38248.fb2 Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Kaznodzieja

Nagły podmuch wiatru potargał mu włosy, splątane pasma opadły na twarz. Nerwowym ruchem dłoni odgarnął je i markotnie przyjrzał się białym kosmykom, które zostały mu w palcach. Każde przypomnienie faktu, że nieubłaganie stawał się coraz starszy, napełniało go wstrętem. Otrząsnął dłonie, jakby chciał równocześnie otrząsnąć się z tych myśli.

Za długo zasiedział się w tych wszystkich domach, zbyt wiele razy próbował przekonywać upartych ojców. Doświadczenie długiego życia powinno było nauczyć go, że to tylko strata czasu. Teraz wieczorny wiatr szarpał wytartą szarą pelerynę i robiło się coraz chłodniej. Wędrówka samotnymi ścieżkami do odległych domów tkaczy włosianych kobierców z każdym rokiem zdawała mu się coraz trudniejsza. Postanowił złożyć jeszcze tylko jedną wizytę, potem ruszyć już w drogę powrotną. Dom Ostvana i tak leżał po drodze.

Bądź co bądź starość miała jedną zaletę, co niekiedy nastrajało go nieco łagodniej: zapewniała mu ona w oczach ludzi autorytet i szacunek, jakich nigdy nie przyniosło mu niezbyt poważane stanowisko nauczyciela. Coraz rzadziej zdarzało się, że musiał długo dyskutować o tym, czy dzieci mają uczęszczać na zajęcia szkolne lub że ojciec wzbraniał się przed zapłaceniem czesnego za następny rok. I coraz częściej wystarczało ostre spojrzenie, by zdusić tego rodzaju opory w zarodku.

Ale to wszystko stanowiło mizerny argument za starością. Jeśli tylko miałbym wybór, myślał zadyszany, człapiąc pod górę po stromej ścieżce. Miał w zwyczaju wyprzedzać trochę kalendarz i zbierać czesne nieco wcześniej, dzięki czemu odbywał swoje wędrówki jeszcze w chłodnej porze roku. Przede wszystkim były to odwiedziny u tkaczy włosianych kobierców, bo wszyscy mieszkali daleko za miastem, a z racji ich godności wypadało iść do nich osobiście – te dni za każdym razem były męczące. Nie chciał odbywać tych wędrówek w słonecznym żarze końca roku.

Dotarł wreszcie do tarasu przed domem. Na złapanie oddechu potrzebował kilku minut, przyglądał się więc domowi Ostvana. Budynek był dość stary, jak większość domów gobeliniarzy. Bystre oko nauczyciela poznało po ułożeniu kamieni technikę murowania rozpowszechnioną w poprzednim stuleciu. Po niektórych przybudówkach poznawał, że pochodzą z nowszych czasów, choć na pierwszy rzut oka też wydawały się stare.

Kogo dziś jeszcze interesują takie rzeczy? – pomyślał markotnie. To także była wiedza, która zaginie wraz z nim. Zapukał do drzwi, spoglądając przy tym szybko w dół, sprawdzając ułożenie fałd nauczycielskiej togi. Schludny wygląd był bardzo ważny, szczególnie w tym domu.

Drzwi otwarła stara kobieta. Poznał ją. Była to matka Ostvana.

– Garliado, bądź pozdrowiona – powiedział. – Przychodzę po czesne za Taroę, twoją wnuczkę.

– Parnagu – odpowiedziała po prostu. – Wejdź.

Oparł laskę o ścianę domu i wszedł, zbierając fałdy togi. Zaprosiła go, by usiadł i podała mu kubek wody, potem poszła na tyły domu, by przywołać syna. Przez uchylone drzwi dobiegały Parnaga odgłosy jej człapania, gdy wspinała się po schodach do pracowni tkackiej.

Wypił łyk wody. Dobrze mu zrobiło, że mógł chwilę posiedzieć. Rozglądał się po pomieszczeniu znanym już z poprzednich wizyt, widział białe, surowe ściany, pełen plam miecz wiszący na haku, rząd butelek z winem na półce wysokiego regału. Zza uchylonych drzwi pochwycił spojrzenie jednej z żon tkacza, zajętej w pokoju obok składaniem bielizny. Potem ponownie usłyszał kroki, tym razem młode, sprężyste.

Przez drzwi wszedł młody mężczyzna o szczupłej, zaciętej twarzy. Ostvan młodszy. Mówiono o nim, że odnosił się do bliskich bardzo szorstko i grubiańsko. W jego obecności miało się wrażenie, że stale próbuje coś udowadniać. Parnag nie darzył go sympatią, choć jednocześnie wiedział, że Ostvan w stosunku do niego odczuwał głęboki szacunek. Pewnie przeczuwa, że to mi zawdzięcza życie, pomyślał Parnag gorzko.

Pozdrowili się sztywno i Parnag zdał Ostvanowi sprawę z postępów, jakie w poprzednim roku poczyniła w nauce jego córka Taroa. Ostvan wszystkiemu przytakiwał, ale nie zdawało się go to zbytnio interesować.

– Wychowujecie ją w posłuszeństwie i miłości do cesarza, prawda? – upewnił się.

– Oczywiście – powiedział Parnag.

– Dobrze – skinął głową Ostvan, wyjął kilka monet i odliczył ilość potrzebną na czesne.

