38259.fb2
Kongo, północno-zachodnia część kraju, na brzegu rzeki. Przez wioskę przeszło tornado. Potworna siła pastwiła się nad wszystkim, co wystawało ponad ziemię, wskazując oczywiste pragnienie niszczenia, prawdziwy zapał w przekształcaniu wszystkiego w ruiny.
Z dwudziestu ośmiu małych lepianek plemienia Kuju uchowały się tylko trzy. Wszystkie zostały zmiecione z powierzchni ziemi, pozostały po nich jedynie porozwalane kopce, przypominające jakiś plac budowy. Można by pomyśleć, że po ogromnym obszarze brunatnej ziemi przejechał buldożer.
W dali dostrzec można było parę patetycznych przedmiotów: pojemniki i emaliowane miednice, powyginane i powgniatane, jakby przejechała po nich ciężarówka, drewniany stołek rozbity na kawałki, podarte maty, strzępy palmowych dachów… Cały zapas ziarna, uzbierany przez wioskę, wysypał się z porozwalanych małych zbiorników ulepionych z suszonej ziemi.
Na prawo, nieco dalej, na skraju pierwszego zagajnika wielkich drzew, również nie ocalały trzy altany z desek zbudowane pod naszym kierunkiem. Leżały teraz w postaci porozrzucanych patyków w okolicznych trawach, które w połowie je zakrywały.
Kwadratowe poletka warzywne, uprawiane z takim zapałem i mozołem, zostały stratowane bez litości: bambusowe kratki zamienione w wióry, sieć rowów irygacyjnych rozwalona. Nic nie pozostało z naszych drogocennych "plantacji eksperymentalnych".
Prawdę o niszczycielskiej sile, jaka się tu rozpętała, odczytać można było również z czarnych, posępnych twarzy ludzi Kuju, którzy osowiali postępowali za nami krok w krok. Ich niecodzienne przygnębienie i zrozpaczony wyraz oczu wzmagały jeszcze napięcie. Świnie i kury, zwykle pętające się po wiosce, uciekły. Panowała całkowita, przygnębiająca cisza.
– Skurwysyn – zgrzytał zębami Paulo. – Skurrrrwysyn… Stary Paulo, z zaciśniętymi wargami i morderczym spojrzeniem, ciężko przeżywał ogrom zniszczeń. Tym razem M'Bumba zdrowo dał popalić.
Przed nami pięć trupów, rozłożonych na matach w ostrym popołudniowym słońcu, zaczynało już śmierdzieć. Wśród nich były dwie kobiety, z których jedna, w jaskrawoczerwonej przepasce na biodrach, miała wgniecioną klatkę piersiową. Ciało, które sprawiało największe wrażenie, leżało obok. Był to mężczyzna, a jego śmierć musiała być okropna. Ani jeden z jego członków nie pozostał nienaruszony, wszystkie były połamane w wielu miejscach, jakby każdy miał po kilka dodatkowych stawów. Popękana w niektórych miejscach skóra tworzyła obrzydliwe rany, już rozkładające się od upału. Głowa zatraciła normalny kształt; była w kawałkach, jakby została schwytana i rozgnieciona przez gigantyczną pięść. Inne ciało, również rozerwane na kawałki, zakrwawione, z wywróconymi białkami oczu, na których siadały roje much, należało do jednego z braci wodza. Był to sympatyczny facet około trzydziestki, którego jako notabla zapraszaliśmy czasami do domu. Rozpoznaliśmy też ostatnie zwłoki – jednego z niezliczonych miejscowych chłopców, wyrośniętego piętnastolatka.
Obrzydzenie i wściekłość, które nas ogarnęły na ten widok, sprawiły, że staliśmy w milczeniu. Nawet Paulo zaprzestał swoich przekleństw. M'Bumba był diabłem, piekielnym potworem. Skąd tyle zapamiętania w zwierzęciu, którego nawet nie zaatakowaliśmy?
Ze swego miejsca młody Montaignes rzucił na zwłoki tylko krótkie spojrzenie. Z jednej z licznych kieszeni wyciągnął krawiecką miarkę i przykucnął, z nieodłącznymi okularami na czubku nosa, maksymalnie wyciągając ręce, by zmierzyć jeden ze śladów: gigantyczny nieregularny krąg, niewiarygodny ślad nogi słonia.
– Osiemdziesiąt dwa centymetry – powiedział rozmarzonym głosem. – To potworne!