38248.fb2
Nigdy potem nie umiał sobie przypomnieć, co go obudziło, czy był to swąd pożaru, trzask płomieni, czy też coś innego. Poderwał się z łóżka i krzyczał, a jego jedyną myślą był: kobierzec!
Krzyczał, wrzeszczał najgłośniej jak potrafił na gniewny huk ognia, wypełnił swoim krzykiem cały duży dom.
– Pożar! Pożar!
Widział tylko syczące płomienie, ich szyderczy pomarańczowo-czerwony odblask na ścianach i drzwiach, upiorne ślady sadzy i dym, kłębiący się pod sufitem. Strząsnął dłonie, chcące go powstrzymać; nie słyszał głosów wołających jego imię. Widział tylko ogień, który miał zniszczyć dzieło jego życia.
– Nie, Borlonie! Ratuj się…!
Rzucił się naprzód, nie troszcząc się o swoje kobiety. Dym otulał go i kąsał, przyprawiał o łzy w oczach i parzył płuca. Borlon chwycił strzęp tkaniny, przysłonił nim twarz. Na podłodze leżał potłuczony gliniany dzban, potykając się o skorupy, biegł dalej. Kobierzec. Musi uratować kobierzec. Musi uratować kobierzec albo umrze.
Ogień szalał z niewyobrażalną gwałtownością po całym domu, jak rycząca burza, wściekle szukająca równego sobie przeciwnika i nie znajdująca go. Borlon na wpół uduszony dotarł do podnóża schodów, prowadzących w górę do pracowni tkackiej, akurat w chwili, gdy drewniane schody zapadały się, czarne jak węgiel, sypiąc iskrami. Patrzył zdumionymi oczami na języki płomieni, jak w dzikim balecie skoczyły na balustradę, za którą stała rama tkacka, a uszy słyszały trzask, gdy konstrukcja ramy zaczęła powoli poddawać się ogniowi, a brzmiało to jak rozpaczliwy krzyk dziecka – potem odzyskała w nim kontrolę resztka świadomości, która wiedziała, że było już za późno, i kazała mu ruszyć z powrotem.
Gdy dotarł do rodziny, stojącej na zewnątrz w bezpiecznej odległości, wszystko poszło bardzo szybko. Wzięły go między siebie, Karvita, jego żona, druga żona, Narana i ze skamieniałym obliczem, nie czując nic, przyglądał się, jak ogień pożera prastary dom, jak rozbija szyby okien i wysuwa przez nie na zewnątrz języki płomieni, niby pozdrawiając ich kiwaniem. Potem nagle dach zaczął świecić, coraz bardziej przezroczysty, w końcu zawalił się, wyrzucając ku niebu żarzącą chmurę iskier. Zawisły w ciemności jak łagodnie świecące gwiazdy i gasły jedna po drugiej, tymczasem ogniowi na dole także zaczynało już brakować strawy, na koniec pozostało zaledwie trochę żaru, który z trudem rozjaśniał ciemności.
– Jak mogło do tego dojść? – chciał pytać, ale nie mógł, potrafił tylko w milczeniu wpatrywać się w zwęglone mury, a jego dusza wzbraniała się przed przyjęciem do wiadomości rozmiaru nieszczęścia.
Stałby tak w bezruchu aż po świt, nie mając pojęcia, co robić. To Karvita poszła szukać i znalazła w gruzach zwęglone resztki skrzyni na pieniądze, to ona poprowadziła ich troje poprzez zimną noc niewygodną ścieżką do domu swoich rodziców na skraju miasta.
– To ja jestem winny – powiedział, nie patrząc na nikogo, kierując umęczone spojrzenie w nieokreśloną dal. Niewypowiedziany ból utkwił w jego piersiach i miał nadzieję, że zasłużona kara spadnie na niego szybciej i mniej boleśnie, jeśli sam siebie oskarży i uzna za winnego.
– Bezsens – odparła pewnym głosem żona. – Nikt nie wie, kto zawinił. A ty powinieneś w końcu coś zjeść.