Parnag odszedł, pogrążony głęboko w myślach. Każda wizyta w tym domu budziła w nim na nowo wspomnienie dawno minionych czasów, kiedy był jeszcze młody, silny i wierzył, że może zmierzyć się z całym kosmosem, gdy czuł się dostatecznie mocny, by własnymi siłami wydzierać światu jego prawdy i tajemnice.

Parnag prychnął rozdrażniony. To wszystko działo się dawno temu. Dziś był starym, zdziwaczałym człowiekiem, cierpiącym od nadmiaru wspomnień, nic ponadto. Poza tym pochmurnie – czerwone słońce stało już nisko nad horyzontem, a jego promienie, zbyt słabe, by ogrzać wędrowca, rzucały długie cienie. Powinien się pospieszyć, jeśli chce dotrzeć do domu przed zmrokiem.

Uwagę Parnaga zwrócił poruszający się cień. Gdy podążył za nim wzrokiem, rozpoznał na horyzoncie sylwetkę jeźdźca. Wielka postać siedziała pochylona, jakby śpiąca, na nędznym małym wierzchowcu, który z trudem przestępował z nogi na nogę.

Nie potrafił powiedzieć dlaczego, lecz ten widok wzbudził w nim przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Zatrzymał się i zmrużył oczy, nie udało mu się jednak nic więcej zobaczyć. Śpiący jeździec, wieczorem, nie było to absolutnie nic niezwykłego.

Gdy dotarł do domu, stwierdził ku swemu niezadowoleniu, że zapomniał zamknąć okno izby szkolnej. Niestrudzony północny wiatr miał cały dzień, by nawiać przyniesionego z pustyni, lekkiego jak kurz piasku i równomiernie przyprószyć nim całe pomieszczenie. Rozdrażniony Parnag wyjął wystrzępioną miotłę z szafy, w której trzymał także swoje nieliczne pomoce naukowe. Musiał wymieść piach nawet z framugi okna, nim udało mu się je zamknąć. Zapalił glinianą lampkę olejną, w jej ciepłym, migocącym świetle zabrał się do wycierania stołów i krzeseł, potem oczyścił półki na ścianie i sczytane książki, w końcu zmiótł piasek z podłogi.

Usiadł potem zmęczony na jednym z krzeseł i zapatrzył się przed siebie. Niespokojne światło, ta izba nocą – to także przywoływało wspomnienia, rozbudzone wizytą w domu Ostvana. Kiedyś często tutaj siedzieli, czytali fragmenty książek i dyskutowali na ich temat, zdanie po zdaniu omawiali z wielką namiętnością i niejeden raz zastał ich przy tym poranek. Potem nagle rozwiązał tę małą grupę, z dnia na dzień. Później zawsze unikał przebywania tutaj wieczorem.

Miał jeszcze tamte książki. Leżały w ciemnym kącie na strychu, upchnięte w stary, dziurawy worek ukryty pod opałem. Postanowił stanowczo nie rozpakowywać ich już nigdy w życiu i dać swemu następcy możliwość znalezienia ich albo nie.

Nieszczęsny ten, kto zwątpi w cesarza.

Dziwne – przypomniał sobie nagle, że już gdy był dzieckiem, właśnie to ze wszystkich przykazań intrygowało go najbardziej. Może wątpienie było chorobą, z którą przyszedł na świat i jego życiowym zadaniem było ją zwalczyć. Wiara! Jakże daleko mu było do uwierzenia. W rzeczywistości, pomyślał gorzko, poprzestałem na unikaniu tego tematu.

Nieszczęsny ten, kto zwątpi w cesarza. Sprowadzi nieszczęście na wszystkich, którzy z nim przestają.

Wówczas zwycięstwem było zdobycie tych wszystkich książek. Na ich przywiezienie udało mu się namówić przyjaciela, wyruszającego w podróż do miasta portowego i rok później dostał je, doznając przy tym nieporównywalnego z niczym innym uczucia tryumfu. Zapłacił za nie ogromną kwotę pieniędzy, ale dla niego były tyle warte. Dałby sobie nawet odjąć prawe ramię, żeby tylko mieć te książki, pochodzące z innych planet imperium.

W ten sposób, nie zdając sobie z tego sprawy, posiał ziarno zwątpienia na urodzajnym podłożu.

Ku swemu bezgranicznemu zdumieniu odkrył, że w książkach, pochodzących z trzech różnych światów, wspominano tkaczy włosianych kobierców. Nie wszystkie słowa rozumiał, jednak opis tej najwyższej z wszystkich kast był jednoznaczny: mężczyźni, poświęcający całe życie na utkanie z włosów swoich żon i córek jednego jedynego kobierca, przeznaczonego do cesarskiego pałacu.

Pamiętał dobrze chwilę, gdy podczas czytania zatrzymał się, podniósł przerażony wzrok i nieruchomo wpatrywał w kopcący płomień lampy olejnej – jednocześnie formułowały się w nim pytania, nie mające od tej chwili opuścić go już nigdy.

