38248.fb2 Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Palce flecisty

Wąska uliczka spała jeszcze. Lekka poranna mgła zawisła między chylącymi się frontami domów, mieszała się ze swędem wystygłych kominków, w których w ciągu nocy wygasł ogień, i gdy pierwsze promienie słońca łaskotały szczyty dachów niewielkich, koślawych chat, wszystko wyglądało jak zanurzone w delikatnym świetle z sennego marzenia. W niektórych ciemnych zakamarkach leżeli na gołej ziemi śpiący żebracy, podobni do kopczyków ziemi, owinięci aż po czubek głowy w potargane koce. W śmieciach grzebało z zapałem kilka małych gryzoni, na tyle sytych, by łaskawie omijać śpiących, niektóre z nich odważyły się podejść, węsząc, aż na środek uliczki, do wąskiego rynsztoka, w którym leniwie szemrała woda.

Przestraszone odskoczyły na bok i jak za pociągnięciem sznurka zniknęły w swoich norach, gdy szczelnie osłonięta postać nadeszła szybkim krokiem, dysząc, potykając się, pospiesznie skradając z jednego cienia w drugi, w końcu dotarła do domu nauczyciela gry na flecie Opura. Głucho zabrzmiały dwa uderzenia kołatką.

W tym momencie na piętrze domu obudził się z niespokojnego snu stary człowiek, patrzył w sufit i zastanawiał się, czy słyszany przed chwilą hałas pochodził ze snu, czy był rzeczywistością. Wtedy stukanie rozległo się ponownie. Więc jawa. Odrzucił kołdrę, wsunął stopy w pantofle, sięgnął po znoszony szlafrok i założył go, podchodząc do okna, by je otworzyć. Spojrzał w dół na ulicę, pustą, opuszczoną, cuchnącą jak każdego ranka zjełczałym tłuszczem.

Z cienia u stóp domu wynurzył się nieśmiało chłopiec, spojrzał w górę na Opura, odrzucając chustę, która osłaniała mu twarz. Mistrz zobaczył jasne loki okalające oblicze, którego nie spodziewał się zobaczyć już nigdy w życiu. – Ty?!

– Pomóżcie mi, mistrzu – wyszeptał wychudły chłopak. – Uciekłem.

Nagła radość, która wypełniła serce staruszka, ustąpiła miejsca bolesnemu otrzeźwieniu. Przez jedno mgnienie oka zdawało mu się, że będzie znowu tak, jak dawniej.

– Czekaj – powiedział. – Już schodzę.

Ten chłopak, co on najlepszego narobił? Opur smutno potrząsał głową, spiesząc schodami w dół. Ściągnął na siebie nieszczęście. To nie skończy się dobrze. Opur wiedział o tym, jednak w głębi serca pragnął uwierzyć w coś dokładnie przeciwnego.

Otworzył ciężką zasuwę. Przed nim stał chłopiec, drżący i przerażony patrzył na niego wielkimi, niebieskimi oczyma, niegdyś pełnymi zaufania i natchnienia. Teraz ta twarz była naznaczona strachem i niedostatkiem.

– Wejdź – powiedział stary flecista, wciąż niepewny, czy powinien się cieszyć, czy bać. Ale gdy chłopak wszedł do wąskiej, ciemnej sieni, schylając się pod niskim sufitem, wziął go po prostu w ramiona, nie zastanawiając się więcej.

– Mistrzu Opurze, musicie mnie ukryć – wyszeptał łamiącym się głosem chłopiec. – Gonią mnie. Szukają.

– Pomogę ci, Piwano – wymruczał Opur i wsłuchał się w brzmienie tego imienia, którego nie wymawiał od dnia, gdy cech właśnie tego chłopca, najlepszego z jego uczniów, najzdolniejszego wirtuoza trójfletu, jaki kiedykolwiek grał na tym instrumencie, wyznaczył do służby na cesarskim statku.

– Chcę znów grać na trójflecie, mistrzu. Będziecie mnie uczyć? – Broda chłopca drżała. Był u kresu sił.

Opur miękko i, miał nadzieję, uspokajająco, poklepał go po ramieniu.

