38248.fb2
To samotna planeta, najsamotniej sza planeta wszechświata, jego najbardziej przeklęte miejsce. Brak tu jakiejkolwiek nadziei. Ciężkie niebo o nieodmiennie ołowianoszarej barwie zaciągnięte ponurymi chmurami, w nocy nie widać gwiazd, nigdy. Ta planeta miała kiedyś nazwę, ale któż ją jeszcze pamięta? Reszta kosmosu zapomniała o tym świecie, o jego mieszkańcach i ich losie, zapomniała jego nazwy.
Gdzieś na tej planecie znajdziesz rozległą, opustoszałą równinę, sięgającą aż po linię widnokręgu i jeszcze dalej. Nic na niej nie rośnie, nic nie żyje, żaden krzew, nawet źdźbło trawy, żadna roślina ani zwierzę, wszędzie tylko szara skała i szary pył. Choćby znalazł się ktoś, kto zapragnąłby przemierzyć tę płaską przestrzeń, będzie maszerował całe dnie i tygodnie, nie napotykając żadnego wzniesienia ani doliny, nie znajdzie nic do picia ani do jedzenia, nie zyska żadnego urozmaicenia prócz wschodów i zachodów posępnej słonecznej tarczy – aż pewnego dnia dostrzegłby na horyzoncie sylwetkę wielkiej budowli: pałacu łez.
Kruche wieżyczki sterczą wysoko ku niebu, jak wyszczerbione zęby starego wojownika, który nie podda się, póki żyw. Z tych wieżyczek rozlegały się niegdyś wieczorami fanfary grane przez strojnie ubranych trębaczy – ale to już tak dawno…
Gdyby można było przekręcić z powrotem tarczę czasu, daleko, daleko wstecz, wtedy wcale nie byłoby tu równiny. Wszędzie, gdzie teraz jest starta na gładko skała, stałyby domy, ciągnęłyby się ulice, rozpościerały wspaniałe place. Wówczas było tu ogromne miasto, stolica potężnego królestwa. Szerokie drogi rozchodziły się we wszystkich kierunkach nieba, dalej, niż sięgnąć okiem i przecinały jak przesieki gęsty las okazałych budynków. Ruch na alejach i placach nigdy nie ustawał, wszystko jedno, w dzień czy w noc. Zresztą w tym mieście, stale pogrążonym w złocistym blasku, nigdy nie zapadała prawdziwa noc. Jego mieszkańcy żyli szczęśliwie i dostatnio, a gdy ktoś wznosił wzrok ku niebu, widział srebrzyste cielska międzygwiezdnych statków kosmicznych, zostawiające na czystym niebie swe ślady – obłoki, nim wylądowały w handlowym porcie lotniczym lub opuściły atmosferę planety, zdążając ze swymi ładunkami ku dalekim celom, do którejś z gwiazd, jakich miliony skrzyły w górze i wabiły z oddali.
Lecz potem gwiazdy zgasły…
Nie pozostało nic z miasta, które kiedyś zdawało się nieśmiertelne, niepokonane. Można by kopać do woli, a nie znalazłoby się żadnego śladu żyjących tu dawniej ludzi. Żadnych zasypanych resztek fundamentów, żadnych wskazówek o biegu nieistniejących już ulic, nic. Trwają wciąż tylko dzień i noc, upał i chłód, czasem deszcz i wiecznie wiejący nad równiną wiatr, przemiatający szarobury pył, który bezlitośnie i nieustannie wżera się w kamienne ozdoby pałacu, jedynego stojącego tu jeszcze budynku. Dawniej, gdy byli tu jeszcze ludzie, uważali pałac za najpiękniejszą budowlę galaktyki. Lecz niszcząca siła czasu nie pozostawiła żadnych śladów dawnej urody: kamienne rozety wież, niegdyś porównywane do rozkwitających pąków kwiatów, teraz oszlifowane zmieniły się w nieforemne szare bryły, a z pełnych artyzmu płaskorzeźb na ścianach, dla zobaczenia których ludzie przebywali wiele lat świetlnych, nie pozostały nawet ślady pozwalające się domyślić, gdzie się kiedyś znajdowały. Pałac pogrążony jest w rozkładzie i opuszczeniu. Popękane mury i zapadnięte dachy nie chronią przed wiatrem ani deszczem. Chłód i upał szarpią resztki murów, czasem odpadnie kamień, potoczy się odłamek. Poza tym nic się nie dzieje. Na żadnym z dziedzińców ani korytarzy nie widać śladów ludzkiego życia.
Jedyna część budynku, która jest zupełnie nietknięta, to sama sala tronowa. Dumnymi, wysokimi oknami wznosi się nad ruiną i gruzami, a tajemnicze moce uchroniły przed zniszczeniem subtelnie cyzelowane ornamenty pod oknami, zapomniane ozdoby gzymsów i głębokie ryflowanie kolumn.