Brzmienie jej głosu sprawiało mu ból. Rzucił na nią z boku szybkie spojrzenie, próbował odnaleźć w niej znów tę dumną dziewczynę o zapierających dech, długich, czarnych włosach, w której kiedyś się zakochał. Była zawsze chłodna, niedostępna i przez te wszystkie lata nie udało mu się stopić tego lodu. Teraz jego serce miało odmrożenia.
Narana bez słowa podsunęła mu talerz kaszy. Potem, niemal przerażona, że pozwoliła sobie na zbyt wiele, cofnęła się na swoje krzesło. Delikatna druga żona o jasnych włosach mogłaby być córką ich obojga. Jadła w milczeniu, pochylona nad swoim talerzem, jakby chciała stać się niewidzialna.
Borlon wiedział o podejrzeniach Narany, że Karvita ją nienawidzi. Prawdopodobnie była to prawda. Zawsze, gdy byli w trójkę w jednym pokoju, w powietrzu czuło się napięcie. Karvita nie dawała nic po sobie poznać, nieodmiennie chłodna, ale Borlon był pewien, że jest zazdrosna o młodą drugą żonę, bo on z tamtą sypia.
Czy miał się tego wyrzec? Narana była jedyną kobietą, z której łóżka wstawał z uleczonym sercem. Była młoda, nieśmiała i zahukana, pierwotnie wziął ją za żonę tylko ze względu na wspaniałe jasne włosy, które tworzyły niewiarygodnie efektowny kontrast z włosami Karvity. Mieszkała już od kilku lat nietknięta w ich domu, gdy na propozycję Karvity poszedł do niej po raz pierwszy.
Gdy był z nią sam na sam, robiła się cudownie rozluźniona, namiętna i wypełniona wdzięczną delikatnością. Była jak promień światła w jego życiu. Tylko serce Karvity stało się od tej pory niedostępne już ostatecznie, jak mu się zdawało – i czuł się winny z tego powodu.
Zauważył kątem oka, że Karvita przesunęła dłonią po włosach i z przyzwyczajenia wyciągnął rękę, by odebrać włosy pozostałe może w jej dłoni. Już w trakcie tego ruchu uświadomił sobie, co robi i powstrzymał się. Nie istniał przecież już kobierzec, nad którym mógłby pracować. To wspomnienie tkwiło w piersi jak palący ból.
– Nie ma sensu, żebyś robił sobie teraz wyrzuty – powiedziała Karvita, która zauważyła jego ruch. – Nie zwrócą ci one gobelinu i domu też nie. To mogło być wszystko – iskra z paleniska, żar w popiele, cokolwiek.
– Ale co ja mam teraz zrobić? – spytał Borlon bezradnie.
– Po pierwsze musimy odbudować dom. A potem rozpoczniesz nowy kobierzec.
Borlon podniósł dłonie i popatrzył na palce, których czubki były postrzępione od wieloletniego trzymania tkackiej igły.
– Co takiego uczyniłem, że wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie? Nie jestem już dość młody, żeby zdążyć upleść dywan o przepisowych wymiarach. Mam dwie żony o najcudowniejszych włosach, jakie kiedykolwiek widziało imperium cesarza, a zamiast stworzyć dywan, który zachwyciłby oko władcy, zrobię najwyżej wąski bieżniczek…
– Borlonie, przestań lamentować, proszę. Mogłeś przecież zginąć w płomieniach, wtedy nie dokonałbyś w życiu w ogóle niczego. – Teraz była naprawdę rozzłoszczona. Może dlatego dodała: – Zresztą i tak nie masz następcy, więc to nie takie ważne, jak duży będzie twój kobierzec.
Tak, pomyślał gorzko Borlon. Tego też nie umiałem. Mężczyzna z dwiema żonami, mimo to bezdzietny, może mieć pretensje tylko do siebie.
Borlonowi wydawało się, że w oczach swojej teściowej zauważył dezaprobatę, nawet pogardę, gdy mała, stara kobieta wpuszczała mistrza cechu tkaczy włosianych kobierców.
