38248.fb2 Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Gdy znów ujrzymy gwiazdy

Ognisko było małe, ledwie starczało, by mimo wściekłego chłodu doprowadzić do wrzenia zawartość zawieszonego nad ogniem garnka. Siedzieli wokół szerokim kręgiem, kobiety, dzieci i plemienni starcy, milcząco wpatrywali się w zmęczone płomienie, żując niespiesznie. Pogrążeni w zamyśleniu próbowali wydłużyć jedzenie pospolitej mdłej papki, nabieranej palcami z wyszczerbionych drewnianych misek.

Rzucane przez ogień światło słabo rozjaśniało zimne skały otaczające zgromadzonych. Smutno błąkało się po zniszczonych twarzach, na których trudy wypełniającej ich całe życie ucieczki wyryły swój ślad. Nie mieli w nocy innego światła. Wielkie niebo nad nimi trwało czarne, jak nieskończenie głęboka przepaść.

Cheun był w tej grupie jedynym wojownikiem. W milczeniu jadł swą papkę, wiedząc, że się nią nie nasyci. Sytość – od chwili, gdy ostatnio czuł się syty, minęły już lata. Wtedy mieszkali jeszcze w dolinach nad rzeką, z tłustymi pastwiskami i żyzną ziemią. Teraz te doliny były w rękach wroga, a pastwiska zniknęły na zawsze pod szarą masą, którą pokrywał każdy wyrwany im skrawek ziemi.

Cheun jadł teraz szybciej. Musi wrócić do mężczyzn, trzymających straż na wzniesieniu. Oni też byli głodni i czekali na jego powrót.

Kątem oka widział, jak stary Soleun odstawia pękniętą miskę i z przelotnym uśmiechem głaszcze się po brzuchu, z przyzwyczajenia, właśnie tak, jakby był najedzony i zadowolony. Cheun rzucił mu krótkie spojrzenie. Wiedział, co teraz nastąpi.

– Niebo nie zawsze było ciemne – zaczął opowiadać Soleun piskliwym głosem starca. – Nie zawsze wraz z nadejściem nocy przygniatała ludzi ciemność. Kiedyś, przed niewyobrażalnie długim czasem, tak dawno, że deszcz dawno zmył do morza wszystkie góry, które wówczas były młode – wtedy w nocy na firmamencie nieba widniały gwiazdy.

Dzieci lubiły te opowieści starego. Cheun niechętnie skrzywił twarz. Uniknięcie starczego zdziecinnienia było wystarczającym powodem, by szukać śmierci wojownika.

– Gwiazdy… Choć minęło już tak wiele czasu, z naszej mowy nie znikło to słowo – dalej w zamyśleniu ciągnął Soleun. – Mimo, że żadne żywe oko nie widziało nigdy ani jednej gwiazdy, jednak z przekazów naszych przodków wiemy, że gwiazda to mały punkcik słabo świecący na nocnym niebie. Były ich na niebie tysiące i tysiące tysięcy. Wtedy sklepienie nieba w nocy, wysadzane wspaniale migoczącymi światełkami, przypominało drogocenną biżuterię, w którą wprawiono duże i małe brylanty. Lecz zjawili się wrogowie. Przyszli do naszego świata z innego, wrogiego, i gwiazdy zgasły. Od tamtej pory nocą niebo jest ciemne i przytłacza nasze dusze.

Słowa starego i święta powaga, z jaką je wypowiadał, wyzwoliły w Cheunie wzruszenie, aż przeszedł mu po plecach dreszcz, który natychmiast go zirytował.

– Od tej chwili wrogowie nas prześladują. Krok za krokiem przepędzają, zabijają i czynią nasz świat niemożliwym do zamieszkania. Nikt nie wie, dlaczego to robią. Wypędzają nas i powiększają Szarą Ziemię, coraz dalej i dalej. Na pozór wyglądają na ludzi jak my, lecz w rzeczywistości są sługami Złego. Są nieprzyjaciółmi nie tylko naszymi, ale wszelkiego życia, chcą, by pewnego dnia Szara Ziemia pokryła cały świat, żeby nie było już nic innego, tylko Szara Ziemia a na jej środku pałac, który nazywają pałacem łez. My jednak wiemy, że nasi wrogowie służą Złu, wiemy, że z tego powodu czeka ich ostateczna klęska. Zło nie może trwać samo z siebie. Może pokonają nas, lecz w końcu poniosą klęskę i popadną w zapomnienie. My może zginiemy, lecz będziemy żyć wiecznie. Wszystkie te potworności pewnego dnia się skończą. Nadejdzie dzień, w którym na nowo zabłysną gwiazdy. A kiedy znów zobaczymy gwiazdy, będziemy wybawieni.

