją ludzie, doprowadzają, ich do wariactwa i to wariactwo objawia się tym, że tak właśnie prowadzą swe samochody. Nie jestem tu po to, aby pouczać was, jak macie żyć. Będziecie musieli zwrócić się w tej sprawie do waszego rabina, księdza albo do kurwy z sąsiedztwa. Jestem tu po to, żeby nauczyć was prowadzić taksówkę. Staram się, aby firma nadal płaciła niskie składki ubezpieczeniowe. Mam za zadanie ustawić wszystko tak, żeby przyszli taksówkarze wracali co wieczór do domu cali i zdrowi.
– O, kurde! – westchnął siedzący obok mnie chłopaczek. – Ten stary Smithson to jest ktoś, no nie?
– Poeta. Każdy człowiek jest poetą – mruknąłem.
– No więc… – Smithson powtórnie stracił wątek. – McBride! Obudź się, do jasnej cholery, i słuchaj, co mówię… No więc… jaka jest jedyna sytuacja, w której człowiek może stracić panowanie nad taksówką?
– Kiedy mu stanie? – spytał jakiś menel z Południa.
– Mendoza, jeśli nie potrafisz prowadzić, kiedy ci stanie, to nie będziemy mieli z ciebie pożytku. Niektórzy z naszych najlepszych kierowców jeżdżą z suchostojem przez cały dzień i przez całą noc.
Chłopcy odpowiedzieli śmiechem.
– No więc jaka jest jedyna sytuacja, w której człowiek może stracić panowanie nad taksówką?
Nikt nie odpowiedział. Podniosłem do góry rękę.
– Słucham cię, Chinaski?
– Człowiek może stracić panowanie nad taksówką, gdy kicha.
– Tak jest. To jest właściwa odpowiedź.
Znowu poczułem się prymusem. Zupełnie jak za dawnych lat w miejskim koledżu Los Angeles: złe stopnie, ale w gębie mocny.
– No dobrze. A więc jeśli zachce nam się kichać, to co wówczas robimy?
W momencie gdy podnosiłem ponownie rękę, otwarły się drzwi i do sali wszedł jakiś człowiek. Przemierzył przejście pomiędzy rzędami ławek i zatrzymał się naprzeciw mnie.
– Nazywasz się Chinaski?
– Tak.
Gwałtownym, gniewnym niemal gestem zerwał mi taksówkarską czapkę z głowy. Wszyscy się na mnie gapili. Twarz Smithsona nie wyrażała żadnych emocji.
– Chodź ze mną – powiedział ów człowiek.
Wyszedłem za nim z sali wykładowej. Poprowadził mnie do swojego biura.
– Siadaj.
Usiadłem.
– Sprawdziliśmy cię, Chinaski.
– Tak?
– Byłeś osiemnaście razy karany za zwykłe opilstwo i raz za prowadzenie po pijanemu.
– Wiedziałem, że jeśli o tym napiszę, to mnie nie przyjmiecie.
– Oszukałeś nas.
– Przestałem pić.
– To nie ma żadnego znaczenia. Podałeś fałszywe dane w kwestionariuszu i jesteś zdyskwalifikowany.
Wstałem i wyszedłem bez słowa. Powędrowałem chodnikiem obok Gmachu Rakowego. Wróciłem do naszego mieszkania. Jane leżała w łóżku. Miała na sobie podartą różową halkę. Jedno z ramiączek spięte było agrafką. Zdążyła już się upić.
– Jak ci poszło, staruszku?
– Nie przyjęli mnie na taksówkarza.
– A to czemu?
– Nie chcą mieć u siebie homoseksualistów.
– Ach, tak. W lodówce jest wino. Nalej sobie szklankę i chodź do łóżka.
Tak też zrobiłem.