– Nie umiem wyrazić, jak bardzo mi przykro, Borlonie – powiedział naczelnik. – Byłem wstrząśnięty, gdy twoja żona opowiadała mi… Za ludzkiej pamięci nie wydarzyło się jeszcze takie nieszczęście!
Czy chciał go upokorzyć? Podsunąć Borlonowi pod nos dowód, jakim jest nieudacznikiem? Przyjrzał się szczupłej, wysokiej postaci starszego cechu, którego szpakowate włosy były tak zmierzwione, jak jeszcze nigdy nie widział u wiekowego gobeliniarza.
To brzmiało szczerze. Stary człowiek, zwykle rzeczowy i poważny, był naprawdę głęboko poruszony i pełen współczucia.
– Kiedy to się stało? Ostatniej nocy? – pytał, siadając. – W mieście jeszcze nic o tym nie wiadomo…
– Nie chcę, żeby o tym gadali – powiedział Borlon ociężale.
– Ale dlaczego nie? Może ci się przecież przydać każda pomoc…
– Nie chcę – upierał się Borlon.
Starszy cechu przyglądał mu się przez chwilę badawczo, potem skinął głową za zrozumieniem.
– Więc dobrze. Ale przynajmniej mnie musisz wtajemniczyć. I poprosić o radę.
Borlon wpatrywał się w swoją dłoń, dużą dłoń leżącą ciężko na drewnianym blacie stołu. Żyły na wierzchu pulsowały prawie niezauważalnie, ale nieprzerwanie. Gdy zaczął opowiadać, miał uczucie, że to nie on mówi; przysłuchiwał się sobie i zdawało mu się, że to Karvita przemawia jego głosem. Najpierw potykając się, potem, gdy początek został już zrobiony, coraz płynniej powtórzył, co mu przykazała.
– Chodzi o mój dom, mistrzu. Muszę go odbudować, potrzebuję nowej ramy, nowych narzędzi – nie starczy mi już na to wszystko pieniędzy. Mój ojciec dostał za swój kobierzec kiepską cenę, wtedy… – Mój ojciec też był nieudacznikiem, pomyślał. Utkał wspaniały dywan i oddał go za psie pieniądze. Ale w każdym razie zdołał ukończyć kobierzec – podczas gdy syn nieudacznika…
– Wiem.
– Więc?
– Myślisz o długoterminowym kredycie…
– Tak.
Stary tkacz powoli rozłożył ramiona w geście żalu.
– Borlonie, proszę, nie wprawiaj mnie w zakłopotanie. Znasz statut cechu. Jeśli nie masz syna, nie możesz dostać kredytu.
Borlon musiał walczyć z poczuciem, że wpada w nieskończenie głęboką, czarną studnię.
– Nie mam syna. Mam dwie żony, lecz żadna nie urodziła mi dziecka…
– Więc przyczyna pewnie nie leży po stronie kobiet.
O tak. Oczywiście, że nie.
Wpatrywał się w starszego cechu. Powinien teraz coś powiedzieć, ale zapomniał, co. Albo może nie było nic, co można by na to odpowiedzieć.
– Spójrz, Borlonie – takiego kredytu udziela się na sto dwadzieścia lub sto sześćdziesiąt lat. Musiałyby go spłacać jeszcze dzieci twoich dzieci. Takiego postanowienia nie robi się z lekkim sercem. Kasa cechu potrzebuje przecież pewnego zabezpieczenia. Wygląda na to, że nie możesz spłodzić następcy, więc nie możemy ci dać długoterminowego kredytu. Taki jest sens tego przepisu. Nawet gdybyś miał syna, ponosimy duże ryzyko, bo kto może zagwarantować, że twojemu synowi urodzi się syn?
– A krótkoterminowy? – poprosił Borlon.
– Czym chcesz go spłacić? – krótko spytał starszy cechu.