Przy tych słowach twarze dzieci podniosły się w ciemność i przeraziły na widok ciążącej nad nimi pustki. Wzrok starszych pozostał tępo skierowany na ziemię, a powiew ich oddechów bielił się mgliście w poświacie małego ogniska.

Pewnego dnia. Nikt nie wiedział, kiedy to nastąpi. Prawdopodobnie, nim nadejdzie ów dzień, deszcz spłucze z oblicza świata także góry wznoszące się wokół nich.

Choć nie wyjadł jeszcze wszystkiego ze swej miski, Cheun wstał z gniewną gwałtownością. Nieuważnie podał miskę siedzącej obok kobiecie i opuścił krąg, odchodząc w ciemność.

Tutaj nie widział już nic. Posuwając się naprzód, dotykał skał, w górę, drogą, dokładnie zapamiętaną za dnia. Ważny był każdy szmer; rejestrował najmniejszą zmianę echa powtarzającego odgłos jego kroków. Ścieżka była stroma i niebezpieczna.

Miał zadyszkę, gdy dotarł do wartowni, urządzonej na przeciwległym zboczu łańcucha górskiego. Ktoś przywitał go klepnięciem w ramię. Cheun chwycił dłoń i rozpoznał Onnena, wodza plemienia.

– Cheun! Co słychać na dole? Starcy znów pocieszają się bajaniem?

Cheun węszył gniewnie. Wyczuwał obecność innych mężczyzn, szmer ich oddechów i poruszeń. W powietrzu czuć było strach i złość – obezwładniające zwątpienie, świadomość, że nie ma sposobu, by obronić się przed wrogiem.

– Soleun opowiada stare legendy. Mówi, że musimy tylko poczekać, a wrogowie sami – własną złośliwością – doprowadzą do swej klęski.

W ciemności zabrzmiały pojedyncze śmiechy, twarde i urwane, jak szczeknięcia. Wiatr, ledwie tu wyczuwalny, jednak kąśliwie zimny, sprawił, że Cheun poczuł na twarzy ból. Dziurki nosa zdawały się zamarzać od wewnątrz i tracił w nich czucie.

– Działo się coś na granicy? – rzucił pytanie w nieprzeniknioną noc.

– Nic – powiedział ktoś.

Cheun po omacku podszedł do przodu, aż zobaczył dolinę po przeciwnej stronie wzniesienia. Tam dojrzał inne światło, światło wroga. Ledwie widoczny, ciemnoniebieski świetlny rąbek wskazywał przebieg umocnionej granicy. Promienie były tak rozproszone, że nie dało się rozpoznać żadnych szczegółów, tylko kanciaste kontury kolosalnych maszyn, ustawionych wzdłuż granicy.

Cheun przypomniał sobie, jak będąc dzieckiem, pierwszy raz ujrzał ten widok. Wcześniej granica była ciągnącym się bez końca niepozornym ogrodzeniem z drutu zabijającego uderzeniem pioruna każdego, kto zanadto się do niego zbliżył. Drut nocami żarzył się błękitnym światłem niczym nieustanna pogróżka. Pewnego dnia pojawiły się maszyny, powoli, jak wielkie zwierzęta z szarej stali. Nadjechały niekończącym się ciągiem i uformowały tyralierę, jedna przy drugiej, aż w końcu front jadących maszyn rozciągał się od horyzontu po horyzont.

Stał tam i czekał, co nastąpi. Jego plemię nie czekało; spakowali swój niewielki dobytek i odeszli. Lecz z oddali widział jeszcze: przyszli ludzie i rozebrali płot. I choć był tak młody, jednak pojął, że robili to po to, by otworzyć drogę dla Szarej Ziemi, dla wroga, który chce zabić ich wszystkich, mimo że nic mu nie zrobili.

I tak już było zawsze. Ciągle musieli uciekać, coraz wyżej na północ, robiło się coraz zimniej i mieli coraz mniej jedzenia. Czasem musieli walczyć z innymi plemionami, na których tereny wdarli się, uciekając przed wrogiem. A teraz dotarli na skraj skalistego Masywu Północnego. Pozostała im już tylko droga na śmiertelnie zimne, bezpłodne pustkowie, gdzie nadejdzie ich koniec wśród nagich skał i stromych wąwozów.

