38248.fb2
Supeł po suple, ciągle te same ruchy dłoni, zawiązujące stale takie same węzły na delikatnych włosach, nieskończenie cieniutkie i drobniutkie, z pokurczonymi dłońmi i zaczerwienionymi oczyma – a niemal nie posuwał się naprzód, choć bardzo się starał i spieszył. Każdą godzinę spędzał, kucając przy ramie tkackiej, przy której siedział już jego ojciec, a przed nim ojciec ojca i dziadek, przygarbiony i napięty, przy oku stara, na pół zmętniała soczewka, ramiona wsparte o deskę na wysokości piersi, samymi tylko drżącymi czubkami palców prowadził igłę tkacką. Supeł po suple tkał w gorączkowym pośpiechu, jakby ktoś go gonił, jakby walczył o życie; plecy bolały aż po kark, w skroniach pulsował dręczący ból głowy, uciskał mu oczy tak mocno, że czasem już nawet nie mógł rozpoznać igły tkackiej. Próbował nie słuchać tych nowych odgłosów wypełniających dom – głośnych, pełnych buntu dyskusji prowadzonych przez jego żony i córki na dole w kuchni, a przede wszystkim głosu dobywającego się z ustawionego tam przez nie urządzenia, wygłaszającego wyłącznie bluźniercze mowy.
Schodami prowadzącymi do pracowni tkackiej wspinały się ciężkie kroki. Nie mogły zostawić go w spokoju. Zamiast wypełniać swoje przydzielone im przez naturę obowiązki, cały dzień przesiadywały i paplały te głupie komunały o nowych czasach, stale ktoś przychodził z wizytą i włączał się w to nieustanne bredzenie. Parsknął i zaciągnął węzeł, nad którym akurat pracował. Nie odkładając soczewki powiększającej, sięgnął po następny z włosów, które przygotował obok na tekstylnej poduszce, czyściutko wyczesanych i pojedynczo przyciętych do odpowiedniej długości.
– Ostvan…
To była Garliada. Zacisnął szczęki, aż zabolały go zęby, ale nie odwrócił się.
– Ostvan, mój synu…
Ze złością zdarł z czoła opaskę przytrzymującą na czole starą lupę i gwałtownie odwrócił się do niej.
– Nie możecie zostawić mnie w spokoju? – krzyknął z poczerwieniałą od gniewu twarzą. – Nie możecie mnie wreszcie zostawić w spokoju? Jak długo będziecie jeszcze zaniedbywać swoje obowiązki i stale przeszkadzać mi w pracy?
Garliada tylko stała ze swoimi długimi, białymi jak gołąb włosami i patrzyła na niego. To zatroskane, współczujące spojrzenie jej jasnych oczu doprowadziło go do wściekłości.
– Czego chcesz? – wrzasnął na nią.
– Ostvan – powiedziała łagodnie. – Nie chcesz w końcu przestać?
– Nie zaczynaj z tym znowu! – krzyknął i odwrócił się od niej, przesunął soczewkę powiększającą z powrotem we właściwe położenie. Jego palce sięgnęły po igłę tkacką i następny włos.
– Ostvan, to, co robisz, nie ma sensu…
– Jestem tkaczem włosianych gobelinów, jak mój ojciec był tkaczem włosianych gobelinów, a przed nim jego ojciec i tak dalej. Co mam robić innego, niż tkać kobierzec?
– Ale nikt nie kupi twojego kobierca. Nie ma już handlarzy gobelinów. Cesarscy żeglarze już nie przylatują. Teraz jest inaczej.
– Kłamstwo. Wszystko kłamstwo.
– Ostvan…
Ten matczyny ton w jej głosie! Czemu nie może odejść? Czemu nie może po prostu pójść na dół do kuchni i zostawić go w spokoju, pozwolić bez przeszkód robić, co ma do zrobienia? To był jego obowiązek, święta służba, sens jego życia – kobierzec do cesarskiego pałacu… Nerwowymi ruchami wiązał supły, niedbale, pośpiesznie. Będzie je potem musiał wszystkie rozpruć, potem, gdy zostawią go w spokoju.
– Ostvan, proszę! Nie mogę na to patrzeć.
Szczęki bolały go ze złości.
– Nie powstrzymasz mnie. Jestem to winien mojemu ojcu. I mam zamiar spłacić ten dług!
Pracował dalej, szybko, gorączkowo, jakby miał jeszcze dziś skończyć cały wielki kobierzec. Wiązał supeł po suple, ciągle te same ruchy dłoni, szybko, szybko, stale te same węzły metodą przekazywaną od tysiącleci, delikatne i drobniutkie, na trzeszczącej ramie tkackiej, opierając się drżącymi ramionami o zatłuszczoną, wytartą deskę.
Nie odchodziła. Stała nadal w tym samym miejscu. Jej spojrzenie czuł boleśnie na plecach.
Ręce zaczęły mu drżeć, tak mocno, że musiał przerwać tkanie. Nie może tak pracować. Nie, dopóki ona tu stoi. Czemu w końcu nie pójdzie? Nie odwracał się, ściskał tylko kurczowo igłę tkacką i czekał. Oddychał z trudem.
– Jestem to winien memu ojcu i spłacę ten dług! – upierał się.
Milczała.
– I… – chciał dodać i przerwał.
Jeszcze raz zaczął:
– I… – dalej nie. To była granica, której nie mógł przekroczyć. Udało mu się sięgnąć po następny włos, próbował trafić nim w ucho igły tkackiej, ale ręce drżały zbyt mocno.
Nie odchodziła. Stała tu, milczała, po prostu czekała.
– Jestem to winien memu ojcu. I… i jestem to winien memu bratu! – wyrzucił z siebie, głosem rozdzierającym jak brzęk pękającego szkła.
I stało się to, co nie miało prawa zdarzyć się nigdy: igła tkacka wyślizgnęła mu się z dłoni, upadła na gobelin i rozerwała delikatną jak mgła fakturę; rysa szerokości dłoni, praca wielu lat.
Wtedy, nareszcie, przyszły łzy.