– Oczywiście, mój chłopcze. Ale najpierw musisz się wyspać. Chodź.

Zdjął wielki obraz, za którym ukryte były drzwi do piwnicy i odstawił go na bok. Piwano zszedł za nim schodami do pomieszczenia, którego podłogę stanowiło gliniane klepisko, a ściany były z surowej cegły. Jeden ze starych, zakurzonych regałów obracał się na niewidocznych osiach, otwierał dojście do drugiej, ukrytej piwnicznej izby, w której postawiono łóżko, olejną lampę i trochę zapasów żywności. Nie pierwszy raz w życiu sędziwy nauczyciel gry na flecie miał ukrywać uciekiniera.

Nie minęło kilka chwil, a chłopiec już zasnął. Spał z otwartymi ustami, chwilami wstrzymywał oddech, by potem dysząc łapać powietrze. Jedna ręka kurczowo dygocząc, drapała niewidoczną przeszkodę, rozluźnił ją dopiero po dłuższej chwili.

Opur z westchnieniem pokiwał głową. Ostrożnie podniósł olejną lampę i przestawił ją w bezpieczne miejsce. Potem zostawił śpiącego chłopca samego, zamknął ukryte drzwi i wrócił na górę. Przez moment wahał się, czy sam też ma się jeszcze położyć, w końcu jednak zdecydował inaczej.

Zamiast spać, przygotował sobie śniadanie i zjadł je w milczeniu o pierwszym brzasku dnia, załatwił kilka domowych obowiązków, potem poszedł na górę do pokoju ćwiczeń, by zasiąść nad starymi zeszytami nutowymi.

Tego dnia pierwsza uczennica przyszła krótko przed południem.

– Przykro mi z powodu opłaty za lekcje – zaczęła paplać, gdy tylko otwarł drzwi. – Wiem, że dziś jest termin, myślałam o tym już w zeszłym tygodniu, przez cały czas. Chcę przez to powiedzieć, że nie zapomniałam…

– Tak, tak – niechętnie przytaknął Opur.

– Chodzi o to, że muszę czekać na mego brata; lada dzień przyjedzie do miasta – właściwie już dawno powinien tu być. Trzeba wam wiedzieć, że jeździ z handlarzem Tertujakiem i zawsze, gdy wraca z trasy, daje mi pieniądze, ile tylko potrzebuję. A na handlarza Tertujaka już tu czekają, możecie spytać, kogo chcecie…

– W porządku – przerwał niecierpliwie nauczyciel i ruchem głowy wskazał schody prowadzące do pokoju ćwiczeń. – Zapłacisz następnym razem. Zaczynajmy już.

Opur odczuwał brak snu. Musi odzyskać równowagę, na ile tylko zdoła. Usiedli naprzeciw siebie na dwóch poduszkach i, gdy kobieta wyjęła trójflet i nuty do ćwiczeń, Opur przykazał jej zamknąć oczy i wsłuchać się we własny oddech.

Sam zrobił to samo. Poczuł, jak opuszcza go niepokój. Wewnętrzne opanowanie było ważne. Bez wewnętrznego wyciszenia nie było mowy o tym, by grać na tak trudnym instrumencie, jak trójflet.

Zgodnie ze swym zwyczajem, Opur sięgnął najpierw po własny instrument i zagrał krótki utwór. Potem pozwolił uczennicy, by znów otworzyła oczy.

– Kiedy będę potrafiła zagrać coś takiego, mistrzu? – spytała cicho.

– To było PAU-LO-NO – wyjaśnił spokojnie Opur – najłatwiejszy z utworów klasycznych. To będzie pierwszy grany przez ciebie klasyczny utwór. Ale, jak wszystkie przekazane nam utwory na flet, jest wielogłosowy – a to znaczy, że musisz najpierw opanować grę jednogłosową. Posłuchajmy, jak wychodzą ci ćwiczenia.

Przyłożyła trójflet do ust i dmuchnęła. Po grze Opura zabrzmiało to jak koszmarny fałsz i sędziwy mistrz musiał, jak to się często zdarzało, z całych sił powstrzymać wykrzywiający mu twarz grymas cierpienia.