Sala tronowa to potężna hala, której sklepienie podpierają liczne kolumny. Niewyobrażalnie dawno urządzano tu zbytkowne ceremonie, wygłaszano przejmujące mowy i prowadzono pełne goryczy rokowania. Sala ta widziała wiele zwycięstw i równie wiele klęsk. Nie – o jedną klęskę za dużo…
Od tego czasu ogromny portal wejściowy pozostaje zamknięty i opieczętowany. Złote inkrustacje na wewnętrznej stronie skrzydła drzwi zachowały się jeszcze, lecz nie można ich zobaczyć. Są zakryte wielkim portretem, oświetlanym rzędem wiecznie świecących lampek.
Złoty tron władcy stoi naprzeciw na podeście. Na nim, bez ruchu, siedzi jedyna żywa istota, którą jeszcze kryją te mury: władca we własnej osobie. Siedzi bez drgnienia, wyprostowany, ręce złożone na podłokietnikach. Można by wziąć go za martwą naturę, gdyby jego oczy nie patrzyły umęczonym spojrzeniem, a klatka piersiowa nie wznosiła się i opuszczała równomiernie.
Z okna może widzieć równinę wokół pałacu, aż po horyzont. Na stole przed nim stoją dwa wielkie monitory, które dawno, dawno temu działały i pokazywały obrazy z miejscowości położonych jeszcze dalej. Ale kiedyś obrazy zaczęły blaknąć, aż potem na ekranach widać było już tylko szare migotanie, przez lata i stulecia. Wreszcie najpierw jeden, potem drugi ekran zgasł. Od tego czasu urządzenia stoją czarne i milczące, bezużyteczne dla władcy.
Spojrzenie w okno trafia zawsze na taki sam widok: monotonnie szara równina, przechodząca gdzieś w oddali w monotonnie szare niebo. Tam na zewnątrz nic się nie dzieje, nic się nie zmienia.
Władca często życzyłby sobie oszaleć i równie często zadaje sobie pytanie, czy może już oszalał. Lecz wie, że nie jest szaleńcem i nigdy nim nie zostanie.
Od czasu do czasu spada gdzieś gwiazda, władca wiele dni rozkoszuje się tym niespodziewanym dźwiękiem, ciągle na nowo odtwarza go w uchu, by wysmakować do końca, gdyż brak tu innych rozrywek.
Szkło, z którego wykonano okienne szyby, poddane w przeciągu eonów sile grawitacji, nieskończenie powoli spływało w dół. Z biegiem stuleci wysokie szklane szyby stawały się grubsze przy dolnej krawędzi, a cieńsze przy górnej, aż pewnego dnia otwarły się u szczytu i dały wiatrowi dostęp do pogrążonej w ciszy sali tronowej, najpierw gwizdał, jakby ociągając się, potem jego śpiew zmienił się w tryumfalne wycie.
Od tego czasu szyby poddawały się dalej i dalej i dziś wiatr hula po sali tak samo, jak nad równiną. I przynosi kurz.
Kosztowna kryształowa podłoga jest niewidoczna, pokryta pyłem. Kurz osiadł na obrazach i statuetkach, na ścianach, na wyściełanych siedzeniach krzeseł, nawet na ciele władcy. Pokrył jego ramiona i dłonie, łono, stopy i włosy. Jego twarz jest szara od kurzu, tylko łzy płynące z oczu zostawiają ślady na pomarszczonych policzkach, wzdłuż nosa, na górnej wardze i szyi, rozpływają się, rysując siateczkę na kołnierzu płaszcza koronacyjnego, niegdyś purpurowo czerwonego, teraz wyblakłego i szarego.
Władca widzi wokół siebie rozpad i czeka z niewypowiedzianą tęsknotą, aż maszyna za jego tronem wreszcie przestanie działać, jak wszystko poza nią, i pozwoli mu umrzeć.
Siedzi tak więc bez ruchu, lecz nie z własnej woli. Siedzi, gdyż kiedyś wszystkie mięśnie i ścięgna w jego ciele zostały przecięte, a każde włókno nerwowe nieodwracalnie przepalone. Ledwie widoczne stalowe klamry trzymają czaszkę, na stałe przykręconą do oparcia tronu. Na wysokości potylicy wnikają pod skórę głowy, są przykręcone do kości skroniowych i sięgają aż pod kość jarzmową, gdzie zapewniają proste ustawienie czerepu. Dodatkowe klamry podtrzymują dolną szczękę, która bez nich opadłaby w dół.
Za tronem stoi potężna, bezgłośnie pracująca maszyna, która od tysięcy lat utrzymuje przy życiu ciało władcy. Od maszyny do pleców prowadzą rury, grubości męskich ramion, niewidoczne dla obserwatora, gdyby taki wszedł do sali. To one sprawiają, że klatka piersiowa ciągle oddycha, a serce stale bije, to one zaopatrują mózg i inne organy w pożywienie i tlen.
Oczy są jedyną częścią ciała władcy, którą jest w stanie poruszać. Może przelewać tyle łez, ile zechce i gdyby nie parowały, cała sala zatopiona byłaby wodą wypłakanych przez niego łez. Może patrzeć, gdzie zapragnie, ale od długiego, długiego czasu wpatruje się już tylko w obraz przed sobą. To ponury, ironiczny obraz, który przez wszystkie epoki nie utracił nic ze swego okropieństwa: portret jego pogromcy. Władca wpatruje się w to oblicze i czeka na ułaskawienie – czeka, czeka, czeka i płacze.