38248.fb2
Od wielu dni wiodły go znaki handlowego szlaku i właściwie nie miał powodu do obaw; grubo ciosane głazy wyznaczające drogę znajdował w regularnych odstępach, wyraźnie widoczne, trakt był twardo ubity i tylko gdzieniegdzie zawiany piaskiem. Mimo to odetchnął z ulgą, gdy wreszcie na horyzoncie pojawiła się Yahannochia.
Jego Jibarat pozostał na to obojętny. Wierzchowiec nie zmienił kołyszącego się równomiernie kroku, nie pomagało nawet popędzanie go uderzeniami dłoni. W kwestii tempa, odpowiedniego dla długich podróży po kraju, Jibarat wykazywał więcej rozsądku niż człowiek.
Widział teraz siedliska tkaczy włosianych kobierców, rozrzucone samotnie wśród wzgórz. Jedne rzucały się w oczy, kolorowe, inne – szarobure, niepozornie przyklejone do skał, zależnie od wieku i stylu budowli. Niektóre domy miały ostre dachy i mury z wypalanych na czerwono glinianych cegieł, inne znów były płaskie, zbudowane z ciosanych kamieni. Widział nawet całkiem czarny dom, z daleka wyglądał na wypalony.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy wjechał przez bramę do miasta. Wokół biegały dzieci, kłócąc się głośno, przy narożniku domu stała grupka plotkujących kobiet. Tylko kilka razy zauważył nieomylnie rozpoznawalny strach w oczach, których spojrzenie padało na przytroczone do siodła sakwy: umieszczono na nich insygnia cesarskiego poborcy podatków.
Miał w tym mieście niezłą orientację. Niewiele zmieniło się od jego ostatniej wizyty, minęły od niej już dobre trzy lata. Bez trudu znajdował drogę przez wąskie uliczki, wiodącą między zakurzonymi, nędznymi warsztatami i ciemnymi gospodami, wzdłuż poplamionych ścian i stosów spleśniałego drewna, do siedziby starszyzny miasta.
Na jego wąsko zaciśniętych wargach igrał uśmiech. Nie oszukają go. Wyceni ich i określi wysokość podatku bez litości. Wiedzieli oczywiście, że przyjeżdża; zawsze o tym wiedzieli. Ale on był w cesarskiej służbie już od dziesiątków lat i znał wszystkie sztuczki. Nie mogli liczyć na to, że zwiodą go tymi nędznymi fasadami. Gdy lepiej poszukać, w piwnicach wiszą tłuste szynki, a w szafach leżą chusty z delikatnych tkanin.
Bezbożna banda! Ze swojej marnej egzystencji nie musieli ofiarować nic prócz tej odrobiny podatków, a nawet od tego chcieli się wymigać.
Przed siedzibą starszyzny zatrzymał swego Jibarata i nie zsiadając z niego, zastukał w okno. Wystawił przez nie głowę jakiś młodzieniaszek i zapytał o cel jego przybycia.
– Jestem Kremman, cesarski poborca podatków i sędzia. Zamelduj mnie starszyźnie.
Młodzieniec wybałuszył oczy na cesarskie znaki, pospiesznie skinął głową i zniknął.
Próbowali wszelkich sztuczek. Tam, skąd właśnie przychodził, w Brepennikach, spalili główną księgę. Oczywiście zaprzeczali, zawsze zaprzeczali – twierdzili, że w siedzibie starszyzny wybuchł pożar i to on zniszczył księgę. Tak, jakby w ten sposób mogli uniknąć płacenia podatków! A skutek był tylko taki, że musiał się tam dłużej zatrzymać. Trzeba było założyć nową księgę, na nowo wycenić każdego obywatela miasta. Nie brakło przy tym lamentów ani zgrzytania zębami, i jak zwykle łez, lecz nie zrobiło to na nim wrażenia, wykonał swój obowiązek. Wiedział, że w przyszłości będą bardziej uważać. Nie spróbują z nim więcej tej sztuczki.
Drzwi siedziby starszyzny otwarły się gwałtownie i wypadł z nich tłusty, starszy mężczyzna, wsuwając po drodze ręce w rękawy swego mocno zużytego odświętnego okrycia. Ciężko dysząc, zatrzymał się przed Kremmanem, założył do końca płaszcz i z czołem zroszonym kroplami potu podniósł wzrok na poborcę podatków.