– Utkam nowy kobierzec – zapewnił szybko Borlon. – Jeśli nie będę miał dziedzica, spłacę kredyt tym dywanem, jeśli zaś doczekam się syna, wtedy można by zmienić kredyt krótkoterminowy na długoterminowy…
Stary człowiek westchnął.
– Przykro mi, Borlonie. Jest mi cię naprawdę żal, gdyż lubiłem kobierzec, który tkałeś. Ale odpowiadam za sprawowany przeze mnie urząd i, jak mi się zdaje, w tej chwili widzę nieco bardziej realistycznie niż ty, jak się rzeczy mają. Po pierwsze nie jesteś już najmłodszy, Borlonie. Jak duży dywan możesz jeszcze utkać, nawet gdybyś pracował, póki nie oślepniesz? A kobierzec, który nie ma przepisowych wymiarów, dostaje nieproporcjonalnie niską cenę, sam o tym wiesz. Przeważnie należy się cieszyć, gdy handlarz w ogóle go weźmie. Po drugie – będziesz musiał pracować na nowej ramie, takiej, której drewno musi się dopiero dopasować, nie było jeszcze przez dziesiątki lat naprężane. Wiadomo, ty też to wiesz, że na nowej ramie nie da się uzyskać takiej jakości, jak na starej. Chcesz zbudować dom, musisz też żyć – nie wydaje mi się możliwe, byś mógł zapracować na to wszystko.
Borlon nie dowierzając przysłuchiwał się, jak mistrz, w lepszych czasach nazywany przyjacielem, na którego pomoc liczył, bez litości zadawał mu cios za ciosem.
– Ale… co w takim razie mam zrobić?
Starszy cechu wbijając wzrok w podłogę, powiedział cicho:
– Zdarza się niekiedy, że linia tkacza włosianych kobierców skończy się. Czasem któryś umrze młodo albo bez następcy – zdarzało się to zawsze. W takim przypadku cech szuka kogoś, kto chce zająć zwolnione miejsce i założyć nową linię, dba o jego wykształcenie i tak dalej…
– I daje mu kredyt.
– Jeśli ma syna, tak.
Borlon ociągał się.
– Jedna z moich żon… Narana… jest chyba w ciąży…
Obaj wiedzieli, że to kłamstwo.
– Jeśli urodzi syna, kredyt nie będzie żadnym problemem, mogę ci to obiecać – powiedział mistrz i podniósł się.
W drzwiach obrócił się jeszcze raz.
– Bardzo dużo mówiliśmy o pieniądzach, Borlonie, a niewiele o sensie naszej pracy. Myślę, że w tym trudnym okresie powinieneś postarać się odnowić swoją wiarę. Słyszałem, że w mieście jest kaznodzieja; może byłoby dobrze, gdybyś się do niego udał.
Po odejściu starszego cechu Borlon siedział dalej bez ruchu, tępo patrząc przed siebie. Po krótkiej chwili weszła Karvita i spytała o wynik rozmowy. Potrząsnął tylko niechętnie głową.
– Nie chcą mi nic pożyczyć, bo nie mam syna – wyjaśnił w końcu, gdy nie dawała za wygraną.
– Więc spróbujmy – powiedziała natychmiast. – Nie jestem jeszcze za stara na rodzenie dzieci. – Ociągając się, dodała: – A Narana tym bardziej.
Dlaczego tak to wszystko wyglądało? Dlaczego musiało być właśnie tak? Całe życie strawione na jeden jedyny dywan…
– A jeśli mimo to się nie uda? Karvito, dlaczego jesteśmy ze sobą już tak długo, a nie mamy dzieci?
Spojrzała na niego badawczo, bawiąc się kosmykiem długich, granatowoczarnych włosów.
– Twój syn – powiedziała potem powoli – musi być tylko urodzony przez jedną z twoich żon. Nie jest konieczne, żebyś… ty go spłodził!
Co ośmielała się teraz mu proponować? Bez środków do życia, naznaczony przez los, musi jeszcze pozwalać na to, by pozbawiano go honoru?
