38248.fb2 Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Gobeliniarze - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Złodzieje gobelinów

Potężny orszak handlarza Tertujaka z wozami, namiotami i konnicą toczył się powoli poprzez rozległą nizinę, ku olbrzymiemu masywowi skał Zarrak, ciągnącemu się wzdłuż linii horyzontu jak nieskończona, ciemna, niedostępna ściana.

Tertujak, siedzący w swym wozie nad księgami, wyraźnie wyczuł moment, gdy koła przestały podskakiwać na twardej skale i żwirze. Każde zagłębienie i każdy odłamek skalny leżący na drodze oznaczały mocne, niemal bolesne uderzenie. Koła zaczęły teraz mielić miękki piach. Pokonywał tę trasę tyle razy, że nie musiał spoglądać w okno, by wiedzieć, że rozpoczęła się wspinaczka do jedynego przejścia przez masyw Zarrak, do przełęczy u stóp Skały Pięści.

Po krótkim namyśle zdecydował, że znów nadeszła pora sprawdzić, czy na zewnątrz wszystko w porządku. Uniósł masywne ciało z kanapy i otwarł wąskie drzwi, wychodzące na mały podest obok ławki woźnicy. Wydawały się zbyt wąskie dla ciała handlarza o tak pokaźnej tuszy, lecz Tertujak bez trudu przecisnął się przez nie i przytrzymując specjalnie tam umieszczonego uchwytu, zaczął się rozglądać, najpierw krótkim skinieniem głowy przywitawszy woźnicę.

Na pewno i tym razem natknie się na sytuacje wymagające udzielenia przygany. Jego ludzie są czasem jak dzieci; stale trzeba ich nadzorować, nie można przymknąć oka na żadne z licznych zaniedbań, gdyż te szybko przeszłyby w groźne przyzwyczajenia. Na przykład teraz: orszak znów wydłużył się zbytnio; wozy zaopatrzeniowe, zamiast jechać skupione wokół wozu z kobiercami, ciągnęły się za nim jak długi, kręty łańcuch. Była to jak zwykle wina przekupniów, chętnie trzymających się końca orszaku, dobijali tam z żołnierzami swoje interesiki i chcieli w ten sposób zademonstrować, że nie podlegają rozkazom handlarza.

Tertujak pociągnął nosem z dezaprobatą, zastanawiając się, czy wskazana jest interwencja. Powędrował spojrzeniem wzdłuż rozciągniętego łańcucha wzgórz Zarrak, piętrzących się przed nimi. Dokładnie na wprost leżała Skała Pięści, wznosząca się wysoko, czarna i porowata, niemal groźna. Jej nazwa pochodziła od kształtu: pięć głębokich szczelin, prowadzących w dół z niedostępnego płaskowyżu i gzyms na boku sprawiały, że wyglądała jak pięść olbrzyma, pilnującego jedynej przełęczy przez masyw. Przejdą obok zgiętego kciuka pięści, nad siodłem wzgórza i tam, z góry, po raz pierwszy od lat będą mogli zobaczyć miasto portowe, cel ich podróży.

Znów przypomniał mu się jeniec. Nie było dnia, by nie myślał o tym dziwnym człowieku, przekazanym mu w Yahannochii. Oczywiście, nie był zachwycony tym dodatkowym obowiązkiem, lecz nie mógł odmówić. Jeniec siedział teraz z przodu, na jednym z wozów handlowych, między dwiema wielkimi belami tkaniny, spętany i pilnowany przez dwóch żołnierzy, którym surowo zabroniono rozmawiać z nim i rozkazano uciszyć go natychmiast, gdyby sam chciał wszcząć pogawędkę. Jeńca uznano za heretyka i cokolwiek by powiedział, mogłoby to mieć na celu zarażenie serca pobożnego człowieka plugastwem.

Co też takiego było w tym człowieku, że trzeba było go zawieźć aż przed główną radę? Nigdy się pewnie tego nie dowie.

Tertujak poszukał wzrokiem komendanta jezdnych i przywołał go krótkim gestem.

– Co mówią zwiadowcy?