– Bądźcie pozdrowieni, Kremmanie! – zawołał nerwowo. – To dobrze, że przybywacie, nawet bardzo dobrze, bo od wczoraj mamy tu w lochu przestępcę i nie wiemy, co z nim począć. Ale teraz wy będziecie mogli wydać sądowy wyrok…
Kremman pogardliwie spojrzał w dół na mężczyznę.
– Nie marnujcie mojego czasu. Jeśli to przestępca, to go powieście, jak stanowi prawo.
Naczelnik miasta przytaknął gwałtownie, aż wydawało się, że za chwilę się przewróci.
– Nigdy nie naprzykrzałbym się wam z tą sprawą, sędzio, gdyby chodziło o zwykłego przestępcę. Ale to nie jest normalny przestępca, to jest nawet niezwykle dziwny przestępca i jestem głęboko przekonany…
Jakież oni miewali pomysły! Gdyby tę pomysłowość wykorzystywali do pracy, zamiast stale próbować go oszukać!
Powstrzymał potok wymowy urzędnika nerwowym gestem.
– Chcę najpierw zająć się księgami, one są celem mojej wizyty.
– Oczywiście, naturalnie. Wybaczcie moje grubiaństwo. Jesteście na pewno zmęczeni podróżą. Chcecie zaraz widzieć księgi czy najpierw pójdziecie na kwaterę coś przekąsić?
– Najpierw księgi – nalegał Kremman i zsiadł z siodła.
– Najpierw księgi, bardzo dobrze. Proszę za mną.
Kremman wziął torbę z potrzebnymi do pracy przyborami i poszedł za starym mężczyzną do piwnic siedziby starszyzny. Rozkładając swe przybory na wielkim stole wyćwiczonymi setki razy ruchami, obserwował w milczeniu, jak staruszek, manipulując zardzewiałym kluczem, otworzył wielką, obitą żelazem szafę, w której przechowywano księgi podatkowe.
– Przynieście mi od razu wykaz zmian – zarządził Kremman, gdy naczelnik położył przed nim opieczętowaną księgę główną.
– Każę je wam natychmiast dostarczyć – wymruczał mężczyzna.
Kremman uśmiechnął się drwiąco, gdy urzędnik powłócząc nogami szedł do drzwi. Myślał pewnie, że uda mu się odciągnąć go od pracy jakimiś historyjkami. A teraz był rozczarowany, że mu się nie udało.
Już on ich dostanie. Kiedyś dorwie ich wszystkich.
Potem wziął się za pracę. Przede wszystkim trzeba było sprawdzić, czy pieczęć księgi podatkowej Yahannochii rzeczywiście pozostała nienaruszona. Kremman dokładnie obejrzał wstęgi opasujące księgę; nie były uszkodzone. Teraz sama pieczęć. Najpierw zważył ją w dłoni, przyglądając się krytycznie. W ciągu swego życia złamał i założył już tysiące pieczęci, a mimo to nigdy przy tej czynności nie pozwalał sobie na rutynę. Pieczęć księgi podatkowej była najsłabszym punktem całego systemu. Gdyby udało im się tak sfałszować pieczęć, że on by tego nie zauważył, wówczas mieliby go w ręku. Gdyby to się wydało, kosztowałoby go to głowę. A gdyby się nie wydało, mogliby go szantażować do końca życia.
Młodzieniec, który otworzył okno – prawdopodobnie goniec – wszedł z miejską księgą zmian. Kremman nieprzychylnym ruchem głowy kazał mu położyć ją na stół i, gdy zauważył jego zaciekawienie, spojrzał tak surowo, że tamten postarał się zniknąć jak najszybciej. W pracy nie potrzebował kibiców.
Nie odważyliby się. Nie zapomnieli, że to właśnie on, jako młody poborca, odkrył w Trójmieście sfałszowaną pieczęć. Nie zapomnieli, z jaką surowością wycenił na nowo całe miasto i obłożył dodatkowo takim karnym podatkiem, że mieszczanie mieli łzy w oczach.