– Trzeba by to oczywiście przeprowadzić niezwykle dyskretnie… – zastanawiała się dalej jego żona.
– Karvito!
Spojrzała mu w oczy i przestraszona przerwała.
– Przepraszam, to tylko taki pomysł, nic poza tym.
– Masz jeszcze więcej takich pomysłów?
Milczała. Po długiej chwili, rzuciwszy mu najpierw ostrożne spojrzenie, stwierdziła:
– Jeśli cech nie chce ci pomóc – może masz przyjaciół, którzy coś pożyczą. Moglibyśmy spytać niektórych tkaczy, którym się dobrze powodzi. Na przykład Benegoran, ma przecież więcej pieniędzy, niż on sam i jego rodzina kiedykolwiek zdołają wydać.
– Benegoran nic nikomu nie daje. Dlatego jest taki bogaty.
– Znam dobrze jedną z jego żon. Przez nią mogłabym dyskretnie zapytać.
Borlon patrzył, jak stała w drzwiach i nagle zobaczył w niej znowu młodą dziewczynę, przypomniało mu się inne późne popołudnie, przed wielu laty, gdy dokładnie tak samo stała w tych drzwiach. To wspomnienie było dla niego jak ukłucie w samo serce. Była dla niego zawsze dobrą towarzyszką, nienawidził się teraz za wszystkie chwile, gdy był dla niej niesprawiedliwy lub źle ją traktował.
Wstał, właściwie po to, by wziąć ją w ramiona, jednak odwrócił się i podszedł do okna.
– Tak – powiedział. – Ale nie chcę, żeby dowiedziało się o tym zaraz całe miasto.
– Wcześniej czy później, nie da się tego dłużej ukrywać.
Borlon pomyślał o samotnych domach gobeliniarzy w wąwozach i dolinach wśród gór wokół miasta. Pewnie jak ziemia szeroka, nie było na niej takiego miejsca, z którego można by zobaczyć równocześnie dwa takie siedliska. Gdyby wszyscy zginęli w płomieniach, jeszcze długo nikt w mieście by tego nie zauważył.
Pewnie to dopiero jedna z wędrownych handlarek znalazłaby ruiny i poniosła w świat tę nowinę.
– Lepiej później. Jak już będziemy wiedzieli, co dalej robić.
Słońce zeszło już nisko nad horyzont. Borlon widział z okna bramę miejską i kilka starych kobiet gawędzących pod nią. Starszy człowiek pośpiesznie wyszedł z miasta; wydał się mu znajomy, ale nie potrafiłby powiedzieć, skąd go zna. Dopiero gdy tamten już zniknął mu z oczu, przypomniał sobie, że to nauczyciel. Dawniej przychodził od czasu do czasu i pytał o dzieci, ale od wielu lat przestał i Borlon zapomniał jego imienia.
Nie znam już ludzi w mieście, pomyślał. Wszedłem w stadium, gdy tkacz przestaje wychodzić z domu. Wśród wielu uczuć, które go teraz przepełniały, było też całkiem mocne rozczarowanie: niezmierne rozczarowanie człowieka, który podjął wielkie, wyczerpujące wyzwanie i zawiódł na krótko przed osiągnięciem celu.
Zaczął teraz odczuwać fizyczne trudy tego dnia: długi nocny marsz, krótkie godziny niespokojnego snu, z którego budził się co chwila; przedpołudnie, gdy znowu wyruszyli wszyscy, by przeszukać wypalone zgliszcza domu, uratować z popiołu oszczędzone przez ogień przedmioty i oszacować szkody. Borlon sięgnął po butelkę wina i dwa kubki. Znowu miał w nosie gryzący swąd popiołu i zdawało mu się, że czuje na języku smak dymu.
Postawił kubek przed Karvitą, drugi dla siebie. Potem otwarł butelkę.
– Chodź – powiedział. – Napij się ze mną.
Następnego ranka był wcześnie na nogach, coś ciągnęło go na ulice miasta. Pierwszy raz w życiu miał jednej nocy dwie swoje żony, także pierwszy raz nie udało mu się samemu osiągnąć szczytu, żadnego z dwóch razy.