Zaczął obliczać. Większość jego uczniów nie osiągała nigdy wartej wzmianki biegłości w posługiwaniu się wielkimi liczbami, lecz nawet on, choć zaliczał rachunki do swych najmocniejszych stron, prędko popadł w trudności. W samej Yahannochii mieszkało około trzystu tkaczy. Ile mogło być miast podobnej wielkości? Nie wiedział, ale nawet przy bardzo ostrożnych szacunkach dochodził do zapierających dech w piersiach ilości włosianych kobierców, zwożonych corocznie przez handlarzy do miasta portowego, by przekazać je cesarskim przewoźnikom. A jeden dywan wcale nie był mały – jego wysokość i szerokość równały się wzrostowi człowieka, do takich wymiarów dążono.

Jak brzmiał statut cechu tkaczy włosianych kobierców? Każda prowincja imperium przyczynia się do ozdobienia cesarskiego pałacu, a naszym zaszczytnym udziałem jest tkanie najkosztowniejszych kobierców wszechświata. Jak wielki jest ten pałac, że produkcja całej planety nie starczała, by wyłożyć go dywanami?

Zdawało mu się, że śni. Te obliczenia mógł zrobić już dawno, ale nigdy nie przyszło mu to do głowy; do tej pory takie rachunkowe zabawy wydałyby mu się bluźnierstwem. Ale odkąd miał książki, opowiadające o tkaczach włosianych kobierców na trzech innych planetach… A kto wie, ilu ich jeszcze może być.

Nie pamiętał już dobrze, dlaczego wtedy właśnie tak postąpił: utworzył niewielki krąg, spotykający się regularnie wieczorami; kilku mężczyzn, jego rówieśników, którzy uznali, że warto jeszcze się czegoś nauczyć. Był między nimi znachor, kilku rzemieślników i jeden z bogatych właścicieli stad.

To było żmudne i męczące zajęcie. Chciał wychować sobie takich partnerów do rozmowy, jakich potrzebował. Tylu rzeczy musieli się najpierw nauczyć, nim będzie sens dyskutować z nimi o sprawach, które zajmowały go naprawdę. Jak większość ludzi, mieli zaledwie mgliste wyobrażenie o świecie, w którym żyli. Cesarz mieszkał w „pałacu między gwiazdami”, tyle wiedzieli – ale nie rozumieli, co to znaczy. Musiał więc najpierw przekazać im wszystko, co sam wiedział o gwiazdach i planetach, że gwiazdy na nocnym niebie nie były niczym innym, jak bardzo odległymi słońcami, z których wiele otoczonych było planetami, na których także mieszkali ludzie; że wszystkie te planety oczywiście należały do cesarskiego imperium i że na jednej z nich, niezmiernie oddalonej od serca monarchii, stał potężny cesarski pałac. Musiał pokazać im, jak oblicza się powierzchnię, nauczyć rachowania na wielkich liczbach. Dopiero potem mógł ostrożnie spróbować wprowadzić ich w swe heretyckie przemyślenia.

A jednak nieszczęsny będzie ten, kto zwątpi w cesarza i sprowadzi nieszczęście na wszystkich, z którymi przestaje. To ma początek w jednym punkcie i rozprzestrzenia się potem jak pochłaniający wszystko ogień…

Także następnego dnia, podczas lekcji, nie opuściły go wspomnienia. Małe pomieszczenie wypełnione było jak zwykle do ostatniego krzesła i ostatniego wolnego miejsca na podłodze, na którym dało się usiąść. Dziś musiał włożyć wiele wysiłku w poskromienie zgrai ruchliwych dzieci. Klasa czytała chórem, Parnag, nieobecny duchem, śledził tekst w swojej książce, próbował wyłowić głosy czytające źle lub zbyt wolno. Zwykle mu się to udawało, lecz dziś słyszał głosy ludzi, których tu wcale nie było.

– Na rynku przemawia kaznodzieja – zawołał jeden ze starszych chłopców, syn handlarza chustami. – Ojciec kazał mi po lekcjach pójść go posłuchać.

– Możemy pójść tam wszyscy – odparł Parnag. W sprawach religijnych starał się wykazywać szczególną gorliwość.

Nie zawsze tak było. W młodości był bardziej otwarty, bez zastanowienia mówił o sobie i swoich uczuciach. Gdy nie czuł się dobrze, usprawiedliwiał się przed uczniami, a gdy zajmował go jakiś problem, wówczas także pozwalał sobie na rzucenie takiej czy innej uwagi podczas lekcji. Nawet wtedy, gdy sprowadzone książki wprawiły go w głębokie zwątpienie i poczyniły zamęt w jego myślach, próbował opowiedzieć o tym uczniom.

Spojrzał wówczas w patrzące na niego bez zrozumienia dziecięce oczy i zmienił temat. Tylko jeden uczeń, bystry, niezwykle inteligentny chłopiec imieniem Abron, zareagował inaczej.

Ku swemu zdumieniu w tym małym, chudym chłopcu Parnag znalazł partnera do rozmowy, jakiego bezskutecznie poszukiwał wśród dorosłych. Abron nie wiedział wiele, lecz wiedza, którą posiadał, służyła mu za podstawę do zdumiewająco samodzielnych przemyśleń. Patrząc na kogoś swymi ciemnymi, niezgłębionymi oczyma, potrafił z niewyszukaną, prostolinijną inteligencją dziecka podważać kruche twierdzenia i zadawać pytania trafiające w samo sedno problemu. Parnag był zafascynowany, toteż bez zastanowienia zaprosił chłopca do udziału w wieczornych spotkaniach swego kółka.