Pozostał ostatni test. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na drzwi, by się upewnić, że naprawdę nikt go nie podgląda, wziął do ręki mały nożyk i zaczął ostrożnie zdrapywać wierzchnią warstwę wosku. Był to jego tajemny sposób, którego nie sposób było odkryć, gdyby ktoś po prostu złamał lub stopił pieczęć: pod pierwszą warstwą laki ukryta była druga, którą mogły wydobyć na wierzch tylko zręczne, wprawne palce. Kremman zdrapywał wosk niezwykle ostrożnie, aż pojawiło się ledwie zauważalne przebarwienie, wskazujące, że zbliżył się do drugiej warstwy. Teraz już tylko mały obrót noża, opanowany bezbłędnie po wieloletnich ćwiczeniach, i górna warstwa wosku odpadła, odkrywając ukrytą dolną pieczęć. To był jego sekret, odbicie malutkiego sygnetu, znanego tylko cesarskim poborcom podatków. Kremman uśmiechnął się z zadowoleniem, wziął do ręki świecę i stopił pieczęć do końca. Wosk zebrał w małej żelaznej miseczce; gdy będzie już po wszystkim, użyje go do sporządzenia nowej pieczęci.
Potem otwarł księgę. Ta chwila elektryzowała go, odkąd sięgał pamięcią; moment poczucia własnej władzy. W księdze zapisano stan posiadania wszystkich mieszkańców miasta, zawartość skarbców bogaczy i nędzne zasoby biedaków; w tej księdze jednym pociągnięciem pióra decydował o zamożności lub nędzy całego miasta. Przewracał szeleszczące od starości karty z czułością, a jego spojrzenie pieściło zbutwiałe stronice pełne prastarych wpisów, liczb, podpisów i stempli. Miejska starszyzna mogła sobie zakładać wspaniałe szaty i pysznić się przed ludźmi – ta księga i prawo dokonywania w niej wpisów sprawiały, że to właśnie on miał w rękach prawdziwą władzę.
Z trudem oderwał się od księgi, wziął teraz do ręki drugą, księgę zmian. Ta wydawała się o wiele bardziej zwyczajna, niemal ordynarna. Czuło się po niej po prostu, że mógł w niej pisać każdy; w porównaniu z tamtą była jak ladacznica. Kremman otworzył ją niemal z niechęcią i odszukał swój ostatni wpis. Potem przejrzał kolej ne strony, na których odnotowano zmiany zaszłe w mieście, narodziny, śmierci, śluby, przeprowadzki i zmiany wykonywanych zawodów. Nie było ich tak wiele, jak się tego obawiał za względu na długi okres czasu, jaki upłynął od jego ostatniej wizyty. Szybko upora się z wycenami i zostanie mu jeszcze trochę czasu na kilka wyrywkowych kontroli. Chętnie przekona się, czy w tym spokojnym mieście naprawdę wszystko odbywa się zgodnie z prawem.
Gdy czytał ostatni wpis, zmarszczył nos. Niedawno ukamienowali swego własnego nauczyciela, najwidoczniej podżegani przez wędrownego kaznodzieję; sformułowane po fakcie zarzuty wskazywały na zwątpienie w Boga. Kremman nie znosił, gdy jacyś błąkający się po świecie kaznodzieje odgrywali sędziów; a w mieście pozbawionym nauczyciela wcześniej czy później malały pobierane podatki, wiedział to z doświadczenia.
W piwnicznej sali panowała przyjemna cisza. Kremman słyszał tylko własny oddech i chrobot prowadzonej po papierze stalówki, przygotowywał spisy. Pierwszą listę da potem miejskiemu gońcowi, zawiera ona imiona wszystkich obywateli, których należy wezwać do domu starszyzny na przesłuchanie, gdyż ich stan posiadania albo sytuacja rodzinna zmieniły się od ostatniego razu. Na drugiej liście zanotował imiona tych, których miał zamiar sam odwiedzić i wycenić. Kilka imion wypisał z księgi zmian; nowy status tych ludzi sprawiał, że nie można było uniknąć osobistego szacowania. Pozostałe imiona podpowiedziała mu intuicja, jego zmysł wykrywania matactw i zdolność instynktownego wyczucia ludzi skłonnych do zatrzymania jak najwięcej dla siebie, oddania jak najmniej i wymigania się od nałożonych obciążeń. Temu instynktowi ufał całkowicie i do tej pory zawsze dobrze na tym wychodził. Czytał spis mieszkańców miasta, ich zawód, wiek, stan i ostatnią wycenę, przy niektórych imionach czuł w sobie coś jak wewnętrzny dzwonek alarmowy: tych zapisywał.