Życie jakby kruszyło się pode mną, pomyślał. Kawałek po kawałku odłamuje się, niedołęstwo zatacza coraz większe kręgi, w końcu zupełnie przestanę istnieć.
Nikt nie zwracał na niego uwagi, to mu odpowiadało. To było dobre uczucie, nie być zauważanym i nie zostawiać za sobą śladów, jakby był niewidzialny. Bał się, że wieść już się rozniosła, że będą przyglądać mu się i szeptać za plecami. Ale mieszczanie zajmowali się innymi sprawami; jak dowiedział się z zasłyszanych przelotnie rozmów, poprzedniego wieczora ukamienowano heretyka, na rozkaz Świętego Wędrowca, przebywającego od dwóch dni w mieście.
Borlon przypomniał sobie radę starszego cechu i skierował kroki na plac targowy. Może był to rzeczywiście problem wiary. Od dawna już nie myślał o cesarzu, był zajęty tylko swoim dywanem i własnymi błahymi kłopotami. Utracił zdolność szerszego widzenia i pewnie postępowałby tak do końca życia, gdyby nic się nie wydarzyło.
Może pożar był karą. Jakby cesarz chciał mu w ten sposób powiedzieć: nie chcę twego kobierca, jeśli nie tkasz go sercem i miłością do mnie.
Dziwne, te przemyślenia go uspokoiły. Więc jednak wszystko można było wytłumaczyć, przynajmniej to. Zbłądził, zasłużył na karę. Nie jego rzeczą było wyrokować; co się stało, stało się sprawiedliwie, a on miał to przyjąć, nie złorzecząc losowi.
Rynek był prawie pusty. Na skraju siedziało kilka kobiet sprzedających warzywa rozłożone na wystrzępionych chustach, a jako że nie było chętnych do zakupów, skracały sobie czas plotkowaniem. Borlon podszedł do jednej z nich, zorientował się po jej spojrzeniu, że go nie poznawała. Zapytał o Świętego Wędrowca.
– Kaznodzieja? Dziś rano odszedł – odrzekła.
– Mówił tak wzruszająco – wtrąciła inna, gruba kobieta, której brakowało przednich zębów. – Szkoda, że był tu tylko jeden dzień.
– Dziwne, prawda? – stwierdziła następna nieprzyjemnie pyskatym głosem. – To znaczy, chodzi mi o to, że normalnie przecież w ogóle nie można się pozbyć tych świętoszków. Dziwi mnie, że już go nie ma.
– Tak, to prawda – przytaknęła gruba kobieta z ubytkami w uzębieniu. – Słuchałam wczoraj rano jego kazania i dokładnie wymieniał, na jakie tematy chce do nas mówić.
– Chcecie coś kupić, panie? – spytała Borlona pierwsza kobieta. – Mam wspaniałe świeże karaqui… albo te tutaj w pęczkach, bardzo tanio…
– Nie – potrząsnął głową Borlon. – Dziękuję. Chciałem tylko spytać… o kaznodzieję…
Wszystko stało się mroczne i posępne. Wokół niego gromadził się sąd i nie dopuszczano, by uniknął odpowiedzialności.
Ciemne otwory okien wokół rynku patrzyły jak czarne, ciekawskie oczy. Przez chwilę stał bez ruchu, poczuł się, jakby leciał w dół i nigdy nie miał upaść, jakby rzucono na niego klątwę, by wiecznie spadał, nie mając nigdy uderzyć o dno i zostać zbawionym. Gwałtownie zawrócił i ruszył w drogę powrotną.
Gdy znalazł się przed domem, spotkał ojca Karvity, małego, starego człowieka, który był z zawodu prostym tkaczem i jak to oni, darzył tkaczy włosianych kobierców wielkim szacunkiem. Do swego zięcia odnosił się zawsze niemal uniżenie – ale teraz nawet w jego spojrzeniu Borlon odkrył zalążki pogardy.