– Nie, nie, jeszcze raz pierwsze ćwiczenie. Musisz przede wszystkim starać się grać czystym dźwiękiem…

Trójflet składał się z trzech oddzielnych fletów, każdy o ośmiu otworach, zakrywanych opuszkami poszczególnych części palców. Z tej przyczyny flety były osobliwie wygięte w kształcie litery S, by można było dopasować je do dłoni grającego i do różnej długości palców. Każdy wykonano z innego materiału, jeden z drewna, drugi z kości i trzeci z metalu. Każdy z trzech fletów nadawał dźwiękowi inną barwę, a gdy grało się na wszystkich równocześnie, powstawało to niepowtarzalne brzmienie, z którego od wieków słynęły trójflety.

– Musisz zwracać uwagę na mały palec, trzymaj go luźno, ma być sprężysty i mieć swobodę ruchów. Trzeba go wyprostować, bo tego wymaga rozmieszczenie dziurek, ale nie powinien przez to utracić ruchliwości…

Warunkiem gry na trójflecie były długie, giętkie palce o wyraźnie zaznaczonych cząstkach. Szczególną zaletą był długi mały palec. Gra nie polegała tylko na tym, by, jak przy zwykłym flecie, równomiernie zakrywać i odsłaniać otwory. Grali tak tylko początkujący, gdy poznawali podstawy techniki gry i wiedzy muzycznej. Zaawansowany muzyk grał wielogłosowo. Dzięki umiejętnemu zginaniu i odchylaniu poszczególnych palców wydobywał z każdego fletu inny dźwięk; potrafił na przykład tak unieść środkowe części palców, by zakryć dziurki na obu zewnętrznych fletach, zostawiając otwarte we flecie środkowym.

– Dobrze, spróbuj teraz zagrać ćwiczenie dziewiąte. Jest w nim już krótki kawałek dwugłosowy, o, tutaj. W tym miejscu podniesiesz dwa dolne palce, tak, żeby otworzyć dziurki w dwu zewnętrznych fletach, a w środkowym zamkniesz je końcówkami palców. Spróbuj.

Był dziś zbyt niecierpliwy, mimo, że próbował się opanować. Uczennica naprawdę starała się, gdy przestawała się na chwilę wiercić, udawało jej się grać w miarę przyzwoicie.

– Stop, stop. Ten symbol oznacza, że masz językiem zamknąć w ustniku otwory dwóch fletów i dmuchać tylko w jeden, aż do tego miejsca. Jeszcze raz i zwróć uwagę na różnicę.

Pod koniec lekcji dziewczyna była uszczęśliwiona, że udało jej się jako tako zagrać nowe ćwiczenie, zaś Opur poczuł ulgę, że zajęcia dobiegły końca. Udało mu się pożegnać ją, nie przeciągając rozmowy.

Potem zaraz pospieszył do piwnicy, żeby zobaczyć, jak czuje się Piwano.

Chłopiec siedział oparty plecami o ścianę i zajadał z apetytem zapasy, które znalazł w swej kryjówce. Sprawiał wrażenie obudzonego przed chwilą, ale wyglądał znacznie lepiej niż rano. Gdy Opur otwarł ukryte drzwi, uśmiechnął się zadowolony.

– Opowiedz mi o wszystkim – zażądał staruszek. – Po kolei.

Piwano odłożył chleb i opowiadał. O ciężkim szkoleniu, przez które musiał przejść, o szorstkim, grubo ciosanym otoczeniu, w którym przyszło mu żyć na pokładzie cesarskich statków kosmicznych. O obcych, niegościnnych światach, wyniszczającej pracy, chorobach i złośliwych napaściach innych członków załogi.

– Przepędzali mnie, gdy grałem, chowałem się w maszynowni, żeby ćwiczyć – opowiadał drżącym głosem. – Potem połamali mój flet, a gdy próbowałem zrobić sobie nowy, połamali go także.

Opurowi, słuchającemu historii chłopca, zdawało się, że piersi ściska mu stalowa obręcz.