– Miałem właśnie zamiar zwrócić się z tym do was, panie – powiedział komendant, żylasty, siwowłosy człowiek imieniem Grom, którego wierzchowiec lekkim, niemal pląsającym krokiem szedł obok wozu handlarza. – Podjazd jest dziś bardzo piaszczysty; nie wydaje mi się, byśmy przed zapadnięciem zmroku zdołali wspiąć się na przełęcz, nie mówiąc o przejściu na drugą stronę.

To zgadzało się z szacunkami Tertujaka. Wysunął nieco naprzód dolną szczękę, jak zawsze, gdy podejmował decyzję.

– Każcie rozbić obóz – rozkazał. – Jutro wyruszymy o świcie; dopilnujcie, by wszyscy byli gotowi.

– Według rozkazu, panie – odrzekł Grom ze skinieniem głowy i odjechał. Wracając do wozu, Tertujak słyszał jeszcze, jak Grom swoim rogiem sygnałowym ogłaszał rozkazy.

Rozbijanie obozu przebiegało jak co wieczór, każdy w orszaku handlarza wiedział dokładnie, co ma do zrobienia. Wokół wozu Tertujaka i pancernego wozu z włosianymi kobiercami uformował się krąg, przy czym wozy handlowe tworzyły pierścień wewnętrzny, a te z zaopatrzeniem-zewnętrzny. Na przestrzeni między wewnętrznym a zewnętrznym kręgiem rozbito namioty, w których nocowali jeźdźcy. Zwierzęta pociągowe, w większości bawoły rasy baraq, wyprzężono i uwiązano na długich postronkach, tak, aby mogły się położyć. Zwierzęta pod wierzch spętano razem; spały stojąc. Tylko żołnierze piechoty, którzy od rana leżeli na wozach i przedrzemali dzień pod plandekami, mieli teraz czuwać; ich zadaniem było trzymanie całonocnej warty wokół obozu.

Osobisty kucharz handlarza ustawił niewielką garkuchnię obok dużego, bogato zdobionego wozu. Tertujak otwarł drzwi i stał wyczekując.

– Panie, zostało jeszcze trochę solonego mięsa bawołu – rozpoczął skwapliwie kucharz. – Mógłbym wam podgrzać karaqui i przygotować sałatkę z naci bielińca, do tego trochę słabego wina…

– Tak, dobrze – wymruczał Tertujak.

Podczas gdy kucharz zajmował się swoimi garnkami, Tertujak rozglądał się niespokojnie, próbując ustalić przyczynę wewnętrznego niepokoju, wypełniającego go dzisiejszego wieczoru. Ściemniało się; nad nimi wznosiła się Skała Pięści, widoczna była tylko jej sylwetka na tle ciemnosrebrnego nieba, które nisko nad horyzontem mieniło się jeszcze nieco jaśniej, a w zenicie było już całkiem czarne. Tertujak słyszał głosy mężczyzn rozstawiających ostatnie namioty. W innych miejscach rozpalano już ogień. Palenisk nie było wiele – musieli oszczędzać opał – wystarczy go akurat na przygotowanie jedzenia dla ludzi z orszaku. Panował pogodny, swobodny nastrój. Skończyły się trudy dnia, jutro przedostaną się przez przełęcz Skały Pięści, a potem już tylko kilka dni podróży i dotrą do portowego miasta.

Z ciemności wynurzyło się trzech pieszych żołnierzy; jeden z nich z szacunkiem podszedł do handlarza i zameldował, że nocne warty zajęły posterunki.

– Kto jest dowódcą warty? – spytał Tertujak. Zadaniem dowódcy było chodzenie przez całą noc wzdłuż łańcucha posterunków i pilnowanie, by żaden z żołnierzy nie zasnął.

– Donto, panie.

– Powiedz mu, że dziś powinien szczególnie uważać – powiedział Tertujak i dodał trochę ciszej: – Mam jakieś niedobre przeczucie…

– Według rozkazu, panie. – Żołnierz ponownie zniknął, a dwaj pozostali zajęli posterunki obok wozu handlarza.