Mógł sobie wyobrazić, co teraz działo się w mieście. Wieść o jego przybyciu zawędrowała już pewnie do ostatniej chaty i próbowali strwożonym sercem odgadnąć, kogo tym razem dopadnie. Oczywiście spieszyli się bardzo, żeby ukryć wszystko, co miało jakąś wartość – ozdoby, nowe ubrania, dobre narzędzia, wędzone mięso i gliniane słoje z solonym. W czasie, kiedy on siedział tutaj i pisał swoje listy, zakładali najstarsze ubrania, szare, wystrzępione łachmany, wcierali we włosy tłuszcz i brudzili twarze, ściany domów i chat nacierali popiołem i znosili do pokojów bydlęce odchody, gromadzili w nich gnój.
On oczywiście przejrzy tę maskaradę. Myślą, że można zwieść go zaniedbanymi włosami i brudnymi twarzami, ale spojrzy na ich paznokcie i sprawdzi, czy mają na dłoniach zrogowaciałe nagniotki. Znajdzie ukryte przez nich dobra, pod sianem legowisk, za szafami, pod belkami i w piwnicach. Schowków nie było znowu tak wiele, a on znał je wszystkie. W dni, kiedy miał dobry humor, traktował to jak coś w rodzaju sportowego wyzwania. Jednak takie dni zdarzały się rzadko.
Gdy obie listy były już gotowe, Kremman zamknął główną księgę i zadzwonił po miejskiego gońca.
– Czy wiesz, jak przebiega pobór podatków? – zapytał go. – Jesteś bardzo młody, nie znam cię, dlatego pytam.
– Tak. To znaczy, nie. Tłumaczono mi to, ale jeszcze nigdy sam…
– Więc rób, co ci powiem. Oto lista osób, które będę jutro wyceniał tu, na miejscu. Podzieliłem ich na cztery grupy; na wczesne przedpołudnie, późne przedpołudnie, popołudnie i wczesny wieczór. Musisz dopilnować, żeby stawili się na czas. Zrozumiałeś?
Młody człowiek niepewnie skinął głową. To naprawdę żółtodziób, pomyślał pogardliwie Kremman.
– Poradzisz sobie z tym?
– Tak, oczywiście! – pośpiesznie zapewnił miejski sługa.
– Jak się za to zabierzesz?
Tu go miał. Kremman przyglądał się, jak przełyka ślinę i szeroko otwartymi oczami patrzy na podłogę, jakby mógł tam znaleźć odpowiedź. Mruczał przy tym coś niewyraźnie.
– Co powiedziałeś? – nalegał Kremman z ponurą satysfakcją. – Nie zrozumiałem.
– Powiedziałem, że jeszcze nie wiem.
Kremman zmierzył go wzrokiem, jakim patrzy się na obrzydliwego robaka.
– Znasz mieszczan z tej listy?
– Tak.
– Co myślisz o tym, żeby jeszcze dziś przejść się do każdego z nich i go zawiadomić?
Młodzieniec przytaknął spięty, nie odważył się jednak spojrzeć mu w oczy.
– Tak. Tak zrobię.
– Jak się nazywasz?
– Bumug.
Kremman podał mu listę.
– Twoja kolej przypada na popołudnie.
– Popołudnie? – Teraz znowu patrzył na poborcę podatków, zmieszany. – Ja? Co to znaczy?
Kremman uśmiechnął się sardonicznie.
– Twoje imię naturalnie też jest na liście, Bumugu.
Jak zwykle, cesarski poborca podatków zamieszkał w kwaterze gościnnej należącej do starszyzny miasta. Jej wyposażenie i ugoszczenie poborcy było wielkim problemem dla każdego miasta, które odwiedzał. Miał tu miejsce konflikt dwóch różnych sposobów myślenia. Z jednej strony, starano się trwożnie, by nie zabrakło mu żadnej z wygód, aby nie wzbudzić jego niechęci, z drugiej obawiano się, by nie pomyślał, że ma do czynienia z zamożnym miastem.
Na jego szczęście, najczęściej zwyciężała potrzeba przekupstwa, także tutaj, w Yahannochii. Znalazł się w czystym pokoju, z łóżkiem godnym króla i z niezwykle obficie nakrytym stołem. Nim zasiadł do jedzenia, położył pod poduszkę główną księgę podatkową. Dopóki nie zapieczętuje tej księgi na nowo, nie spuści jej z oka ani na chwilę.