Abron przyszedł i siedział z szeroko otwartymi oczami, nie mówiąc ani słowa. Skutek był taki, że jego ojciec, Ostvan starszy, tkacz włosianych kobierców, całkowicie zabronił mu chodzenia do szkoły.

Nauczyciel zaproponował Abronowi, by ten przychodził do niego, ilekroć zechce, czytać książki i pytać o wszystko, co go zainteresuje. Tak Abron stał się stałym gościem w domu Parnaga. Regularnie udawało mu się pod jakimś pozorem wymknąć do miasta i spędzał potem godziny lub całe popołudnia nad książkami nauczyciela, a ten parzył dla niego ziołową herbatę i najlepiej, jak potrafił, odpowiadał na wszelkie pytania chłopca.

Te godziny, jak wstrząśnięty Parnag zrozumiał dopiero teraz, były najszczęśliwsze w jego życiu. Abron przypadł mu do serca jak własny syn; starał się z niemal ojcowską delikatnością zaspokajać nienasycony głód wiedzy tego dziecka.

Zdarzyło się tak, że Abron był obecny przy niespodziewanej wizycie przyjaciela ponownie wracającego z miasta portowego, z drugą paczką książek – i z niewiarygodną wiadomością.

– Jesteś pewien? – musiał upewnić się Parnag.

– Słyszałem o tym od wielu nieznajomych handlarzy. Trudno podejrzewać, by się umówili.

– Rebelia?

– Tak. Rebelia przeciw cesarzowi.

– Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?

– Mówią, że cesarz musiał abdykować.

Abron nie przyszedł nigdy więcej. Kiedyś, później, pod przysięgą milczenia ktoś powiedział Parnagowi, że Abron nie żyje. Widocznie wygłaszał w domu heretyckie, bezbożne mowy, w następstwie czego ojciec zabił go, darowując tym samym życie nowo narodzonemu synowi.

W tamtej chwili Parnag pojął ogrom swej zbrodni. Pozwolił, by jego wątpliwości zniszczyły młode, wiele obiecujące życie. Stał się siewcą nieszczęścia. Bez słowa wyjaśnienia rozwiązał kółko dyskusyjne i odtąd wzbraniał się przed ponownym stawianiem zadawanych tam pytań.

Gdy teraz otoczony uczniami wlókł się do rynku, opadło go uczucie depresji. Był chłodny, słoneczny dzień, lecz jemu zdawało się, że brnie przez mroczną jak noc dolinę. Grzązł we wspomnieniach jak w miałkim piachu. Marginesem świadomości widział siebie, jak czyni kilka niezdecydowanych prób, by utrzymać dyscyplinę w gromadzie dzieci, ale tak naprawdę było mu to zupełnie obojętne i pozostawił je w końcu samym sobie.

Kaznodzieja siedział na jednym z kamiennych podestów, na których w czasie święta ustawiano scenę. Wokół niego zebrała się grupa ludzi wszelkiego stanu i wieku, w skupieniu słuchających jego słów.

– Podczas mej wędrówki w każdym mieście spotykam ludzi, którzy podchodzą do mnie żalić się, jak źle im się powodzi, skarżą się, że cierpią, czy to z powodu głodu, biedy, czy przez swoich bliźnich – wykrzykiwał właśnie, jakby śpiewał psalm z charakterystyczną dla wędrownych kaznodziejów intonacją, daleko niosącą głos. – Opowiadają mi to wszystko, bo mają nadzieję, że mogę im pomóc – może dobrą radą, a może czyniąc cud. Ale ja nie umiem robić cudów. Nie umiem też dawać rad, przynajmniej takich, jakich nie moglibyście udzielić sobie sami. Robię tylko jedno, przypominam wam o czymś, o czym może zapomnieliście – mianowicie, że nie należycie do samych siebie, lecz do cesarza, naszego pana i życie wasze możliwe jest tylko wówczas, jeśli będziecie żyć w nim!

Ktoś przyniósł mu w ofierze owoc, przerwał kazanie, uśmiechając się zaciśniętymi wąsko ustami, przyjął dar i położył go na stosie innych.

– A jeżeli cierpicie – kontynuował – to cierpienie wasze ma tylko jedną jedyną przyczynę: zapomnieliście o tej prawdzie. Próbujecie myśleć samodzielnie, a to jest początek nieszczęścia. Och! – Jego prawe ramię uniosło się w geście przestrogi. – Tak łatwo jest zapomnieć, że należycie do cesarza. I tak ciężko jest przypominać wam o tym ciągle na nowo.

Jego osobliwie sucha ręka sterczała ku górze z rękawa wystrzępionego habitu. Parnag obserwował tę scenę ponurym wzrokiem. Nie opuszczało go uczucie, że przegrał swoje życie.