Tertujak spojrzał na wóz, stojący za jego wozem, dwukrotnie od niego większy, o ośmiu kołach i z zaprzęgiem dla siedemdziesięciu czterech bawołów. Znajdowały się w nim największe kosztowności, przewożone przez tę karawanę, włosiane kobierce, do tego niezmierne ilości pieniędzy. Nawet w zamierającym świetle zmierzchu można było rozpoznać miejsca, w których metalowe opancerzenie zaczynało rdzewieć. Będzie musiał oddać wóz do konserwacji, gdy w portowym mieście rozładuje i rozliczy włosiane kobierce.

Wrócił do swego wozu i kazał podać sobie jedzenie. Jadł zamyślony, w milczeniu.

Udało im się zgromadzić wymaganą ilość kobierców, potrzebowali na to jednak więcej czasu, niż planował. Oznaczało to, że dotrą do miasta portowego później, niż pozostali handlarze, więc dostanie mu się znowu jedna z mniej atrakcyjnych tras handlowych. Będzie więc jeszcze trudniej zebrać przepisaną ilość kobierców, aż kiedyś…

Nie chciał myśleć o tym kiedyś.

Gwałtownym ruchem odsunął od siebie talerz. Kazał kucharzowi posprzątać i polecił przynieść sobie jeszcze butelkę słabego wina.

W świetle lampy olejnej wyjął jedną z najcenniejszych posiadanych przez siebie rzeczy, prastarą księgę handlową, której prowadzenie rozpoczął kilkaset lat temu jeden z jego przodków. Stronice tej księgi trzeszczały sucho, a kolumny cyfr dawały się w niektórych miejscach odczytać tylko z wielkim trudem. Mimo to, dostarczyła mu już ona wielu cennych informacji o trasach handlowych i o leżących na nich miastach.

Zaledwie kilka lat temu zauważył, że księga może pouczyć go jeszcze o czymś, mianowicie o tendencjach zmian zachodzących w ciągu długich okresów czasu. Były to płynne, nieznaczne odchyłki, których zwykle nie dostrzegano; dopiero gdy porównywał liczby z kilku stuleci, dane prawie dziesięciu pokoleń, widział wyraźnie: było coraz mniej włosianych kobierców. Liczba dywanów powoli spadała, a wraz z nią, liczba handlarzy kobierców. Droga, którą musiała przebyć karawana, aby zebrać przepisaną tradycją ilość dywanów, przeciętnie wydłużała się, zaś rywalizacja handlarzy o dobre, przynoszące zyski trasy w podbiegunowych obszarach planety, stawała się coraz ostrzej sza.

Tertujak potrafił wyśmienicie rachować, jak wszyscy handlarze, oprócz tego odziedziczył matematyczne uzdolnienia swoich przodków. Bez trudu potrafił przekształcić cyfry na diagramy, na których było to widać wyraźnie: krzywe wykresów opadały. Tak, wyraźnie spadały; ta tendencja drastycznie wzmocniła się w ostatnich latach. Te wykresy były jak zapisy konającego organizmu.

Rozsądnie byłoby więc wyjść z tego interesu, skończyć z handlem włosianymi kobiercami. Tylko, że tego nie będzie mógł zrobić nigdy. Przysięga złożona cechowi wiązała go do końca życia. Tkanie włosianych kobierców było świętym obowiązkiem, nadanym ich światowi przez cesarza – jednak z jakiejś przyczyny tkwiąca w tym obowiązku moc zdawała się gasnąć.

To przywiodło Tertujakowi na myśl jeńca i rzeczy, jakie o nim mówiono. W Yahannochii opowiedziano mu rozmaite historie. Twierdził, że pochodzi z innego świata. I jeszcze coś innego, coś co każdego szokowało do głębi, jednak co niezmordowanie powtarzano dalej: że cesarz, pan nieba, ojciec gwiazd, obrońca ich wszystkich, centrum wszechświata – że cesarz nie rządził już imperium!

Tertujak patrzył na opadające wykresy, w jego myślach zamajaczyło podejrzenie, że to może właśnie w nich tkwi wyjaśnienie.

Podniósł się i otwarł drzwi wozu. Nastała już noc. Słychać było śmiechy żołnierzy, nadskakujących nielicznym kobietom, jadącym w orszaku. Kobiety te bez wyjątku były przekupkami, więc handlarz się tym nie przejął. Kiwnął na jednego z dwóch wartowników.