– Naraziłeś się na wielkie niebezpieczeństwo, Piwano – z powagą wyraził swoje wątpliwości. – Zdezerterowałeś ze służby cesarskiej. Za to grozi kara śmierci!

– Mistrzu, nie mogę być żeglarzem! – krzyknął Piwano. – Nie mogę tak dłużej. Jeśli miałbym dalej żyć w ten sposób, to wolę umrzeć. Nie chodzi o służbę cesarzowi; oczywiście kocham cesarza, ale… – Zawiesił głos.

– Ale jeszcze bardziej kochasz flet, prawda?

Piwano skinął głową.

– Tak.

Opur milczał zamyślony. Nie wiedział, jak postąpić. Sam był stary; nie obawiał się o siebie, wszystko jedno, co się wydarzy. Bał się tylko o chłopca.

Dezercja była ciężkim przestępstwem, na tyle znał prawo obowiązujące w cesarskiej flocie. Nawet, gdyby Piwano zgłosił się dobrowolnie, spotkałaby go surowa kara, prawdopodobnie wiele lat karnej służby na jakiejś niecywilizowanej planecie. Dla takiego kruchego, wrażliwego chłopca równałoby się to wyrokowi śmierci.

– Mistrzu, czy mogę znów dostać flet? – spytał Piwano.

Opur przyjrzał mu się. W oczach chłopca ciągle jeszcze zauważał blask tego całkowitego, bezwzględnego oddania czemuś większemu od niego samego; ten blask, który stary nauczyciel gry na flecie odkrył już u ośmiolatka.

– Chodź – powiedział.

Weszli do izby szkolnej. Piwano zabłysły oczy, gdy ponownie znalazł się w dużym pokoju, w którym spędził wiele lat swojego dzieciństwa; poczuł, jakby niewidzialna moc na nowo napełniała go życiem.

Opur podszedł do okien wychodzących na uliczkę i upewnił się, że nie było na niej widać żołnierzy cechu. Potem skinął na chłopca, by ten podszedł do niego.

– Piwano, jestem gotów ukrywać cię, jeśli będzie trzeba, nawet przez wiele lat – oświadczył poważnie. – Ale nie wolno ci nigdy wyjść z domu, nawet, jeśli na zewnątrz nie będzie nic podejrzanego – nigdy. Cech ma przebranych informatorów, nikt nie wie, kto jest na ich żołdzie. Powinieneś też trzymać się z daleka od okien. Na dole w kryjówce możesz grać na flecie; przynajmniej w ciągu dnia nie dochodzi stamtąd na ulicę żaden dźwięk. Zgadzasz się?

Piwano skinął głową.

– Gdyby jednak kiedyś doszło do tego, że będziesz musiał uciekać, pokażę ci drogę, znaną tylko nielicznym wtajemniczonym. – Opur wskazał na cofnięty od ulicy budynek, naprzeciw swego domu, wciśnięty między wystawę sprzedawcy koszyków a bufet brudnej, ciemnej garkuchni. – To pralnia. Musisz do niej pobiec. Z przodu od razu widać, że na podwórku za domem urządzono suszarnię, zawsze suszą się tam ręczniki. Między ręcznikami nie będzie cię widać. Ścigający pomyślą natychmiast o wyjściach, prowadzących z suszarni na sąsiednią uliczkę. Ale ty skręcisz od razu w lewo i wejdziesz od tyłu do jadłodajni. Tam jest w podłodze klapa prowadząca do piwnicy, na dole zobaczysz regał taki jak u mnie, który odchylisz na bok. Wejście prowadzi do długiego, bardzo długiego korytarza, którym dojdziesz do sieci wodociągowej miasta. Znaczy to, że nawet gdyby wydało się, którędy tam wszedłeś, masz tysiące możliwych wyjść.

Piwano znowu przytaknął. Opur bywał świadkiem, jak ten chłopiec błyskawicznie zapamiętywał nuty całych utworów; teraz był pewien, że wszystko zrozumiał i nigdy nie zapomni.