– Jak myślicie, dlaczego wszędzie na tym świecie jesteśmy tak zajęci tkaniem włosianych kobierców? Czy robimy to tylko po to, by nasz cesarz nie musiał stąpać po nagich kamieniach? Na to znalazłyby się z pewnością inne, prostsze sposoby. Nie, wszystko to, wszystkie te rytuały to nic innego, jak łaskawe dary naszego cesarza dla nas, to jego wsparcie, którym chroni nas przed zbłąkaniem, strzeże, byśmy sami nie zgotowali sobie zguby. Taki właśnie jest sens. Każdy włos, który tkacz bierze w palce, by wiązać na nim supły, każdy włos przypomina mu: Należysz do cesarza. A wy, wszyscy pozostali, wy, pasterze bydła, rolnicy i rzemieślnicy, to dzięki wam tkacz włosianych kobierców może wykonywać swą pracę. Macie takie samo prawo powtarzać przy każdym ruchu dłoni tę myśl: Należę do cesarza. Robię to dla cesarza. A ja sam – mówił dalej, składając dłonie w pokornym geście przed piersiami – jestem tylko innym skromnym narzędziem jego woli, gdy przemierzam świat i do każdego napotkanego człowieka wołam: Pamiętaj!

Parnag czuł się nieswojo. Myślał o długiej liście domów, które musiał jeszcze odwiedzić w sprawie czesnego i stanie tutaj wydało mu się stratą czasu. Ale nie potrafił tak po prostu odejść.

Kaznodzieja rozejrzał się błyszczącymi namiętnie oczami.

– Dlatego muszę mówić też o niewierzących, o wątpiących i heretykach, i muszę ostrzegać przed nimi was, którzy macie prawdziwą wiarę. Heretyk jest jak chory na zakaźną chorobę. Nie jest jak wy, którzy czasem zapominacie o prawdzie – to jest ludzkie i wystarczy przypomnieć wam o waszej wierze. Heretyk nie zapomniał o prawdzie, zna ją bardzo dobrze i celowo nią gardzi.

Parnagowi zrobiło się gorąco. Wiele wysiłku kosztowało go zachowanie obojętnego wyrazu twarzy. Nagle wydało mu się, że ten wychudły, brodaty mężczyzna przemawia już tylko do niego.

– Robi tak, bo spodziewa się po tym własnych korzyści i wymyśla na swe usprawiedliwienie wszelkie podstępne wątpliwości i argumenty. A one są trucizną dla serca prostego człowieka, który może od nich oszaleć, heretyk zasiewa w nim ziarno niewiary i zepsucia. Powiadam wam, zgadzając się na obecność heretyka w waszej wspólnocie, postępujecie jak ktoś, czyj dom płonie, a on spokojnie siedzi i spogląda w ogień.

Parnagowi zdało się, że niektórzy z mieszczan zerkali ku niemu nieufnie. Nie zapomniano jeszcze jego buntowniczych pytań, mimo, że minęło już dwadzieścia lat. Z pewnością niektórzy teraz przypomnieli sobie o nich i zastanawiali się…

Mieli rację. Wątpliwości tkwiły w nim jeszcze, jak niszczący zasiew, którego nie był w stanie wyplewić. Widział, jak sprowadził tym nieszczęście na innych, sam wiodąc życie złożone z bezkształtnych, szarych dni. Wątpliwości, raz powstałych, nie można zmusić, by znikły. Nie potrafił już przy każdym ruchu dłoni myśleć: Robię to dla cesarza. Mógł tylko myśleć: Czy w ogóle istnieje cesarz?

Czy kto widział kiedykolwiek cesarza? Nie wiedzieli nawet, gdzie mieszka, tyle tylko, że gdzieś na bardzo odległej planecie. Oczywiście, były zdjęcia, oblicze cesarza każdy człowiek znał lepiej niż twarze własnych rodziców, lecz o ile Parnag wiedział, cesarz nigdy jeszcze nie postawił stopy na ich planecie. Mówiono, że jest nieśmiertelny, żyje od początku wszech czasów i rządzi wszystkimi ludźmi… Mówiono tak wiele, a nie wiedziano nic. Gdy raz pozwolić sobie na wątpliwości, powstawał niedobry wewnętrzny przymus, by brnąć w nie coraz dalej.

– Strzeżcie się głosów szerzących wątpliwości i niewiarę. Strzeżcie się otwierać uszy na heretyckie mowy. Strzeżcie się każdego, kto wmawia wam, że musicie sami odkryć prawdę. Nic bardziej błędnego! Prawda jest o wiele za rozległa, by mógł ją pojąć jeden słaby, śmiertelny człowiek! Nie, tylko poprzez miłość i posłuszeństwo cesarzowi możecie uczestniczyć w prawdzie i dać się bezpiecznie poprowadzić.

Kaznodzieja przerwał i spojrzał uważnie na Parnaga. Ten odwzajemnił spojrzenie i jak grom spadła na niego świadomość, że zna tę twarz! Znał kaznodzieję, skądś go znał, było to w tak odległych czasach, że nie potrafił sobie przypomnieć, skąd. To nagłe olśnienie było obustronne; Parnag poczuł, że także został rozpoznany. Zauważył w oczach kaznodziei błysk czegoś w rodzaju paniki, ale trwało to tylko przez moment, potem jego spojrzenie rozżarzyło się znowu fanatyczną, żądną władzy nienawiścią.

Zrobiło mu się niedobrze. Co mogło przypomnieć się obdartemu kaznodziei? Poczuł gwałtowne bicie serca, słyszał, jak krew pulsuje mu w uszach. Niewyraźnie docierało do niego, że przybysz mówi dalej. Czy wzywał teraz tłum do ukamienowania jego, Parnaga? Nie mógł nic zrozumieć.