– Sprowadź tu komendanta Groma.

– Tak, panie.

Po krótkiej chwili nadszedł Grom. Wezwanie do wozu handlarza i wchodzenie do jego wnętrza należało do przywilejów jego stanowiska.

– Panie?

– Grom, chcę cię prosić o dwie rzeczy. Po pierwsze, dopilnuj, żeby choć kilku jezdnych nie było pijanych. Chciałbym mieć pewność, że przynajmniej część z nich nadaje się do walki. Po drugie – Tertujak zwlekał przez chwilę i dokończył zdecydowanym głosem: – Chciałbym, żeby dyskretnie przyprowadzono do mnie jeńca.

Grom wytrzeszczył oczy.

– Jeńca? Tutaj? Do waszego wozu?

– Tak.

– Ale dlaczego?

Tertujak prychnął zdenerwowany.

– Muszę się przed tobą tłumaczyć, komendancie konnicy?

Tamten drgnął. Jego szarża zależała wyłącznie od przychylności handlarza i nie zamierzał jej utracić.

– Wybaczcie, panie. Będzie, jak sobie życzycie.

– Wstrzymaj się jeszcze chwilę, nim większość zaśnie. Nie chcę gadaniny. Do eskorty weź dwóch, trzech dyskretnych ludzi i przynieś też łańcuch, żeby go tu spętać.

– Tak, panie.

– I pamiętaj: całkowita dyskrecja!

Tertujak oczekiwał jeńca z pełną napięcia niecierpliwością. Kilkakrotnie był bliski tego, by wysłać jednego z wartowników i wszystko przyspieszyć, musiał powstrzymywać się ze wszystkich sił.

W końcu zapukano. Handlarz gwałtownie otworzył drzwi wozu i dwóch żołnierzy wprowadziło jeńca. Przymocowali go łańcuchami do jednego ze wsporników, po czym Tertujak odprawił ich skinieniem głowy.

Potem przyglądał się mężczyźnie siedzącemu przed nim na jednym z jego kosztownych futer. Więc to był ten heretyk. Podarte ubranie zmieniło się w brudne łachmany, skłębiona broda i sfilcowane włosy także lepiły się od brudu. Oględziny handlarza znosił, patrząc przed siebie tępym, obojętnym wzrokiem, jakby nie interesowało go już, co się z nim dzieje.

– Zadajesz sobie może pytanie, dlaczego kazałem cię tu sprowadzić – odezwał się w końcu Tertujak.

Zdawało mu się, że zauważył w apatycznych oczach jeńca iskrę zainteresowania.

– Prawda jest taka, że sam właściwie nie wiem – Tertujak myślał o sylwetce Skały Pięści na tle granatowego wieczornego nieba. – Może dlatego, że jutro po raz pierwszy zobaczymy miasto portowe, cel naszej podróży. A nie chcę tak po prostu odstawić cię tam, nie wiedząc, kogo właściwie wiozłem.

Twarz mężczyzny nie zdradzała żadnego wyrazu.

– Jak się nazywasz? – spytał Tertujak.

Wydawało się, że jeniec nigdy nie odpowie. Gdy wreszcie odezwał się, jego głos był zachrypły, jak od kurzu.

– Nillian… Nillian Jegetar Cuain.

– To trzy imiona – stwierdził zdziwiony handlarz.

– U nas każdy ma trzy imiona. – Mężczyzna odkaszlnął. – Każdy ma swoje imię, imię matki i imię ojca.

W mowie heretyka było rzeczywiście obce brzmienie, jakiego handlarz nie słyszał jeszcze w swoich podróżach.

– Więc to prawda, że przybywasz z innego świata?

– Tak.

– A dlaczego jesteś tutaj?

– Jestem rozbitkiem.

– Gdzie jest twoja ojczyzna?

– Daleko stąd.

– Możesz wskazać mi ją na niebie?

Jeniec długo przypatrywał się Tertujakowi, handlarz myślał już, że nie zrozumiał pytania. Wtedy nagle zapytał:

– Co wiesz o innych światach? Co wiesz o podróżach między gwiazdami?

Handlarz wzruszył ramionami.

– Niewiele.

– Co wiesz?

