38248.fb2
Supeł po suple, dzień po dniu, przez całe życie, ciągle te same ruchy dłoni, stale takie same supły na delikatnych włosach, tak cieniutkie i drobniutkie, że z czasem palce poczęły drżeć, a oczy od stałego wytężania wzroku utraciły dawną ostrość widzenia – mimo to postępy były prawie niezauważalne; nawet, jeżeli miał dobry dzień i tak od świtu do zmierzchu udawało mu się wydłużyć włosiany kobierzec najwyżej o kawałek długości jednego paznokcia. Ślęczał więc nad skrzypiącą ramą, przy której siedział jeszcze jego ojciec, a wcześniej ojciec jego ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na poły zmętniały okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie, prowadził igłę samymi tylko koniuszkami palców. I tak wiązał supeł za supłem, metodą przekazywaną od pokoleń, aż wchodził w trans, w którym nareszcie było mu dobrze; znikał ból pleców i nie czuł już w kościach starości. Nasłuchiwał różnorodnych odgłosów domu zbudowanego przez dziadka jego pradziadka – wiatru, zawsze tak samo świszczącego nad dachem i wpadającego w otwarte okna, brzęku naczyń oraz rozmów jego żon i córek na dole w kuchni. Znał dobrze każdy z tych dźwięków. Rozróżniał głos akuszerki, od kilku dni mieszkającej w ich domu, gdyż Garliada, jego druga żona, czekała na rozwiązanie. Słyszał, jak zabrzęczał cicho dzwonek, potem drzwi otwarły się i szmer rozmów zabarwił się podnieceniem. Prawdopodobnie zjawiła się oczekiwana dziś handlarka, mająca przynieść artykuły spożywcze, tkaniny i różne inne rzeczy.
Potem schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami. To z pewnością jedna z żon, przynosi mu obiad. Na dole zaproszą teraz handlarkę do stołu, by dowiedzieć się najnowszych plotek i pozwolić wcisnąć sobie jakąś tandetę. Westchnął, dociągnął supeł, nad którym akurat pracował, odłożył soczewkę powiększającą i odwrócił się. To była Garliada, stała tam ze swoim olbrzymim brzuchem, trzymała w dłoniach parujący talerz i czekała, aż on niecierpliwym ruchem ręki przywoła ją bliżej.
– Co też sobie myślą te kobiety, żebyś ty, w twoim stanie, musiała pracować? – burknął. – Chcesz urodzić moją córkę na schodach?
– Czuję się dziś zupełnie dobrze, Ostvanie – odpowiedziała Garliada.
– Gdzie jest mój syn?
Ociągała się.
– Nie wiem.
– Sam się mogę domyślić! – parsknął Ostvan. – W mieście! W tej szkole! Żeby czytać książki, aż oczy go rozbolą i żeby nabijać sobie głowę bzdurami.
– Chciał naprawić ogrzewanie i powiedział, że musi wyjść kupić jakąś część.
Ostvan podniósł się ze swojego stołka i wyjął z jej rąk talerz.
– Przeklinam dzień, w którym zgodziłem się, żeby chodził do tej szkoły w mieście. Czy przedtem Bóg mi nie sprzyjał? Czyż nie podarował mi pięciu córek i dopiero potem syna, bym nie musiał uśmiercić żadnego dziecka? A czy włosy moich żon i córek nie mają tylu barw, że nie potrzebuję ich farbować i mogę tkać kobierzec godzien samego cesarza? Dlaczego coś musi przeszkadzać, bym wychował syna na dobrego gobeliniarza i zajął kiedyś swe miejsce przy Bogu, bym mógł pomagać mu w tkaniu wielkiego kobierca życia?
– Nie próbuj wadzić się z losem, Ostvanie.
– Jak nie spierać się z takim synem? Dobrze wiem, dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie.
– Mam poprosić cię o pieniądze dla handlarki – powiedziała Garliada.
– Pieniądze! Ciągle tylko pieniądze! – Ostvan postawił talerz na okiennym parapecie i poczłapał do skrzyni ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdjęciem kobierca utkanego przez jego ojca. Leżały w niej pieniądze, które pozostały jeszcze po sprzedaży tamtego dywanu, popakowane w oddzielne pudełeczka, oznaczone numerami kolejnych lat. Wyjął jedną monetę. – Weź. Ale nie zapominaj, że to w skrzyni musi nam starczyć do końca życia.
– Tak, Ostvanie.
– A kiedy wróci Abron, przyślijcie go zaraz do mnie.
– Tak, Ostvanie – odeszła.
Cóż to było za życie, nic, tylko troski i zmartwienia! Ostvan przyciągnął krzesło do okna i zasiadł do jedzenia. Jego spojrzenie zagubiło się w skalistym, nieurodzajnym pustkowiu. Dawniej zdarzało się czasem, że wychodził poszukać pewnych minerałów potrzebnych do tajemnych receptur. Kilka razy był też w mieście, by kupić chemikalia albo narzędzia. Ale pewnie już nigdy więcej nie wyjdzie. Nie był młody; niedługo ukończy swój dywan, wtedy będzie już pora pomyśleć o umieraniu.
Później, po południu, jego pracę przerwał dźwięk pośpiesznych kroków na schodach. To był Abron.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, ojcze?
– Byłeś w mieście?
– Kupiłem wkład do pieca.
– W piwnicy są przecież wkłady, starczy jeszcze dla kilku pokoleń.
– Nie wiedziałem.