Zwątpił w cesarza, ściągnął na innych nieszczęście. Czy teraz przyszła kolej na niego? Czy teraz miał się dopełnić jego los, mimo całego żalu i pokuty?

Parnag uciekł. Słyszał, jak mówi coś do swego najlepszego ucznia, prawdopodobnie prosił go, by ten zatroszczył się o powrót dzieci do domu, potem odszedł, czując chrzęst kamieni pod stopami i usłyszał, jak ściany domów odpowiadają echem na dźwięk jego kroków, coraz szybszych i szybszych. Pierwszy narożnik domu zdawał mu się wybawieniem. Żeby tylko zniknąć, zejść z pola widzenia!

Nagle przypomniał sobie, skąd zna tego człowieka. Stanął jak wryty, wydając nieartykułowany okrzyk zaskoczenia. Czy to mogła być prawda? Tamten człowiek, którego znał – kaznodzieją? Choć w głębi serca wiedział, że ma rację, musiał zawrócić i się upewnić. Zatrzymał się przy narożniku, który posłużył mu za schronienie i wyjrzał na rynek.

Nie mogło być wątpliwości. Ten człowiek, który siedział pośród słuchającego nabożnie tłumu, ubrany we włosiennicę świętego wędrowca, był tym samym, z którym w młodości wspólnie prowadzili szkołę w Kerkeemie. Poznał go po sposobie poruszania się, a teraz rozpoznawał także rysy twarzy. Brakart. Tak było mu na imię.

Parnag odetchnął z ulgą, dopiero teraz poczuł, że piersi ściska mu śmiertelny strach, niczym stalowe obejmy. Jeszcze przed chwilą obawiał się, że tamten rozpozna w nim wątpiącego, który wyparł się Boga. Uciekł stamtąd, bo bał się, że zostanie ukamienowany jako heretyk. Teraz wiedział, że nie ma się czego bać. Brakart rozpoznał go, wiedział też, że został rozpoznany – wiedział więc, że spotkał kogoś, kto zna jego tajemnicę. Jego brudną tajemnicę.

Było to prawie czterdzieści lat temu: Kerkeema, miasto na krawędzi krateru wygasłego wulkanu. Rozległy widok na równinę i dziwaczne cienie, rzucane nieodmiennie przez zachodzące słońce. Wspólnie prowadzili miejską szkołę, dwóch młodych nauczycieli. Podczas, gdy Parnag uchodził za miłego i przystępnego, Brakart szybko zyskał opinię człowieka o bezwzględnej surowości. Rzadko zdarzał się wieczór, by nie zatrzymał jakiegoś ucznia na dodatkowych zajęciach, najczęściej były to uczennice, którym mówił, że są na lekcjach mniej uważne od chłopców.

Lata mijały, aż pewnego dnia konieczność wezwania lekarza, wiele łez i obciążające zeznania wydobyły na światło dzienne tajemnicę, że Brakart wykorzystywał swe uczennice w niemoralny sposób i że to właśnie było przyczyną jego pozornie tak surowej dyscypliny. Uciekł na łeb, na szyję, w nocy, nim rozgniewani mieszczanie zdążyli mu coś zrobić, a Parnag musiał potem przejść przez tak wiele nieprzyjemnych przesłuchań, że w końcu także opuścił Kerkeemę. Tak trafił do Yahannochii.

A teraz spotkali się znowu. Nagle Parnag poczuł się kiepsko. Jakaś jego część beztrosko wiwatowała z radości, że jest bezpieczny, że to on ma na tego drugiego haka, ale drugą połowę wypełniło przygnębienie: Czy tak łatwo miał uniknąć kary? Przecież wątpił i zabił tym młodego człowieka. Bezpowrotnie popadł w zwątpienie, a teraz tego, który mógłby pomścić prawdę, miał w ręku: wydawało mu się to tanim, niegodnym zwycięstwem. Nie, to nie było zwycięstwo, lecz ucieczka. Ratował skórę, ale tracił honor.

Po południu pozostał w domu. Skąpi gobeliniarze na pewno nie zmartwią się, mogąc zatrzymać pieniądze o jeden dzień dłużej. Błąkał się po domu wte i wewte, głęboko zatopiony w myślach czyścił bez potrzeby ten czy tamten przedmiot. Wszystko wydawało mu się szare i nie przynosiło pociechy.

Przez dłuższy czas stał przed skórzanym workiem, wiszącym na haku w sieni, całkiem pochłonięty tym widokiem. Ten worek należał kiedyś do Abrona. Podczas swej ostatniej wizyty chłopiec zawiesił go tutaj i zapomniał zabrać, odchodząc. Od tamtej pory worek tu wisiał.

Znienacka opanowała go nagła chęć, by zaśpiewać. Łamiącym się, niećwiczonym głosem próbował zanucić piosenkę, która fascynowała go, gdy był dzieckiem, rozpoczynającą się od słów: „Cały oddaję się tobie, mój cesarzu…” Nie potrafił jednak przypomnieć sobie dalszego ciągu i w końcu dał za wygraną.

Niespodziewanie rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Podszedł, by otworzyć. Na progu stał Garubad, pasterz bydła, krępy, siwy mężczyzna w zniszczonym, skórzanym ubraniu. Wówczas, przed dwudziestu laty, Garubad był jednym z członków ich kółka dyskusyjnego.