– Znam statki międzygwiezdne z cesarskiej floty, które biorą na pokład włosiane kobierce. Mówiono mi, że mogą one podróżować między gwiazdami.

Zdawało się, że w tego zniszczonego człowieka, który mówił o sobie, że przybywa z gwiazd, wróciło trochę życia.

– Włosiane kobierce – powtórzył i pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach. – Dokąd je zabierają?

– Do pałacu cesarza.

– Skąd wiesz?

– Właściwie to nie wiem – przyznał Tertujak. – Tak mi powiedziano.

Mężczyzna, który mówił o sobie Nillian, skłonił głowę i Tertujak zobaczył, jak z jego włosów na podłogę wykruszyło się trochę piasku. Jutro będzie musiał kazać tu posprzątać.

– Okłamano cię. W pałacu cesarza nie ma włosianych kobierców. Ani jednego.

Tertujak nieufnie zmrużył oczy. Można było spodziewać się takich twierdzeń po kimś, kogo uważano za heretyka. Jednak jeśli nie był heretykiem?

– Skąd to wiesz?

– Byłem tam.

– W pałacu cesarza?

– Tak.

– Może nie zauważyłeś włosianych kobierców.

Obcy roześmiał się po raz pierwszy.

– To niemożliwe. Widziałem jeden włosiany kobierzec: to było najdelikatniejsze, najbardziej pracochłonne arcydzieło, na jakie patrzyłem w życiu. Taki klejnot na pewno nie pozostałby nieodkryty. A nie mówimy przecież o jednym kobiercu, mówimy o tysiącach, o tysiącach tysięcy. Tymczasem w pałacu cesarza nie znaleziono ani jednego z nich. W naszym języku nie ma nawet takiego słowa! – Czy to mogła być prawda? A jeśli nie – po co ten człowiek kłamał?

– Powiadają – zaczął Tertujak – że pałac cesarza to największa budowla wszechświata…

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę.

– Tak, to chyba prawda. Ale nie znaczy to, że nie można go przejść całego. W dowolnym z waszych miast łatwiej byłoby coś ukryć niż w gwiezdnym pałacu.

– Ale są przecież jakieś prywatne komnaty cesarza, do których nie ma dostępu nikt poza nim samym?

– Kiedyś były. – Postać obcego wyprężyła się. – Siedzę tutaj, bo to powiedziałem, mogę więc spokojnie powtórzyć: Cesarz przestał rządzić przed około dwudziestu laty waszego czasu.

Tertujak wpatrywał się w mężczyznę, który siedział przed nim, ręce i stopy miał spętane łańcuchami i wiedział, że tamten nie kłamie. Oczywiście, to, co mówił, brzmiało jak czysta herezja. Ale w głębi serca był pewien, że słowa więźnia zawierają samą prawdę.

– Więc te pogłoski, które krążą tutaj od dwudziestu lat, są prawdziwe – mamrotał w zamyśleniu. – Że cesarz abdykował…?

– Cóż, powiedziałbym, że nazywasz to bardzo łagodnie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Spojrzenie jeńca stało się nagle twarde jak stal.

– Mój panie, jestem rebeliantem, przez całe życie byłem członkiem ruchu Bezgłośny Wiatr. Przed dwudziestu laty ruszyliśmy z natarciem na Świat Centralny, zdobyliśmy pałac i strąciliśmy z tronu cesarza. Od tamtej pory nie istnieje już jego imperium. Może się to wam podobać albo nie, ale to fakt.

Handlarz włosianych kobierców niepewnie przyglądał się obcemu. Czuł, jakby te słowa usuwały mu podłogę spod stóp.

Niewyraźnym ruchem wskazał okno.

– Tam na zewnątrz widzę na niebie gwiazdy, one ciągle świecą. Zawsze mi mówiono, że nie mogłyby świecić bez cesarza.

– Cesarz nie ma z tym nic wspólnego – odrzekł rebeliant. – To legenda.

– Ale czy to nie cesarz powołał je do życia?

– Tak samo nie był w stanie tego zrobić, jak ja. Był człowiekiem, jak każdy inny. Opowiadano takie rzeczy, żeby mieć nad wami władzę.