Podszedł do szafy, w której przechowywał swoje nuty, książki i instrumenty. Po krótkim zastanowieniu wyjął odrapany futerał, otwarł go i wyjął trójflet, który podał Piwano.

– To bardzo, bardzo stary flet, przechowywałem go od dawna na specjalną okazję – wyjaśnił. – Myślę, że ta szczególna chwila nadeszła.

Piwano uważnie wziął w ręce instrument, obracał i przyglądał mu się.

– Jest jakiś inny – powiedział.

– Zamiast kościanego fletu jest szklany – Opur zamknął pusty futerał i odłożył go. – Szkło zmatowiało ze starości. Będziesz musiał się przyzwyczaić, szklany flet ma ostrzejszy dźwięk od kościanego.

Piwano ostrożnie przyłożył trójflet do ust i objął palcami trzy wijące się flety. Dmuchnął akord. Zabrzmiał przenikliwie i fałszywie. Staruszek uśmiechnął się.

– Poradzisz sobie.

Dziesięć dni później cesarski statek kosmiczny odleciał. Przez cały czas widać było w oddali tego srebrnego kolosa, jak stoi na starej, wyboistej płycie portu kosmicznego. Jednak tego ranka powietrze nad miastem zadudniło śpiewem silników statku i Opur z Piwanem śledzili razem z okna, jak błyszczący metalicznym połyskiem pojazd kosmiczny wznosi się nad domami, najpierw ociężale, potem coraz szybciej, wyżej i wyżej, aż zmienił się w mikroskopijny punkt, który znikł wysoko na niebie. Cisza, która potem nastała, była jak wyzwolenie.

– Teraz też nie możesz być lekkomyślny, Piwano – upomniał stary. – Oni odlecieli, nie wrócą wcześniej niż za dwa lata. Ale cech nie przestanie ciebie szukać.

Mijały miesiące. Piwano odzyskał dawną wirtuozerię; godzinami przesiadywał w swej kryjówce i grał klasyczne utwory, szlifował technikę, próbował wariacji, niezmordowanie i bez odpoczynku. Opur siedział czasem przy nim i po prostu przysłuchiwał się, niekiedy grali w duecie. I tak nie mógł go już niemal niczego nauczyć.

Piwano płonął zachwytem. Po krótkim czasie odważył się grać najtrudniejsze utwory; te, które nawet Opurowi zawsze sprawiały trudności. Ku oszołomieniu mistrza chłopiec poradził sobie nawet z wykonaniem HA-KAO-TA, jednego z klasycznych utworów, uchodzących za prawie niemożliwe do zagrania.

– Co to za słowa pod nutami? – spytał Piwano, gdy Opur położył przed nim stary rękopis.

– Transkrypcje zapomnianego języka – powiedział mistrz. – Wszystkie klasyczne utwory na trójflet są bardzo stare, niektóre mają sto tysięcy lat albo więcej. Są nawet mistrzowie, którzy twierdzą, że trójflet jest starszy od gwiazd i że to z jego brzmienia został stworzony świat. Ale to oczywiście nonsens.

– A czy wiadomo, co te słowa znaczą?

Opur skinął głową.

– Chodź za mną.

Z piwnicy weszli do sali ćwiczeń. Opur podszedł do małego stolika stojącego pod oknem wychodzącym na uliczkę i wziął leżącą na nim szkatułę, ozdobioną wytartymi rzeźbionymi wzorami.

– Stare utwory na flet są w rzeczywistości opowieściami, napisanymi w starym, zapomnianym języku. Słowa tego języka nie brzmią tak, jak my mówimy, ale są sekwencjami dźwięków trójfletu. W tej szkatule przechowuję klucz do tego języka. To tajemnica mistrzów trójfletu.

Podniósł wieczko skrzyneczki. Leżał w niej jego własny flet, a z nim plik starych papierów, odpisy nut i ręczne notatki, częściowo pożółkłe i kruche.

Piwano wziął zapiski, wręczone mu przez Opura i przyjrzał im się. Skinął lekko głową, gdy zrozumiał zasadę: długość dźwięków, rytm i akcent były zgodne z wymaganiami utworu muzycznego, podczas gdy sekwencje dźwięków i szeregi akordów oznaczały słowa i pojęcia.