– Garubad…

– Parnagu, bądź pozdrowiony! – potężny pasterz wydawał się mieć świetny humor, był wręcz rozochocony. – Wiem, wieki minęły od naszej ostatniej rozmowy, ale koniecznie muszę ci o czymś opowiedzieć. Mogę wejść?

– Oczywiście. – Parnag odsunął się i wpuścił gościa. Był niezwykle poruszony tym, że tamten pojawił się u niego właśnie teraz. Nie mieli ze sobą do czynienia od lat, właściwie od chwili, gdy córka pasterza skończyła szkołę.

– Nigdy nie zgadniesz, co mi się przytrafiło – wybuchnął od razu Garubad. – Musiałem przyjść ci o tym powiedzieć. Przypominasz sobie przecież nasze wieczory dyskusyjne wtedy u ciebie – gdy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi? – i te wszystkie sprawy, o których wtedy rozmawialiśmy, prawda? Ja pamiętam dobrze; nauczyłeś nas tyle o planetach i księżycach, i że gwiazdy to leżące w oddali słońca…

Co się dzieje? – myślał Parnag. Dlaczego właśnie dziś wraca do mnie wszystko, co wiąże się z tamtymi czasami?

– Więc przede wszystkim musisz wiedzieć, że tak, jak tu stoję, wracam prosto z dość dalekiej wędrówki z bydłem. Ktoś, była to chyba jedna z wędrownych handlarek, powiedziała mi, że w starym korycie rzeki od kilku tygodni jest trochę wody. Ponieważ od jakiegoś czasu tutaj wokół miasta sprawy nie wyglądają najlepiej, więc kierując się tą wskazówką, popędziłem owce do łąki, potem dalej, wiesz, jak to jest. No cóż, trzy dni drogi z owcami i jeszcze jeden dzień powrotu, już bez nich.

Parnag uzbroił się w cierpliwość. Garubad lubił przemawiać i rzadko przechodził do rzeczy bez rozwlekłych wstępów.

– A teraz najważniejsze: w powrotnej drodze znalazłem się w pobliżu skał Schabrat, zboczyłem więc do nich, żeby rozejrzeć się, czy nie uda mi się znaleźć kilku kryształów, ludzie przynoszą je stamtąd od czasu do czasu. Właśnie gdy zacząłem szukać, on wyszedł z jednej jaskini!

– Kto? – zapytał poirytowany Parnag.

– Nie wiem. Obcy. Miał na sobie dziwne ubranie, a w jaki sposób mówił! Nie wiem, skąd pochodzi, ale na pewno z daleka. W każdym razie podszedł do mnie i spytał, kim jestem, co robię, gdzie jest najbliższe miasto i same takie sprawy. A potem opowiedział mi mnóstwo przedziwnych rzeczy, wprost nie do wiary, a na koniec oznajmił, że jest rebeliantem.

Parnag poczuł wyraźnie, że jego serce na moment zatrzymało się.

– Rebeliantem?!

– Nie pytaj mnie, co miał na myśli, nie wszystko zrozumiałem. Mówił coś o tym, że jest rebeliantem i że strącili z tronu cesarza. – Garubad zachichotał. – Wyobraź sobie, mówił to całkiem poważnie. Zaraz pomyślałem o tobie i przypomniałem sobie twojego przyjaciela, tego, który przyjechał wtedy, tamtego popołudnia i opowiadał o plotkach w portowym mieście…

– Komu prócz mnie o tym mówiłeś? – spytał Parnag głosem, który nawet jemu samemu wydał się obcy.

– Do tej pory nikomu. Pomyślałem po prostu, że to cię zainteresuje. Wróciłem właśnie do miasta… – Zniecierpliwił się, opowiedział już swoją historię i chciał ruszyć w dalszą drogę. – A przy okazji, co się tu właściwie dzieje? Całe miasto jest jakieś niespokojne…

– Pewnie z powodu kaznodziei, który jest w mieście od wczorajszego wieczoru – odpowiedział Parnag. Czuł się zmęczony, poruszony i przytłoczony sprawami świata. Powodowany nagłym impulsem opowiedział Garubadowi, że zna kaznodzieję i skąd go zna. – Zapewne chodzi po świecie jako święty wędrowiec, żeby odkupić swoje grzechy.

Gdy spojrzał na oblicze Garubada, zrozumiał, że lepiej by zrobił, zachowując tę historię dla siebie. Najwidoczniej dotknął czułego punktu pasterza, gdyż jego jowialność zmieniła się natychmiast w lodowatą pobożność.

– Nie chciałbym nic zarzucać twojej pamięci, Parnagu – stwierdził sztywno – ale zdaje mi się, że powinieneś jeszcze raz dokładnie to przemyśleć. Jestem prawie pewien, że się mylisz.

– O, to możliwe – ostrożnie wywinął się nauczyciel.

Po odejściu Garubada Parnag długo stał w sieni i nieruchomo patrzył przed siebie. Miał takie uczucie, jakby ktoś wbijał w niego wielki, żelazny hak, by poruszyć w nim grubą warstwę osadu wspomnień i uczuć, przytłaczający strumień obrazów, dawno, zdawałoby się, zapomnianych. Słowa pasterza rozbrzmiewały w nim jak dźwięk kroków w wielkiej jaskini.