Tertujak potrząsnął głową.

– Ale czy nie jest prawdą, że panował od niezliczonych dziesiątków lat? Jak byłoby to możliwe, gdyby nie był nieśmiertelny?

Obcy podniósł brwi.

– Cóż, nie wiem, jak to zrobił, teraz jest na pewno martwy.

– Martwy?

– Tak. Jeden z rebeliantów podczas zajmowania pałacu przydybał go samego w pokoju i zastrzelił, walcząc z nim sam na sam.

Tertujakowi przypomniało się, co opowiadano mu o okolicznościach zatrzymania obcego. Był w odwiedzinach u dwóch tkaczy włosianych kobierców i zaczął opowiadać swoje bezbożne historie, ci dwaj ujęli go więc i oskarżyli o herezję.

– Opowiadałeś to tkaczom? – zdziwił się. – Dziw, że darowali ci życie.

– Uderzyli mnie w głowę – cud, że przeżyłem – mruczał jeniec. – Jeden z nich wypytywał mnie, a drugi zakradł się od tyłu, i – buch! Kiedy się ocknąłem, leżałem spętany łańcuchami w lochu.

Tertujak zaczął niespokojnie chodzić tam i z powrotem.

– Mówisz, że w pałacu cesarza nie ma włosianych kobierców. Ale widzę przecież, że rok po roku dziesiątki tysięcy gobelinów opuszczają planetę. Gdzie zawożą je cesarskie statki, jeśli nie do pałacu?

Obcy przytaknął.

– To jest właśnie najważniejsze pytanie. Nie mam pojęcia, jaka jest odpowiedź.

– Może nie mówimy o tym samym cesarzu?

– Mówimy o tym człowieku – powiedział jeniec i wskazał wiszącą na ścianie fotografię cesarza. Tertujak odziedziczył to zdjęcie po swoim ojcu, on z kolei po swoim, i tak dalej. – Cesarz Aleksander Jedenasty.

– Cesarz Aleksander? – właściwie pierwszy raz tego wieczoru Tertujak był naprawdę zaskoczony. – Nie wiedziałem, że ma jakieś imię.

– Popadło w zapomnienie. Był jedenastym z dynastii cesarzy, w której wszyscy mieli na imię Aleksander. Pierwszych dziesięciu dożyło też dosyć późnego wieku, ale on rządził dłużej niż wszyscy pozostali razem wzięci. Objął rządy tak niesamowicie dawno, że wydaje się, jakby rządził od początku czasów.

– Tak. – Tertujak potrząsnął głową, potem podjął swą niespokojną wędrówkę. Obcy przyglądał mu się w milczeniu.

Czy o to chodziło? Czy to było wyjaśnienie? Rozwiązanie zagadki malejącej liczby włosianych kobierców?

Siadł z powrotem na ławkę.

– To, co mówisz – wyznał – wzbudza we mnie sprzeciw. Ale jednocześnie nie mogę tego pojąć. Rozumiesz? Nie potrafię wyobrazić sobie, że cesarz nie żyje. On jest jakby we mnie w środku, jest częścią mnie.

– To tylko obraz cesarza jako nadludzkiej istoty. Powstał, bo tak cię wychowano, sam przecież nigdy go nie widziałeś. – Obcy próbował manipulować przy swoim pasku, na ile pozwalały mu łańcuchy. – Mam przy sobie zdjęcie, którego właściwie nie chciałem pokazywać, nim odbędzie się coś w rodzaju procesu…

Wydobył fotografię i podał ją handlarzowi. Tertujak spojrzał na zdjęcie. Makabrycznie wyraźnie widoczne były na niej zwłoki mężczyzny, przywiązane stopami do drzewca flagi i wiszące głową w dół. W piersiach widoczny był otwór większy niż pięść, jego brzegi wyglądały jak wypalone ogniem.

Gdy odwrócił zdjęcie, żeby przyjrzeć się twarzy, nagle pojął, jak rażony piorunem, jakby miało zatrzymać się jego serce, zrozumiał: znał tę twarz, znał ją lepiej od własnej! To naprawdę były zwłoki cesarza!