Gdy następnego ranka, ściskając pod pachą księgę, zbliżał się do siedziby starszyzny, czekała już na niego z uległością długa kolejka. Kremman nabrał głęboko powietrza i ruszył szczególnie mocnym, zdecydowanym krokiem, by zwalczyć w sobie wszelką słabość, każdy przypływ współczucia, dobrotliwości albo innych uczuć, których poborcy podatków nie wypadało okazywać. Czekał go męczący dzień, podczas którego od rana do wieczora będzie musiał wysłuchiwać wzbudzających współczucie opowieści, nie może sobie jednak pozwolić na żaden moment nieuwagi, jeśli nie chce zdradzić swego zadania, świętego zadania zbierania podatków dla cesarza.
Przeszedł więc wzdłuż szeregu ludzi, nie zaszczycając ich żadnym uważniejszym spojrzeniem, zajął miejsce za przygotowanym stołem, na którym ktoś przygotował przybory do pisania i dzban wody, otwarł główną księgę podatkową i wywołał pierwsze imię z listy:
– Garubad!
Wystąpił rosły, siwowłosy mężczyzna o twarzy wygarbowanej pogodą, okaz wyjątkowej siły fizycznej, odziany w znoszone skórzane ubranie. Powiedział:
– To ja.
– Jesteś hodowcą bydła?
– Tak.
– Jaką rasę hodujesz?
– Głównie owce keppo. Poza tym mam kilka bawołów baraq.
Kremman skinął głową. Zgadzało się to z zapisem w głównej księdze. Mężczyzna wyglądał na prostego, bogobojnego człowieka; nie był to trudny przypadek.
– Ile owiec? Ile bawołów?
– Dwieście keppo i siedem baraqów.
Kremman sprawdził w księdze.
– To znaczy, że ilość twoich owiec wzrosła o jedną czwartą; ilość bawołów nie zmieniła się. Podnoszę więc odpowiednio twój podatek. Czy masz coś przeciw temu?
Hodowca bydła potrząsnął głową.
– Nie. Oddaję to dla cesarza.
– Zabieram to dla cesarza – odpowiedział Kremman tradycyjną formułą i naniósł w księdze odpowiednią notatkę. – Dziękuję, możesz odejść.
Dobry początek. Poborca podatków bardzo lubił, kiedy dzień wycen tak się zaczynał. Polegał na instynkcie, który mu podpowiadał, kogo umieścić na liście wyrywkowych prób, a komu uwierzyć.
Dzień był pracowity, ale zadowalający. Oczywiście, i tym razem nie brakło rozdzierających serce lamentów o zmarnowanych zbiorach, padłym bydle, zmarłych dzieciach i o mężczyznach, którzy odeszli, lecz tym razem nie było ich tyle, co zwykle i w niektóre z tych historii Kremman nawet uwierzył. W przypływie łagodności, który zaskoczył nawet jego samego, w jednym przypadku przyznał zwrot podatku kobiecie, której mąż zmarł. Nikt nie może powiedzieć, że poborcy podatków są nieludzcy. Wykonuje po prostu swój obowiązek, nic ponadto – święty obowiązek w służbie cesarza.
Był już późny wieczór, gdy w świetle lampy tranowej dokonał ostatniego wpisu do księgi i zwolnił ostatniego człowieka. Z zadowoleniem spojrzał na drugą listę, na której przybyło teraz pięć nowych imion. Zdąży jutro przeprowadzić wszystkie wyrywkowe kontrole, potem pozostaną już tylko obliczenia.
Właśnie zamykał księgę, gdy wszedł znowu naczelnik miasta w swoim znoszonym urzędowym płaszczu.
– Jeśli wolno mi przypomnieć o tym, że mamy w areszcie tego złoczyńcę i…
– Najpierw podatki – przerwał mu zmęczonym głosem Kremman i wstał. – Najpierw podatki, wszystko inne potem.
– Oczywiście – służalczo przytaknął stary człowiek. – Jak każecie.