– O czym myślisz, Cheun? – znienacka spytał Onnen tuż przy nim.

Cofnął się. Nie słyszał podchodzącego przywódcy, tak bardzo pogrążony był w rozmyślaniach i wspomnieniach.

– Nie wiem, dokąd tym razem moglibyśmy uciec – wyjaśnił. – Została nam już tylko skalna pustynia, a za nią wieczny lód. Wszystko jedno, co zrobimy – możemy wybierać tylko między śmiercią szybką lub powolną.

– A co ty wybierasz?

– Ja zawsze wybieram walkę.

Onnen milczał przez chwilę.

– Planowałem, że gdy znów trzeba będzie wyruszyć, pójdziemy w kierunku wschodu słońca. Jeśli pogłoski nie kłamią, są tam ciepłe doliny, żyzna gleba i dobrze odkarmione zwierzęta. Lecz to długi marsz, żeby go przetrzymać, potrzebowalibyśmy następnych żniw. Atak nadchodzi za wcześnie. Wrogowie w najbliższych dniach ruszą naprzód i zniszczą ostatnie pola tam w dole, a jeśli jeszcze tutaj będziemy, zabiją i nas.

– Nie pozostaje nam więc nic innego, tylko uciekać i zostawić starych i osłabionych – stwierdził Cheun. Musiał kiedyś podczas ucieczki zostawić swą chorą matkę i z daleka przyglądać się, jak jej chata wali się, uderzona ognistym piorunem wroga.

– Mam inny plan – powiedział Onnen. – Spróbujemy ich zatrzymać.

Cheun nie był pewien, czy to wszystko nie jest tylko złym snem. Zatrzymać? Co wygadywał przywódca? Żadna broń nie była w stanie zrobić nawet drobnej rysy na stalowych kolosach wroga.

– Jak to sobie wyobrażasz?

– Chcę zabić jednego z nich i zdobyć jego broń – spokojnie wyjaśnił Onnen. – Nasza broń nie może się mierzyć z ich maszynami, ale jeśli skierujemy na nich ich własną broń, może będziemy mieli jakąś szansę.

To był sen. Koszmarny sen.

– Onnen, tych maszyn są tysiące. Nawet jeśli udałoby się zniszczyć jedną z nich, to nic nie zmieni…

– Ale jeśli zdobędziemy maszynę i zaatakujemy nią inne – to by coś zmieniło!

– Oni są mocniejsi, Onnen. Zniszczysz jedną, a na jej miejsce przyjedzie sto następnych.

Głos wodza stał się nagle cięty, niecierpliwy.

– Czy nie mówiłeś, że zawsze wybierasz walkę, Cheun?

Cheun milczał.

– Teraz mamy ostatnią okazję, by coś zrobić – tłumaczył Onnen. Położył dłoń na ramieniu Cheuna i ten, choć nie mógł tego widzieć, wiedział, że wódz wskazuje na równinę w dole, na granicę. – Rozmontowali płot miotający pioruny, a ich maszyny stoją wystarczająco szeroko, by mógł się między nimi przemknąć człowiek. Popatrz – przy niektórych maszynach światło jest bardzo, bardzo słabe. Możemy zakraść się pod osłoną ciemności, wejść na Szarą Ziemię i zaatakować od tyłu – na pewno nie liczą się z czymś takim. Poczekamy, aż któryś z nich pójdzie gdzieś sam i zabijemy go strzałą.

Cheun musiał przyznać, że Onnen dobrze przemyślał swój plan. Za dnia często widzieli pojedyncze osoby za szpalerem maszyn. Wprawdzie na Szarej Ziemi nie ma gdzie się schować, ale to nie będzie potrzebne, dopóki jest jeszcze ciemno. Uderzyliby od strony, z której wrogowie nie spodziewają się ataku, a ponieważ maszyny stoją otoczone swym bladoniebieskim światłem, oni widzieliby wroga, a on ich nie.

A lepiej było zginąć w walce niż w obozie chorych.

– Idę z tobą – powiedział Cheun.

Onnen klepnął go w ramię, zadowolony, z widoczną ulgą.

– Wiedziałem.

Gdy śmiałe przedsięwzięcie zostało postanowione, nie zwlekali ani chwili. Onnen zebrał wokół siebie ludzi i jeszcze raz wyjaśnił, co chcą zrobić. Jednemu z najmłodszych kazał zostać na straży, polecił sprawdzić broń – kamienne siekiery, oszczepy, łuki i strzały – i zaraz zaczęli schodzić w dół ku polom.