Odrzucił fotografię, wydając nieartykułowany okrzyk i opadł na poduszkę. To niemożliwe. To… Sięgnął znów po zdjęcie, upewnił się. Cesarz. Martwy. Martwy, w galowym mundurze, cesarskim płaszczu na ramionach, powieszony tak haniebnie na maszcie.

– Czujesz się teraz, jakbyś dostał młotkiem w skroń – głos rebelianta docierał do niego jak z oddali. – Jeśli to cię może pocieszyć: nie ty pierwszy. Ta fotografia jest dziś prawdopodobnie najbardziej znanym zdjęciem wszech czasów, to nasz najważniejszy sposób na uwalnianie ludzi od dławiącej wiary w boskość cesarza.

Tertujak prawie go nie słyszał. Zdawało mu się, że czaszkę wypełnia mu wrzątek. Jego świadomość pracowała z szaloną prędkością, przed oczami przemykały wszystkie wyryte w pamięci obrazy, próbował zobaczyć je inaczej i znaleźć w nich nowy sens: wszystko, wszystko musiał zrozumieć na nowo. Przestało być prawdą, co było prawdą od zawsze.

Co mówił wciąż tak wytrwale obcy? Nie rozumiał go. Widział tylko to zdjęcie i próbował pojąć prawdę w całym jej wymiarze: cesarz nie żył.

– …hałas na zewnątrz?

– Co? – Tertujak ocknął się z zamętu myśli i uczuć jak z sennego koszmaru. Teraz też usłyszał. Z zewnątrz docierały głośne dźwięki, wołanie, krzyki i uderzanie metalu o metal. Brzmiało to groźnie.

Jednym skokiem handlarz stanął na nogi, znalazł się przy drzwiach, pociągnął klapę wozu i wystawił głowę. Widział pochodnie, biegających ludzi, cienie i ciemne kontury wierzchowców, galopujących po obozowisku. Odgłosy walki. Zatrzasnął drzwi i macał mięsistym łapskiem, szukając łańcuszka na szyi.

To już koniec, pomyślał.

– Co się dzieje? – spytał obcy.

– Rozbójnicy – odpowiedział handlarz nienaturalnym głosem. – Napadli na obóz.

– Rozbójnicy?

– Złodzieje włosianych kobierców. – Nie myliło go więc złe przeczucie. Oczywiście. Tutaj, krótko przed jedyną przełęczą przez ciągnące się szeroko w dal wzgórza Zarrak, było idealne miejsce na zasadzkę.

– Myślisz, że chcą ukraść włosiane kobierce?

Tertujak skinął głową.

– Ale jaki to ma sens? Co poczną tacy pustynni rabusie z włosianymi kobiercami?

– Sprzedadzą je innym handlarzom – wyjaśnił pośpiesznie Tertujak, próbując gorączkowo znaleźć wyjście z katastrofy. – Jest wyznaczona od wieków ilość dywanów, którą handlarz musi się wykazać po powrocie z trasy do miasta portowego. Jeśli nie będzie miał przepisanej ilości, wówczas zgodnie z kodeksem honorowym handlarzy powinien sam się zabić.

– A rozbójnicy sprzedają zrabowane dywany innym handlarzom, którzy mają problemy z ilością, lecz zależy im na życiu? – domyślił się rebeliant, a jego oczy błyszczały teraz jasno.

– Właśnie.

W kark handlarza wbijała się jak pazur myśl przypominająca prastary, pokryty kurzem głos, mówiący: Słuchałeś heretyka i on cię zwiódł. Uwierzyłeś mu, naprawdę mu uwierzyłeś – teraz zostaniesz za to ukarany!

Tertujak podniósł zdjęcie martwego cesarza i podał je jeńcowi.

– Nie masz broni? – spytał tamten i niespokojnie szarpnął łańcuchami.

– Mam żołnierzy.

– Zdaje się, że nie na wiele się zdadzą.

Tak, pomyślał Tertujak. To będzie już koniec.

Odgłosy walki zbliżały się, dzikie wrzaski i szczęk stali. Rozległ się krzyk przenikający do szpiku kości i o wóz coś uderzyło, jakby ludzkie ciało. Z zesztywniałych ze strachu palców handlarza wysunęły się zerwane resztki cienkiego łańcuszka, spadły na podłogę i zniknęły między futrami.