Skinęli sobie głowami. Borlon wpadł do domu, w górę po schodach prosto do pokoju Narany. Szyła, siedziała na krześle przy oknie, cicha i onieśmielona jak zawsze, wydawała się o wiele mniejsza i młodsza, niż naprawdę była. Wyjął jej z rąk szycie i popchnął na łóżko, nie mówiąc ani słowa, zadarł jej spódnicę, rozpiął spodnie i natychmiast wdarł się w nią, twardymi, szybkimi, przepełnionymi zwątpieniem pchnięciami. Potem padł obok niej na łóżko i dysząc, wpatrywał się w sufit.
Nie opuściła spódnicy, ale wcisnęła obie dłonie między nogi.
– Zadałeś mi ból – powiedziała cicho.
– Przykro mi.
– Nigdy wcześniej nie sprawiłeś mi bólu, Borlonie – mówiła to niemal zdziwiona. – Wcale nie wiedziałam, że tam może boleć.
Nic nie powiedział, leżał tylko i gapił się przed siebie. Po jakimś czasie odwróciła się do niego, przyjrzała mu się dużymi, pełnymi zadumy oczami i zaczęła głaskać go łagodnie. Wiedział, że nie zasłużył, ale pozwolił na to, próbując zrozumieć, dlaczego wszystko było nie tak.
– Martwisz się tak bardzo, Borlonie – wyszeptała. – A przecież – popatrz tylko, nim spłonął dom, mieliśmy dosyć pieniędzy do końca życia. Teraz nie mamy domu, ale pieniądze mamy nadal. Co nam się może stać?
Zamknął oczy i poczuł, jak wali mu serce. To wszystko nie było takie proste.
– Kobierzec – wymruczał. – Nie mam już kobierca.
Nie przestawała pieścić palcami jego twarzy.
– Borlonie… Może nigdy nie będziesz miał syna – więc po co ci kobierzec? Jeśli umrzesz bez następcy, to zysk z dywanu dostanie cech. Ten cech, który teraz nie chce ci pomóc.
– Ale cesarz…
– Cesarz dostaje tyle kobierców, że na pewno już nie wie, gdzie je układać. Na pewno nie zależy mu na jeszcze jednym.
Usiadł gwałtownie.
– Nic nie rozumiesz. Jeśli umrę, nie kończąc dywanu, moje życie nie będzie miało sensu.
Wstał, uporządkował ubranie i podszedł do drzwi. Narana ciągle jeszcze leżała na łóżku, trzymając jedną rękę między nagimi udami, w oczach miała spojrzenie zranionego zwierzęcia. Chciał coś powiedzieć, chciał rzec, jak bardzo mu przykro, że się wstydzi, chciał mówić o bólu, który miał w sercu, ale nie znajdował słów.
– Przykro mi – powiedział i odszedł.
Gdyby tylko wiedział, co się nie udało. Czuł, że nie ma ucieczki od tego poczucia winy, które coraz bardziej zagęszczało się wokół niego. Przy każdym ciężkim, niezdarnym stąpnięciu schodami w dół, myślał, że upadnie i stłucze się jak gliniane naczynie.
W kuchni nie było nikogo. Stała tam jeszcze butelka wina, obok niej kubki z wczorajszego wieczoru. Nalał, nie zadając sobie trudu umycia kubka i zaczął pić.
– Rozmawiałam z Benegoranem – opowiadała Karvita. – Pożyczy ci pieniądze na nowy dom i nową ramę tkacką.
Borlon, który przez całe popołudnie siedział w kuchennym oknie i śledził wędrówkę cieni, aż słońce całkiem zaszło, nie poruszył się. Słowa docierały do niego z trudem, jego świadomość odbierała je jak dalekie szmery bez znaczenia.
– Ale stawia jeden warunek.
W końcu udało mu się odwrócić głowę i spojrzeć na nią.
– Warunek?
– Chce za to Naranę – powiedziała Karvita.