Odnajdowali ścieżkę także w mroku. Palcami wymacywali kamienie, suche gałęzie, kruszący się mech i zagłębienia w skale. Stopy posuwały się po żwirze, wyszukiwały stopnie, muldy i półki skalne. Każdy wiedział, kiedy musi się pochylić, a gdzie uważać, by nie spaść.

Cheun czuł, jak w jego sercu rodzi się pełna ironii złość i rozpala wolę walki. Dawniej często tłumił w sobie nienawiść do wrogów, by nie czuć bólu własnej słabości, całkowitej bezsilności, by się do niej nie przyznawać. Teraz sama myśl, że może uda im się zadać mocniejszemu wrogowi choćby tylko bolesną ranę, otwarła zapory nagromadzonej przez całe życie nienawiści i napełniła go energią nie znającą litości.

Przyszli tu z innego świata, by zabijać i niszczyć, jeżeli nawet kiedyś był po temu jakiś powód, nikt o nim nie pamiętał, odkąd ludzie sięgali pamięcią. A co będzie, gdy pewnego dnia dokończą swego bezsensownego dzieła, gdy zabiją wszystkich i pokryją cały świat szarym dywanem? Może, zastanowił się Cheun, było całkiem odwrotnie, niż opowiadały legendy. Może trzeba zniszczyć wrogów, by na nowo zobaczyć gwiazdy.

W końcu na podeszwach stóp poczuł wyschniętą trawę równiny. Miał sucho w ustach i wiedział, że pozostali czuli podobnie. Nikt nie odzywał się.

Maszerowali w kierunku niebieskiego żaru, przez suche, szeleszczące kępy traw, przez trzaskające zdradziecko kalekie zarośla i młode krzewy, rosnące na polach i nie mające nigdy dojrzeć. Otaczała ich czerń, ciągnąca się bez końca we wszystkich kierunkach, aż po ciemnoniebieskie migotanie przed nimi, które wyglądało jak szew od jednego krańca świata po drugi. Nie było słychać nic poza szmerem kroków i oddechów. Wszystkie zwierzęta, nawet najmniejsze gryzonie i owady uciekły od strefy Szarej Ziemi. Tylko oni maszerowali w jej kierunku.

Gdy minęli pola, Onnen zatrzymał grupę.

– Musimy dokładnie zastanowić się, którędy iść – wyszeptał. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdziemy parami. Każda para znajdzie inną szczelinę, przemknie między pojazdami, potem spotkamy się po drugiej stronie na Szarej Ziemi. Pójdziemy po kolei; nie wszyscy na raz. Czy ktoś ma lepszą propozycję?

Nikt nic nie powiedział. Dłonie macały w ciemności, w milczeniu utworzyli dwójki.

– Więc – naprzód! – syknął przywódca. Pierwsza para ruszyła. Po chwili w świetle granicznym zobaczyli kontury ciał dwóch młodych wojowników. Przy pojazdach wroga wydali się nieoczekiwanie drobni i delikatni, Cheun dopiero teraz uzmysłowił sobie, jak potężne były maszyny – ogromne, ponure góry metalu na opancerzonych kołach.

Mimowolnie potrząsnął głową. Wrogowie byli sługami Zła, tak, byli silniejsi, nieskończenie mocni. Byli zwycięzcami i pozostaną nimi po wsze czasy.

A im pozostała tylko honorowa śmierć. Przynosiła przynajmniej wyzwolenie od niekończącej się ucieczki i od pozbawionego nadziei cierpienia.

Dwa trzaski jak uderzenie pejczem przecięły mroźne powietrze i kazały czekającym skurczyć się. Z przerażeniem patrzyli, jak obaj wojownicy padają, machając bezładnie rękami.

– Stać! – krzyknął Onnen, by zatrzymać drugą grupę, która już ruszyła w drogę.

Stali bez ruchu i czekali. Nic się nie działo, wszystko trwało w ciszy.

– Musimy coś wymyślić – szepnął w końcu Onnen. – Wygląda na to, że nie ma przejścia, choć brak ogrodzenia. Musimy wymyślić coś innego…

Cheun wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia.

– To nie ma sensu, Onnen. Jeśli nie możemy wejść na Szarą Ziemię, nic nie poradzimy.