– Częściowo odczytałem te historie. Najstarsze mówią o Złotym Wieku, kiedy panował dostatek i szczęście, rządzili mądrzy, dobrotliwi królowie. Inne utwory opowiadają o okrutnej wojnie, od której rozpoczęła się era ciemności, o ostatnim królu, od tysiącleci samotnie uwięzionym w zamku, który nie może robić nic innego, jak tylko stale płakać nad losem swego ludu.

Odłożył papiery na miejsce i zamknął pokrywę.

– Przed śmiercią przekażę ci tę szkatułę, zostaniesz moim następcą – wyjaśnił.

Nadszedł koniec roku i rozpoczął się czas przygotowań do dorocznego koncertu uczniów. Opur zadawał sobie pytanie, czy krąg grających na trójflecie i nielicznych słuchaczy, najczęściej ich krewnych i przyjaciół, rozrośnie się kiedyś tak, że nie pomieści ich w sali ćwiczeń. Wyglądało jednak raczej na to, że z każdym rokiem publiczności ubywa. Mimo to koncert był ważny, gdyż wyznaczał uczniom jakiś cel, a konkurencja z innymi pozwalała ocenić krytycznie własną grę.

Koncert był już blisko, gdy Piwano oświadczył, że też chciałby zagrać.

– Nie – zdecydowanie odparł Opur. – To zbyt ryzykowne.

– Dlaczego? – upierał się Piwano. – Myślisz, że wśród publiczności będzie szpieg cechu? Przecież znasz wszystkich, od lat przychodzą ci sami.

– Jak sądzisz, jak szybko rozejdzie się wiadomość, że ktoś zagrał HA-KAO-TA? Nie bądź lekkomyślny, Piwano.

Piwano zacisnął pięści.

– Mistrzu, ja muszę zagrać. Nie mogę wiecznie siedzieć w piwnicy i grać tylko dla siebie. To… nie jest pełne, rozumiesz? Sztuka staje się naprawdę sztuką dopiero, gdy dociera się z nią do innych ludzi. Jeśli gram, a nikt tego nie słyszy, to nie ma żadnej różnicy, czy gram, czy nie.

Mistrz fletu poczuł, jak rośnie w nim złość i strach o chłopca. Ale znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że Piwano i tak zawsze w końcu zrobi, co sam uważa za słuszne, nawet, jeśli miałoby go to kosztować życie.

– Więc dobrze, niech będzie – poddał się. – Ale tylko pod jednym warunkiem: nie zagrasz żadnych trudnych utworów, nic, co mogłoby zwrócić uwagę. Zagrasz łatwe wielogłosowe utwory, które grają też inni. Nic trudniejszego od SHEN-TA-NO. – Mówił to śmiertelnie poważnie. Był gotowy zagrozić Piwano, że go wyrzuci, gdyby ten nie zaakceptował warunków.

Ale Piwano skinął głową z wdzięcznością.

– W porządku, mistrzu.

Mimo to Opur oczekiwał koncertu z niedobrym przeczuciem. Jego napięcie udzieliło się też pozostałym uczniom i wprowadziło między nich nerwowość. Nigdy przedtem nie było mu tak trudno dokonać niezbędnych przygotowań. Niezliczoną ilość razy zmieniał kolejność występów, równie często przestawiał usadzenie widowni; nie zadowalało go obicie krzeseł, niemal pokłócił się z kucharzem z jadłodajni, który miał przygotować napoje i skromny poczęstunek.

Wreszcie nadszedł wieczór koncertu. Opur osobiście witał przy drzwiach wszystkich gości; na górze w pokoju koncertowym jedna z uczennic wskazywała im miejsca. Wszyscy przyszli w swych najlepszych ubraniach, jednak wśród ludzi mieszkających w tej części miasta nie oznaczało to wielkiej elegancji. Opur jako mały chłopiec uczestniczył kiedyś w koncercie, który jego własny mistrz dał w centrum; czasem opanowywało go podejrzenie, że organizowanymi przez siebie występami próbuje naśladować rozrzutny przepych tamtego dnia, a udaje mu się uzyskać tylko parodię święta.