Do pierwszego domu wszedł bez żadnego uprzedzenia. Przy kontroli bardzo ważne było, by zjawiać się znienacka, choć nie łudził się: jego drogę przez uliczki Yahannochii śledziło z ukrycia wiele oczu, informacja o każdym kroku natychmiast była szeptem podawana dalej.
Ale tych dwoje udało mu się naprawdę zaskoczyć. Podskoczyli przestraszeni, gdy pojawił się w drzwiach; kobieta zakryła twarz i zniknęła w sąsiednim pokoju, a jej mąż jakby przypadkiem ustawił się przed poborcą tak, by ten nie mógł jej dojrzeć. Kremman wiedział, dlaczego: gdy w domu była ładna młoda kobieta, niektórzy poborcy nakładali najpierw boleśnie wysoki podatek – by potem zaproponować, że obniżą wysokość daniny, jeśli kobieta nie odmówi im swych wdzięków. Jednak Kremman jeszcze nigdy tak nie postąpił. Poza tym starszyzna Yahannochii przysłała mu poprzedniej nocy młodą kobietę, bardzo młodą kobietę – znano tu jego upodobania – był więc zaspokojony pod tym względem.
– Jestem Kremman, cesarski poborca podatków – wyjaśnił mężczyźnie, spoglądającemu na niego w równym stopniu gniewnie, co lękliwie. – Według przekazanych mi dokumentów ożeniliście się w zeszłym roku. Muszę dokonać wyceny. Oprowadź mnie i pokaż wszystko, co do was należy.
Gdy weszli do sąsiedniego pokoju, kobiety już w nim nie było. Bystre spojrzenie poborcy padło na okno, ledwie przymknięte. Kremman uśmiechnął się złośliwie. Musiała tędy uciec.
Otwierał szafy, zaglądał do garnców, ugniatał słomę w materacach i ostukiwał drewniane belki i ściany. Jak się spodziewał, nie znalazł nic szczególnego. Na koniec wpisał na listę kwotę, która wydała mu się odpowiednia.
Nie można było nie zauważyć wyrazu ulgi na twarzy młodego człowieka.
– Oddaję to dla cesarza!
– Zabieram to dla cesarza – odpowiedział Kremman i odszedł.
Główna księga podatkowa została znów opieczętowana i zamknięta w szafie, spis obowiązujących podatków wpięty do księgi zmian, pozostało już tylko je zebrać.
Za ściągnięcie podatków odpowiedzialne było samo miasto, on nie miał z tym nic wspólnego. Jego zadaniem było tylko ustalenie wysokości daniny. Nie był też jego obowiązkiem transport pieniędzy; tym zajmie się następny handlarz włosianych kobierców, który zjawi się w Yahannochii. Dla niego właśnie przygotowywał świadectwo, gdyż handlarz będzie musiał rozliczyć się w mieście portowym z kwot, powierzonych jemu i jego stalowemu wozowi.
Większość ludzi myślała, że podatki przekazywano cesarzowi, ale to nie było prawdą. Pieniądze nigdy nie opuszczały planety. Z tego świata przekazywano cesarzowi tylko jeden rodzaj daniny, a były to włosiane kobierce. Pieniędzy z podatków używano tylko do płacenia za nie.
Dlatego też właśnie handlarze kobierców byli odpowiedzialni za transport pieniędzy; gdy wreszcie dotarli do miasta portowego, oddawali tam dywany, pozostałe pieniądze i świadectwa od poborców podatków. Te dane były następnie porównywane z wykazami, przesyłanymi do miasta portowego przez starszych cechów gobeliniarzy, w ten sposób sprawdzano, czy handlarz kobierców wykonał swój obowiązek i czy nieuczciwie się nie wzbogacił.
– Podatki są ustalone – wyjaśnił Kremman jakby mimochodem, gdy do pokoju wszedł naczelnik miasta. – Jeśli macie tu jakieś sporne sprawy, które należy wyjaśnić przed cesarskim sędzią, to teraz jest odpowiedni moment.
– Nie mamy żadnych – odrzekł stary – jedynie, jak wspomniałem, tego złoczyńcę.
– Ach, tak, wasz złoczyńca. – Kremman przerwał pisanie świadectwa i odchylił się na oparcie krzesła. – A cóż on takiego zrobił?
– Mówił różne rzeczy obrażające Boga, na przykład, że cesarz już nie rządzi, że został strącony z tronu i inne bzdury. I to w obecności dwóch szanowanych tkaczy włosianych kobierców, którzy są gotowi świadczyć o tym przestępstwie.