– Nie poddam się tak po prostu! – Zasyczał ze złością Onnen. – Musimy się jeszcze raz zastanowić…

Nagle powietrze wypełniło się niskim, buczącym dźwiękiem, narastającym powoli, przypominającym grzmoty w oddali. Cheun obrócił się, próbował odkryć jego źródło. Brzmiał groźnie.

– Atak – westchnął ktoś. – Zaczyna się.

– Jeszcze nigdy nie posuwali się nocą – upierał się tępo Onnen.

Do buczenia dołączyło wysokie brzęczenie, jakby ogromne stado komarów zbliżało się nieubłaganie. Robiło się coraz głośniejsze i ostrzejsze.

– A jednak – powiedział. – To oni.

Wtedy buchnęło na nich światło, nieznośnie jaskrawe po całkowitej ciemności, porażające w swej sięgającej od horyzontu po horyzont pełni. Tak niespodziewanie dotknęło nieprzygotowanych oczu, że wydawało się jaśniejsze od słońca, jaśniejsze niż sto słońc. Cheun przycisnął do zamkniętych oczu zaciśnięte w pięści dłonie, a i tak przenikało pod powieki, jakby ktoś je przez nie przeciskał i sprawiało ból. A potem ziemia pod ich stopami zadrżała. Wiedział, co to znaczy: maszyny wroga ruszyły i toczyły się naprzód, nieustannie, wprost na nich.

– Odwrót! – krzyknął i zrobił krok w tył, ciągle z zamkniętymi, łzawiącymi oczyma, palonymi przez światło jak przez ogień. Tępy grzmot szarych kolosów wypełniał powietrze, zgrzyt kół, trzask łamanych gałęzi i pękających kamieni. W jednej chwili zrobiło się tak głośno, że nie mógł słyszeć innych.

Wtedy pojawiły się znowu te ostre, wyjące dźwięki, po których zawsze następowały krzyki jego towarzyszy. Cheun biegł, biegł w imię swego życia i życia swego plemienia. Były w nim gniew i strach, oba przydawały jego stopom skrzydeł. Walka. To także mogła być walka. Czasem walka polegała na tym, by biec, uciekać przed mocniejszym wrogiem, by ze wszystkich sił starać się umknąć.

Znów trzask jak uderzenie pejczem daleko w tyle, ten był przeznaczony dla niego. Poczuł nagły jak błyskawica ból, przenikający całe ciało, który rzucił go w przód jak nieoczekiwane uderzenie w plecy. Nie ustając w biegu, mimowolnie sięgnął ręką do miejsca, skąd brał początek ból i przez łzy w oczach zobaczył na dłoni krew. Dużo krwi.

Wróg trafił go, ale on żył jeszcze. Nie poddawać się. Biec dalej. Wróg popełnił błąd. Nawet wróg robi czasem błąd. Nawet te kolosy nie miały nieograniczonej władzy. Był dostatecznie daleko, by móc uciec. Ucieknie. Uda mu się. Krwawi, tak, ale to nic nie znaczy. Walczyć. Biec. Biec coraz dalej. Zawsze wybierał walkę. Wyzwanie. On, wojownik. On, Cheun z plemienia Oneun. Dotarł do stóp gór, nim upadł, zdołał wspiąć się jeszcze kawałek ścieżką, oświetloną teraz jasnym światłem.

Tym razem to było to. Cheun leżał na plecach z zamkniętymi oczami, przyciskał ręce do rany i czuł, jak uchodzi z niego życie. Nieoczekiwanie jasno widział, że umrze, było mu tylko żal plemienia, które będzie musiało bez wojowników uciekać dalej we wrogą, martwą dal, aż wszyscy zginą.

Słyszał odgłosy nacierającego wroga, czuł na plecach beznadziejne drżenie ziemi i słyszał tysiąckrotne trzaski łamanych i miażdżonych roślin. Oddychał coraz ciężej. Więc tak wygląda koniec. Jego koniec. Przynajmniej wykrwawi się na długo przed tym, nim maszyny zaczną wspinać się pod górę. Wypełniła go samotność, dyszał, leżąc uczepiony ostatniej iskry życia. Zastanawiał się, czy jest ktoś, czyjej obecności pragnąłby teraz, lecz nikt nie przychodził mu do głowy. Taki więc był jego koniec: nędzny.

Nagle nastąpiła cisza i żadne więcej światło nie przenikało przez powieki. Cheun otworzył oczy. Nad sobą, na nieskończenie szerokim nocnym niebie, ujrzał gwiazdy.