Jak było w zwyczaju, na rozpoczęcie mistrz powiedział kilka słów, krótko omówił miniony rok i objaśnił niektóre utwory z programu. Potem rozpoczęli swoje występy najmłodsi początkujący – sprawdzona praktyka, gdyż najczęściej cierpieli wielką tremę i źle byłoby kazać im czekać zbyt długo.

Początek przeciągał się. Pierwszy uczeń zapomniał powtórzyć dźwięk, gdy to zauważył, wypadł z rytmu i zaczął grać coraz szybciej, żeby mieć swój występ już za sobą. Na niektórych twarzach pojawiły się wyrozumiałe uśmiechy, mimo wszystko nagrodzono go oklaskami, gdy kłaniał się zarumieniony aż po czubek głowy. Druga uczennica, starsza kobieta, nawet Opura zaskoczyła niezwykłą płynnością swej gry; najwyraźniej tym razem naprawdę ćwiczyła. Stopniowo koncert nabierał prężności, momentami było naprawdę nieźle i Opur czuł, jak powoli opada z niego napięcie, które nie chciało opuścić go w ostatnich dniach.

Potem zaczął grać Piwano.

W momencie, gdy przyłożył do ust swój trójflet i dmuchnął pierwsze dźwięki, przez słuchaczy przeszło jakby szarpnięcie. Nagle pomieszczenie wypełniło się elektrycznością. Głowy podniosły się i plecy wyprostowały, jak pociągnięte niewidzialnymi nitkami. W chwili, gdy wydobył z fletu pierwszy dźwięk, stało się jasne, że wschodzi tutaj gwiazda. Wcześniej powietrze pełne było dźwięków jak odcienie szarości, te były barwne. Poprzednio czuło się wysiłek wkładany w miarę udaną grę, teraz widziano osiąganą bez trudu doskonałość. Jakby rozwiały się chmury i przedarł się przez nie promień czystego światła.

Piwano grał PAU-NO-KAO, prosty wielogłosowy utwór, grany wcześniej przez innego ucznia. Nie grał nic ponad to, co grali już inni przed nim – ale jak on to grał!

Nawet Opur, choć słyszał go grającego nieskończenie trudniejsze rzeczy i miał dla niego najwyższe uznanie, słuchał jak urzeczony. To było objawienie. Zdawało się, że w tym prostym utworze ów szczupły chłopiec o jasnych włosach przerasta sam siebie, jakby jednym kwantowym skokiem wzniósł się na nowy poziom gry na trójflecie. Łatwym utworem zdeklasował wszystkich pozostałych, odesłał ich z powrotem na miejsca, raz na zawsze pokazał, kto w tym pokoju jest początkujący, a kto mistrzem. Potem nikt nie będzie mógł przypomnieć sobie żadnego innego utworu, wszyscy zapamiętają ten.

Jego palce tańczyły bez trudu i lekko nad fletami, jak inni oddychają albo mówią, śmieją się i kochają. Nie zadowolił się wielogłosowością utworu, lecz wykorzystał fakt, że flet metalowy miał inną barwę dźwięku niż drewniany, zamieniał dźwięki między nimi, tworząc instynktowne, przeciwbieżne ruchy; bawił się skłonnością szklanego fletu do wchodzenia w ostry dyszkant przy nadmiernie mocnym dmuchnięciu, w ten sposób dodał niektórym pasażom dramatyzmu, jakiego nigdy wcześniej nie słyszano.

Inni grali na trójfletach – ten człowiek stopił się w jedno z instrumentem, zapomniał się całkowicie, w zupełnym oddaniu.

Większość słuchaczy nie poznała, co właściwie robił, jednak każdy czuł, że odbywało się coś niesłychanego, że dano im tutaj, w tym małym ubogim pokoju zajrzeć w zapomniany, cudowny świat. Bóg był obecny. Stawał się Bóg. Tańczył w muzyce, jakiej ludzie nie słyszeli od tysięcy lat i każdy wstrzymał oddech.