– Mogłeś mnie zapytać. Ale dla ciebie dobry jest każdy pretekst, żeby wyjść do miasta.
Abron podszedł bliżej, nie wzywany.
– Wiem, nie podoba ci się, że jestem tak często w mieście i czytam książki. Ale nie potrafię inaczej, ojcze, to jest takie interesujące… jest tyle rzeczy wartych poznania – ludzie żyją na tyle sposobów…
– Nie chcę tego słuchać. Dla ciebie istnieje tylko jeden sposób na życie. Nauczyłem cię tego, co musi wiedzieć gobeliniarz, i to ma ci wystarczyć. Umiesz wiązać wszystkie rodzaje supłów, jesteś wtajemniczony w impregnację i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez tradycję. Kiedy zaprojektujesz swój kobierzec, weźmiesz sobie żonę i będziecie mieć wiele córek, a każda o włosach innej barwy. W dzień twego ślubu odetnę mój dywan od ramy, zapakuję i podaruję ci, a ty sprzedasz go w mieście cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyniłem z dywanem mego ojca i tak on postąpił wcześniej z dywanem swego, a ten przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak dzieje się z pokolenia na pokolenie, od tysięcy lat. I jak ja zaciągnięty przeze mnie dług spłacam tobie, tak ty swój spłacisz synowi, a on znów swojemu, i tak dalej. Tak było zawsze i nie zmieni się nigdy.
Abron westchnął ciężko.
– Tak, z pewnością, ojcze, ale to wszystko mnie nie cieszy. Wcale nie mam ochoty zostać gobeliniarzem.
– Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty też nim będziesz! – Ostvan podenerwowanym gestem wskazał na niedokończony dywan na ramie. – Przez całe życie tkam ten kobierzec, całe moje życie, i z pieniędzy, które za niego dostaniesz, będziesz korzystał przez całe twoje życie. Masz względem mnie dług, Abronie, i żądam, żebyś spłacił go swemu synowi. Daj Bóg, żeby nie przysparzał ci tylu trosk, co ty mnie!
Abron nie odważył się spojrzeć na ojca, gdy odpowiadał:
– W mieście słychać plotki o rebelii i rychłej abdykacji cesarza… Kto będzie płacił za kobierce, gdy już nie będzie cesarza?
– Szybciej zgaśnie ostatnia z gwiazd, niż przyblaknie sława cesarza! – zagrzmiał Ostvan. – Czy nie uczyłem cię tego przysłowia już wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafiłeś siedzieć obok mnie przy ramie tkackiej? Czy sądzisz, że ktoś może po prostu zjawić się i obalić porządek, ustanowiony przez Boga?
– Nie, ojcze – wybąkał Abron. – Oczywiście, że nie.
Ostvan przyjrzał mu się.
– Idź teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca.
– Tak, ojcze.
Późnym wieczorem Garliada poczuła pierwsze bóle. Kobiety towarzyszyły jej do przygotowanego wcześniej pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni.
Ostvan przyniósł dwa kubki i butelkę wina, pili w milczeniu. Czasem słyszeli dobiegające z pokoju porodowego jęki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeciągającymi się okresami, w których nic się nie działo. To miała być długa noc.
Gdy ojciec przyniósł drugą butelkę wina, Abron spytał:
– A co będzie, jeśli to chłopiec?
– Wiesz tak samo dobrze, jak ja – odparł Ostvan stłumionym głosem.
– Co wtedy zrobisz?
– Od niepamiętnych czasów obowiązuje prawo, że gobeliniarz może mieć tylko jednego syna, gdyż jeden kobierzec starczy na wyżywienie tylko jednej rodziny. – Ostvan wskazał na stary, pokryty plamami miecz, wiszący na ścianie. – Tym mieczem twój dziadek uśmiercił dwu moich braci w dniu ich narodzin.
Abron milczał.
– Powiedziałeś, że to Bóg ustanowił ten porządek, wybuchnął w końcu. – To musi być bardzo okrutny Bóg, nie sądzisz?
– Abronie! – zagrzmiał Ostvan.
– Nie chcę mieć do czynienia z twoim Bogiem! – krzyknął Abron i wypadł z kuchni.
– Abronie! Zostań tutaj!
Ale Abron wbiegł po schodach do sypialni i już nie wrócił.
I tak Ostvan czekał w samotności, nie pił jednak więcej. Godziny mijały, a jego myśli coraz bardziej posępniały. W końcu w krzyki rodzącej wmieszał się pierwszy płacz dziecka, Ostvan usłyszał, jak kobiety rozpaczają i szlochają. Wstał ociężale, jakby każdy ruch sprawiał mu ból, zdjął ze ściany miecz i położył go na stole. Potem stał i przygnębiony czekał cierpliwie, aż akuszerka wyszła z pokoju porodowego, niosąc w ramionach noworodka.
– To chłopiec – powiedziała opanowanym głosem. – Czy zabijecie go, panie?
Ostvan spojrzał na różowawą, pomarszczoną twarzyczkę dziecka.
– Nie – odrzekł. – Będzie żył. Chcę, by na imię mu było Ostvan. Tak jak mi. Nauczę go rzemiosła gobeliniarza, a jeśli nie będę żył dostatecznie długo, kto inny dokończy jego wykształcenia. Zanieś go z powrotem do matki i powtórz jej, co ci powiedziałem.
– Tak, panie – powiedziała akuszerka i wyniosła dziecko.
A Ostvan wziął ze stołu miecz, poszedł z nim do sypialni i zabił Abrona.