Kremman westchnął znudzony.
– Ach, te stare pogłoski. Te historie kursują już od co najmniej dwudziestu lat i ciągle pojawiają się szaleńcy, którzy myślą, że muszą je odgrzewać. Czemu go po prostu nie powiesicie? Zbłąkana dusza, nic więcej. Jest na to odpowiednie prawo.
– Więc – cedził słowa naczelnik miasta – nie byliśmy pewni, czy w tym przypadku trzeba zastosować to prawo. Przestępca jest tu obcy, do tego bardzo dziwny. Nie wiemy, skąd przybył. On twierdzi, że z innego świata, oddalonego tak bardzo, że nie widać go na niebie.
– Nic w tym szczególnego; imperium cesarza jest wielkie – wtrącił Kremman.
– Twierdzi jeszcze, że należy do rebeliantów, którzy obalili cesarza – wybaczcie mi moje słowa, powtarzam tylko, co powiedział nam obcy. Mówi, że przyleciał ze statku kosmicznego rebeliantów, krążącego wokół naszego świata…
Poborca podatków roześmiał się głośno.
– Absurd! Gdyby istniał taki statek, na pewno niezwłocznie postarałby się go uwolnić. Szaleniec, mówiłem przecież.
– Tak, myśleliśmy tak samo – powiedział stary człowiek, kiwając w zamyśleniu głową i zwlekał przez chwilę, nim dodał: – Zdarzyło się jednak coś, co kazało nam poczekać na waszą opinię. Przy obcym znaleźliśmy aparat radiowy.
– Aparat radiowy? – Kremman nadstawił uszu.
– Tak. Przyniosłem go tutaj. – Spomiędzy fałd peleryny naczelnik miasta wydobył małe, czarne, metalowe pudełko, na którym widać było tylko membranę mikrofonu i kilka przycisków.
Kremman wziął urządzenie do ręki i zważył je w dłoni. Było zadziwiająco lekkie i uderzająco czyste, bez rys i zadrapań, jakie miały prawie wszystkie techniczne urządzenia, które poborca podatków widział kiedykolwiek w życiu.
– Jesteście pewni, że to nadajnik radiowy?
– Tak twierdzi obcy. Zresztą nie mam pojęcia, co innego to mogłoby być.
– Jest taki… mały! – Kremman miał kiedyś nadajnik radiowy, wiele lat temu, klocowatą, wielką skrzynkę. Meldował wtedy ustalone przez siebie podatki bezpośrednio do portowego miasta. Ale pewnego dnia znalazł się w piaskowej burzy, jego wierzchowiec padł, i kosztowny przedmiot roztrzaskał się na kamieniu.
Kremman dokładniej przyjrzał się małemu urządzeniu. Na przełącznikach nie było żadnych oznaczeń; tylko na tylnej ściance było wytłoczone coś w rodzaju numeru, jednak znaki bardzo odlegle przypominały znane mu cyfry.
Im dłużej trzymał w ręku aparat, tym mocniejszy opanowywał go strach, podobny do tego, jaki nachodzi kogoś, kto stoi na skraju urwiska i patrzy w ciemną, nieskończenie głęboką przepaść. Urządzenie, to było dla niego jasne, stanowiło niezaprzeczalny argument. Było obcym ciałem. Cokolwiek by to oznaczało, samo jego istnienie dowodziło, że działy tu się rzeczy przekraczające zakres jego sędziowskich kompetencji.
Ten nagły błysk zrozumienia sprawił, że odetchnął z ulgą. Była to droga, którą można pójść, a uwalniała go od wszelkiej odpowiedzialności i do tego była całkowicie zgodna z przepisami.
– Przestępcę należy przekazać do portowego miasta – zarządził w końcu. – Jego i ten aparat.
– Czy chcecie go zobaczyć? – spytał naczelnik.
– Nie, to niekonieczne. Dopiszę to do świadectwa. Następny handlarz włosianych kobierców, który przyjedzie do Yahannochii, ma go zabrać i odstawić przed radę.
Szybko, jakby chciał uprzedzić ewentualne sprzeciwy, dopisał odpowiedni tekst na dolnym marginesie świadectwa podatkowego, kapnął obok woskiem i odcisnął swą pieczęć.