A gdy się to skończyło i Piwano w zadumie przyjmował oklaski, Opura opanował strach.

Przyszli dwa dni później, krótko przed wschodem słońca. Weszli bez uprzedzenia i nim Opur podniósł się z pościeli, cały dom pełen był żołnierzy, szorstkich rozkazów i tupotu wojskowych butów.

Czarnobrody olbrzym w skórzanym mundurze, jaki nosiły patrole cechu, podszedł do nauczyciela.

– Jesteście Opur? – spytał wyniośle.

– Tak.

– Jesteście podejrzani o ukrywanie zbiegłego żeglarza cesarskiej floty.

Choć wszystko w nim drżało, odpowiedział na spojrzenie żołnierza opanowanym chłodem.

– Nie wiem nic o żadnym żeglarzu, wyjaśnił.

– Tak? – Brodacz zmrużył jedno oko, drugim przyglądając mu się gniewnie. – Cóż, zobaczymy. Moi ludzie przeszukują dom.

Nie mógł się temu sprzeciwić. Opur z całej siły starał się nie stracić opanowania i wyglądać na nie zainteresowanego całym zajściem. Może dopisze im szczęście.

Ale szczęście nie dopisało. Dwóch żołnierzy przywlokło po schodach przerażonego Piwano i pokazało go śmiejącemu się triumfalnie dowódcy.

– No więc – krzyknął. – Ładowacz Piwano, trzeci oddział ładowaczy na statku KARA. Wcześniej czy później znajdujemy ich wszystkich. I wszyscy, wszyscy tego żałują.

Mistrz fletu stanął przed dowódcą patrolu i upadł na kolana.

– Proszę, zlitujcie się – błagał. – On jest złym żeglarzem, ale dobrym flecistą. Jego skarbem nie są silne ramiona cesarskiego żeglarza, ale palce flecisty…

Dowódca spojrzał pogardliwie na staruszka.

– Jeśli palce flecisty przeszkadzają mu w służbie cesarzowi, naszemu panu, to naszym obowiązkiem jest mu pomóc – zakpił i chwycił prawą dłoń Piwano, by przycisnąć ją do poręczy schodów. Potem sięgnął po swoją ciężką drewnianą pałkę.

Opura ogarnęło nagłe przerażenie, gdy pojął, że ten człowiek zamierza połamać palce Piwano. Bez chwili namysłu poderwał się i z całej siły, zwielokrotnionej strachem o ucznia, uderzył żołnierza w brzuch. Dowódca, który niczego nie spodziewał się mniej, niż napaści ze strony sędziwego nauczyciela gry na flecie, zachłystując się powietrzem, zgiął się wpół, potknął i upadł. Chłopiec uwolnił się.

– Biegnij!

Piwano ruszył nagle z chyżością łasicy, jakiej Opur nie widział jeszcze nigdy u swego rozmarzonego wychowanka, wyjąwszy jego grę na flecie. Chłopiec śmiałym susem skoczył przez poręcz schodów w dół, nim którykolwiek z żołnierzy zdążył zareagować.

Opur poderwał się i rzucił do okna, gwałtownie je otworzył i chwycił szkatułkę ze swym własnym fletem. Na dole Piwano właśnie wybiegał z domu.

– Mistrzu Piwano! – krzyknął Opur i rzucił mu skrzynkę.

Piwano zatrzymał się, złapał szkatułę i rzucił swemu nauczycielowi ostatni, nierozsądnie szelmowski uśmiech. Potem zerwał się, ruszył gwałtownie i zniknął w szerokich drzwiach pralni.

Żołnierze deptali mu po piętach. Przed pralnią zatrzymali się, jeden wydawał rozkazy, podzielili się, rozbiegli, chcąc zablokować sąsiednie uliczki w nadziei, że w ten sposób okrążą zbiega.

Opur poczuł na ramieniu ciężką dłoń jednego z żołnierzy i poddając się, zamknął oczy. Światło było uratowane i przekazane następnemu pokoleniu. Nic więcej nie mógł zrobić.