Rebeliant? Co to mogło znaczyć? Więc jednak istniała taka możliwość, że cesarza strącono z tronu? Rozumiał wprawdzie słowa, lecz ta myśl zdawała mu się absurdalna, jakby była zaprzeczeniem samej siebie.

Ale przecież były jeszcze książki, schowane pod suchym drewnem i wysuszonym nawozem mułów. Inne planety, na których tkano włosiane kobierce. Tamta pogłoska, która przed dwudziestu laty dotarła do niego z portowego miasta…

Teraz przyszła jego kolej, miał podjąć właściwe kroki. Postąpić odważnie. Ta droga budziła strach, gdyż prowadziła w nieznane.

Poczuł nagle, jak kurczowo zaciska dłonie, jak boleśnie wbija palce w ich wnętrze. Nie pozostało mu wiele czasu na namysły. Nikt nie wiedział, jak długo obcy zatrzyma się wśród skał Schabrat. Jeśli zmarnuje tę okazję, będzie musiał kiedyś zakończyć swe życie, nie poznawszy odpowiedzi na nurtujące go pytania.

Wychodząc z miasta nie spotkał nikogo, prócz kilku starych kobiet, które nie zaszczyciły go nawet jednym spojrzeniem. Gdy pozostawił już za sobą bramy miasta, zniknął niepokój ostatnich godzin. Poczuł, jak wypełnia go spokojna jasność.

Gdy zbliżał się do celu, horyzont zmienił się w gorejący ognistą czerwienią pas, a na czarno-granatowym niebie ukazały się pierwsze gwiazdy. Czarne skały wznosiły się w mroku jak posępne katedry. Nikogo nie było widać.

– Halo? – zawołał w końcu Parnag, najpierw ociągając się, cicho, potem, gdy nie uzyskał odpowiedzi, głośniej. – Halo?!

– Obcego już tu nie ma – zabrzmiał nagle ostry jak nóż głos.

Parnag obejrzał się gwałtownie. Był to kaznodzieja, stał tam, jakby go ktoś wyczarował. Brakart, kaznodzieja. Brakart, święty wędrowiec. Brakart, który wykorzystywał małe dziewczynki. A teraz zza skał wysuwało się coraz więcej ukrytych tam mężczyzn.

Parnag widział, że wszyscy trzymają w dłoniach kamienie. Gorąca fala podniosła się z brzucha i rozpłynęła w jego głowie. Wiedział, że go zabiją.

– Czego ode mnie chcesz, Brakarcie? – spytał z udawanym oburzeniem.

Oczy kaznodziei błysnęły gniewnie.

– Nie nazywaj mnie żadnym imieniem! Jestem świętym wędrowcem i nie mam już imienia.

Parnag milczał.

– Doniesiono mi, Parnagu – zaczął powoli kaznodzieja – że przed wielu laty wygłaszałeś heretyckie mowy, a nawet starałeś się siać wątpliwości w sercach bliźnich.

W tej chwili Parnag wśród tworzących wokół niego szeroki krąg mężczyzn odkrył Garubada.

– Ty?

Pasterz podniósł ramiona w obronnym geście. On jedyny nie miał kamienia.

– Powiedziałem mu tylko to, co tobie, Parnagu.

– Gdy Garubad opowiedział mi dziś po południu o swoim spotkaniu oraz o tym, że ty dowiedziałeś się o tym pierwszy, uznałem, że nadeszła odpowiednia chwila, by sprawdzić twą wiarę – kontynuował święty wędrowiec. W jego oczach błyszczał tryumf, gdy dodał: – A ty nie zdałeś próby!

Parnag nie odpowiedział. Nie było już nic do dodania. Jego grzech dopadł go w końcu.

– Nie wiem, kogo lub co spotkał Garubad. Może ktoś zadrwił sobie z niego. Może trafił na szaleńca. Może wyobraził sobie to wszystko – to bez znaczenia. Ważne jest tylko to, że przyszedłeś. Dowiodłeś tym, że naprawdę uważasz rebelię przeciw cesarzowi za możliwą. Może wydaje ci się nawet prawdopodobne – choć muszę przyznać, że takiego zaślepienia nie potrafię sobie wyobrazić – że ktoś mógłby strącić cesarza z tronu. Jakkolwiek by nie było, sama twoja obecność tutaj zaprzecza, jakobyś był wierzącym, żyjącym w bojaźni bożej człowiekiem. Dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Wątpisz, prawdopodobnie wątpiłeś całe życie. A kto może wiedzieć, ile nieszczęścia ściągnąłeś przez to na swoich bliźnich?

– Heretyk! – zawołał jeden z mężczyzn.

Pierwszy kamień trafił Parnaga w skroń i przewrócił go na ziemię. Widział niebo, szerokie, puste niebo. Oddaję się tobie, cesarzu, pomyślał. Kamienie spadały na niego jak grad. Tak, wyznaję. Wątpiłem w ciebie. Wyznaję. Pozwoliłem, by opanowały mnie wątpliwości i już nie udało mi się od nich wyzwolić. Wyznaję. W swej sprawiedliwości, mój cesarzu, zniszczysz mnie teraz i zostanę stracony. Wyznaję i oddaję się twej sprawiedliwości…