Poczuł, jak z podbrzusza podnosi się, niczym pęcherzyki powietrza w wodzie, zaczątek śmiechu i zatrzymuje się gdzieś między sercem a krtanią.
– Nie.
Przyglądał się jej, jak zaciska pięści i bezradnie uderza o biodra.
– Nie wiem, dlaczego to wszystko robię – wyrwało jej się. – Cały dzień na nogach, poniżam się, proszę i błagam, łykam kurz pustyni, a ty odrzucasz wszystko jednym słowem.
Chwyciła butelkę wina i zajrzała do niej.
– Potrafisz się tylko upić i użalać nad sobą. Myślisz, że to jest rozwiązanie?
Dotarło do niego tępo, że czeka na odpowiedź, stojąc tam i patrząc na niego.
– Nie – powiedział.
– A jakie jest twoim zdaniem inne wyjście?
Bezradnie wzruszył ramionami.
– Borlon, wiem, że Narana wiele dla ciebie znaczy, może więcej niż ja – powiedziała gorzko. – Ale zaklinam cię, zastanów się chociaż nad tym. Zawsze to jakieś wyjście. A nie mamy ich wiele.
Tyle było rzeczy, które od zawsze chciał jej powiedzieć i tyle takich, które chciał jej powiedzieć teraz, nie wiedział, od czego zacząć. Przede wszystkim musi wyjaśnić, że ją kocha, że ma w jego sercu stałe miejsce i że bolało go, gdy nie chciała go zająć. I że to wszystko nie miało nic wspólnego z Naraną…
– Mógłbyś przynajmniej porozmawiać z Benegoranem – upierała się.
To nie miało sensu. Wiedział, że to nie ma sensu. Nic nie miało sensu.
– Więc co zrobisz? – spytała.
Sam nie wiedział. Milczał. Milczał i oczekiwał wyroku sądu. Milczał i czekał, aż wieża jego win przewróci się na niego i pogrzebie go.
– Borlon? Co się dzieje?
Słowa znowu utraciły swą treść, stały się częścią nocnego tła szmerów. Odwrócił się z powrotem do okna i wyjrzał na ciemne niebo. Był tam mały księżyc, można było przypatrywać się, jak szybko wędruje po firmamencie, zbliżając się do dużego księżyca, powoli sunącego mu naprzeciw. Dziś w nocy mały księżyc przesunie się przed tarczą dużego.
Słyszał, że ktoś mówi, ale nic nie rozumiał, nie zależało mu też na tym, by rozumieć. Ważne były tylko księżyce. Musiał stać tutaj i czekać, aż spotkają się i dotkną. Łoskot zatrzaskiwanych drzwi, ale to także nie miało znaczenia.
Stał cicho, a mały księżyc poruszał się. Gdy się tak stało i czekało, można było śledzić, jak gwiazdy na trasie małego księżyca powoli zbliżały się do jego małej, owalnej świetlnej otoczki, jak w końcu zupełnie przyćmiewał je jej blask i tonęły w nim. I tak dwa księżyce wędrowały ku sobie po kopule nieba, gwiazda po gwieździe, by w końcu stopić się w jeden krąg światła, podczas gdy on stał bez ruchu i przyglądał się.
Był zmęczony. Piekły go oczy. Gdy wreszcie odwrócił się od okna, lampa olejna już zgasła. Nie było żadnego płomienia, żadnego ognia. Tak było dobrze. Nie wiedział dokładnie dlaczego, ale tak było dobrze.
Mógł spokojnie odejść. Nadszedł czas. Wyjść do przedsionka i zdjąć z haka swą pelerynę, nie dlatego, że jej potrzebował, ale by po sobie posprzątać, nie zostawić niepożądanych śladów. Nie powinien nikogo obciążać pozostałościami po swym poronionym życiu; nie chce dokładać sobie jeszcze i tej winy.
A potem otworzyć drzwi i cicho zamknąć je za sobą. I zdać się na nogi, niech niosą, uliczką do bramy miasta i poza nią, ciągle dalej i dalej, naprzeciw dwóm księżycom, by się z nimi stopić…