Przez przerażającą chwilę było zupełnie cicho. Potem drzwi wozu otwarły się i w świetle kopcącej pochodni ujrzeli pociemniałe, wysmarowane krwią twarze.

– Bądź pozdrowiony, handlarzu Tertujaku – zagrzmiał szyderczo pierwszy mężczyzna, brodaty olbrzym, na którego czole widniała stara blizna. – Wybaczcie, proszę, że musimy was niepokoić tak późno wieczorem…

Wskoczył do wnętrza wozu, za nim trzech towarzyszy. Ironiczny uśmiech zniknął z jego twarzy, jakby kosztował go zbyt wiele wysiłku. Rzucił przelotne spojrzenie na jeńca, potem wskazał handlarza.

– Przeszukajcie go! – rozkazał.

Mężczyźni rzucili się na handlarza, darli na nim ubranie i szperali między fałdami, szarpali jego rzeczy, aż wisiały na nim same strzępy, jednak nie znaleźli tego, czego szukali.

– Nic.

Przywódca zbliżył się do Tertujaka i spojrzał na niego ostrym wzrokiem.

– Gdzie jest klucz do wozu z dywanami?

Tertujak przełknął ślinę.

– Nie mam go.

– Nie opowiadaj bajek, tłuściochu.

– Ma go jeden z moich ludzi.

Brodacz zaśmiał się z niedowierzaniem.

– Jeden z twoich ludzi?

– Żołnierz, na którym całkowicie polegam. Kazałem mu uciec, gdybyśmy zostali napadnięci.

– Niech to diabli! – W przypływie złości przywódca uderzył go w twarz tak mocno, że handlarz przewrócił się. Miał rozciętą dolną wargę, ale nawet nie pisnął.

Pozostali zaniepokoili się.

– Co teraz zrobimy?

– Weźmiemy cały wóz – zaproponował jeden z nich, krępy mężczyzna, na jego prawej ręce widać było zakrzepłą krew, nie wyglądała na jego własną. – Jakoś go otworzymy…

– Idiotyzm! – ofuknął go brodacz. – Jak myślisz, po co ten wóz jest opancerzony? Nie uda się. Musimy mieć klucz.

Rabusie patrzyli na siebie. Z zewnątrz dochodziły jeszcze pojedyncze odgłosy walki.

– Moglibyśmy o świcie przeszukać całą okolicę – stwierdził inny. – Człowiek bez konia nie ucieknie przecież daleko.

– A skąd wiesz, że nie wziął konia? – spytał krępy.

– Bądźcie cicho! – rozkazał przywódca stanowczo i odwrócił się ponownie do handlarza, z którego wargi kapała krew. – Nie wierzę – powiedział, a jego głos zabrzmiał niebezpiecznie cicho. – Nie wierzę, że handlarz mógłby wypuścić z ręki klucz do wozu z włosianymi kobiercami. – Przyjrzał się Tertujakowi badawczo. – Otwórz usta.

Handlarz nie zareagował.

– Mówię, że masz otworzyć usta! – wrzasnął na niego brodaty olbrzym.

– Dlaczego? – spytał Tertujak.

– Bo myślę, że chcesz nas oszukać. – Nagłym, brutalnym ruchem chwycił brodę handlarza i zmusił go do otwarcia ust.

– Widzę w twoim gardle kilka świeżych zadrapań – oznajmił i spojrzał na handlarza ze współczuciem. – Nie wierzę w twojego żołnierza. Wiesz, co myślę? Myślę, że połknąłeś klucz!

Oczy handlarza zrobiły się nienaturalnie wielkie. Nie był już w stanie nic powiedzieć, tylko jego wzrok zdradzał prawdę.

– No? – wyszeptał rozbójnik. – Mam rację?

Tertujak zakaszlał, jakby się dławił.

– Tak – wykrztusił z trudem.

Ostatni cień miłosierdzia zniknął nagle z oczu brodacza, gdy sięgnął za siebie i zza pasa wydobył nóż o długim, ostrym ostrzu.

– Nie powinieneś był tego robić – powiedział cicho. – Naprawdę nie powinieneś był tego robić.